Recenzja gry: Dead Island Riptide

Recenzja gry: Dead Island Riptide

Maciej Klimaszewski | 14.05.2013, 20:48

Wakacje na Banoi, na które pod koniec 2011 roku zaprosił nas Techland spotkały się z ciepłym przyjęciem tak graczy, jak i recenzentów, co przełożyło się na znakomitą sprzedaż pierwszego Dead Island. W branży nie zwykło się zarzynać kur znoszących złote jaja, więc wrocławskie studio ciągnie temat żywych trupów w tropikach. Wszystko byłoby super, gdybyśmy mieli do czynienia z pełnoprawną kontynuacją, nie czymś na kształt mission packa, którym w każdym aspekcie jest Riptide.

Na szczęście twórcy od razu zaznaczyli, że nie chodzi o konkretny sequel, tylko poszerzenie doświadczenia znanego z oryginalnego Dead Island w myśl zasady "więcej tego, co wirtualni sadyści lubią najbardziej". Nie ma więc mowy o specjalnym zawodzie i darciu szat po kilku godzinach rąbania i odstrzeliwania umarlaków. Szkoda tylko, że coś, co w utopijnym świecie powinno być wydane jako opasłe DLC trafia do pudełka i ląduje na sklepowych półkach wśród reszty prężących grzbiety gier. I to nie w jakoś specjalnie niższej cenie.

Dalsza część tekstu pod wideo

Historia na kolanie spisana

Dead Island Riptide zaczyna się w miejscu, w którym zakończyliśmy krwawy pochód przez Banoi. Czwórka znanych już bohaterów - raper Sam B, recepcjonistka Xian Mei, była gwiazda futbolu amerykańskiego Logan i prywatny ochroniarz Purna - opuszcza na pokładzie śmigłowca opanowaną przez zombie wyspę i odlatuje z nadzieją, że to już koniec kanibalistycznego koszmaru z palmami w tle. Nic podobnego - po wylądowaniu na wojskowym statku szybko okazuje się, że armia umywa ręce i zamiast interweniować zamknęła cały teren szczelnym kordonem bezpieczeństwa. Na domiar złego jakiś wpływowy dupek zamierza wyciągnąć z krwi odpornej na infekcję ekipy antidotum i w spokoju opracowywać opartą na działaniu wirusa broń chemiczną. Krótka pogawędka z nową grywalną postacią, wymiatającym w bezpośrednim starciu Johnem Morganem z Australii, i łajbę porywa sztorm, który ostatecznie doprowadza do jej rozbicia u wybrzeży wysypy Palanai. Bohaterów nie wita jednak tłum opalonych ślicznotek w skąpych bikini, tylko starzy przyjaciele. Tacy do grobowej deski.

Sekcja zwłok

Już pierwsze minuty właściwej rozgrywki na łudząco podobnej do Banoi wyspie Palanai każą nam się zastanowić, czy aby na pewno w paszczy konsoli znalazła się płytka z Riptide. W kwestii mechaniki nie zmieniło się nic - wciąż nie możemy blokować szlagów wymierzanych przez mniej lub bardziej nadgniłe towarzystwo, system walki nie został w żaden sposób rozbudowany, detekcji kolizji daleko do doskonałości, a samo poruszanie się wybraną postacią bardziej przypomina jazdę na wrotkach, niż faktyczne stawianie kroków. Po kilku chwilach mamy już dziennik zapełniony zadaniami, które podobnie jak w "Martwej Wyspie" nie wykraczają swoimi założeniami poza przynieś, zanieś, zmasakruj ileś tam zombiaków. Szamotanie się z żywymi trupami nadal sprawia niemałą radochę, ale gra nie ustrzegła się monotonii i powtarzalności, która po kilku godzinach zaczyna przesłaniać chorą satysfakcję płynącą z okaleczania kolejnych grup żywych trupów. Wypisz wymaluj, grzechy Dead Island.
 
Oczywiście to nie wszystko, bowiem twórcy standardowo wrzucili do gry porcję świeżego mięsa w postaci kilku nowych typów przeciwników, wspomnianą już piątą postać do wyboru, możliwość podróżowania łódką, a w trakcie samej zabawy szczodrzej obdarowują nas bronią palną. Jako novum potraktować należy także sekcje, w których zmuszeni jesteśmy do barykadowania się i bronienia przed kolejnymi falami napierających zombie. Ba, pojawiły się nawet zmienne warunki pogodowe, które niestety ograniczają się do magicznie pojawiającego się i znikającego deszczu. Niestety w ogólnym rozrachunku wszystkie wymienione elementy nie wpływają na rajcowność zabawy i łatwo potrafią umknąć uwadze, gdy zaaferowani jesteśmy levelowaniem, szukaniem przedmiotów, konstruowaniem broni i walką z mini mapą, której system wyznaczania ścieżki do celu jest tak pomocny, jak zakonnica w odizolowanej jednostce wojskowej.
 
Sytuację jak zwykle ratuje będący w przypadku marki Dead Island kwintesencją zabawy tryb kooperacji. Nie od dziś wiadomo, że nawet z największych crapów co-op potrafi wyciągnąć konkretne pokłady miodu. Gra Techlandu do crapów nie należy, ale idealnie potwierdza wyłożoną w poprzednim zdaniu zasadę. Wystarczy znaleźć kilka osób do gry i okładanie nieumarkalków czym popadnie zaczyna nabierać rumieńców.

Notka z prosektorium 

Tak jak można było się spodziewać, także w sferze technicznej nie zmieniło się za wiele. Chrome Engine 5 poci się i stęka, by wygenerować otwarty, przekonywujący świat, traktując nas przy okazji pop-upem i spadkami animacji. Wystarczy trochę dymu i ognia na ekranie, by animacja zaliczyła solidną czkawkę. Nieładnie, zwłaszcza, że Riptide nie należy do tuzów w kwestii oprawy graficznej. Zdecydowanie lepiej wypada strona dźwiękowa - muzyka jest klimatyczna, a odgłosy wydawane przez człapiące po wyspie trupy potrafią wzbudzić niepokój.
 
Fani Dead Island, którym wciąż mało siekania, miażdżenia, podpalania i perforowania kulami truposzy mogą skusić się na Riptide W grze wymienionych atrakcji nie brakuje. Reszta poczuje się, jak po zjedzeniu dwudniowej pizzy - głód ugaszony kosztem niestrawności. 
Źródło: własne

Ocena - recenzja gry Dead Island Riptide

Atuty

  • masakrowanie zombie wciąż bawi
  • kooperacja

Wady

  • brak znaczących zmian
  • monotonia

Wszystko fajnie, tylko że to już było.

Maciej Klimaszewski Strona autora
cropper