TOP 10 filmów z Robertem De Niro. Jeśli znasz tylko Ojca chrzestnego, to masz sporo do nadrobienia
Gdybym mieli wskazać aktora, którego twarz stała się synonimem amerykańskiego kina drugiej połowy XX wieku, wybór mógłby być tylko jeden. Robert De Niro to nie tylko nazwisko w czołówce. To instytucja, marka i - co najważniejsze - człowiek, który zmienił sposób, w jaki postrzegamy aktorstwo. Wychowany na ulicach Nowego Jorku, przesiąknięty atmosferą Little Italy i artystycznej bohemy Greenwich Village, De Niro wniósł na ekran prawdę tak bolesną i surową, że momentami trudno było odróżnić fikcję od rzeczywistości.
Przez dekady był uosobieniem tak zwanej „Metody” - techniki aktorskiej wywodzącej się z Actors Studio, która nakazuje nie tyle grać postać, co się nią stać. Choć w ostatnich latach jego filmografia bywała nierówna, a artystyczne wybory czasem budziły konsternację krytyków, nic nie jest w stanie zatuszować faktu, że to właśnie on stworzył fundamenty współczesnego dramatu. Jego dziedzictwo to galeria postaci złamanych, niebezpiecznych, a czasem tragicznie śmiesznych. Przyjrzyjmy się więc dziesięciu absolutnie najlepszym filmom w jego dorobku. Dziełom, które nie tylko przyniosły mu statuetki Oscarów, ale przede wszystkim zapewniły nieśmiertelność. To podróż przez trzy dekady, podczas których Bobby, jak nazywają go przyjaciele, był niekwestionowanym królem ekranu.
Narodziny legendy w latach 70.
Lata 70. w kinie amerykańskim to czas buntu, brudu i realizmu, a Robert De Niro stał się idealną twarzą tej rewolucji. To wtedy narodziła się jego wieloletnia, niemal telepatyczna współpraca z Martinem Scorsese, ale zanim do tego doszło, aktor musiał udowodnić swoją wartość w cieniu giganta. W filmie „Ojciec chrzestny II” (1974) De Niro podjął się zadania na pozór niemożliwego - musiał zagrać młodszą Vito Corleone, za którą Marlon Brando otrzymał Oscara i zyskał status legendy. De Niro nie próbował jednak naśladować Brando. Zamiast tego stworzył młodego Vito Corleone od podstaw, ucząc się sycylijskiego dialektu do perfekcji i operując oszczędnymi środkami wyrazu. Jego Vito jest cichy, zabójczo skuteczny i charyzmatyczny w sposób, który nie wymaga podnoszenia głosu. To rola, która dała mu pierwszego Oscara i otworzyła drzwi do panteonu sław.
Jednak to „Taksówkarz” (1976) był filmem, który pozwolił rozwinąć mu skrzydła. Rola Travisa Bickle’a, weterana wojennego cierpiącego na bezsenność i powoli popadającego w szaleństwo na ulicach brudnego Nowego Jorku, to studium samotności, które do dziś nie ma sobie równych. De Niro, aby przygotować się do roli, naprawdę zdobył licencję taksówkarza i jeździł po mieście nocami, chłonąc atmosferę beznadziei. Słynna scena przed lustrem z improwizowaną kwestią „You talkin' to me?” stała się jedną z najbardziej rozpoznawalnych w historii popkultury. De Niro pokazał tu coś przerażającego, a mianowicie że potwór może kryć się w każdym z nas, a granica między dobrym obywatelem a mordercą jest cieńsza, niż chcemy przyznać.
Dekadę tę zamyka kolejne arcydzieło - „Łowca jeleni” (1978) Michaela Cimino. De Niro jako Michael Vronsky, hutnik z Pensylwanii rzucony w piekło wojny w Wietnamie, prezentuje aktorstwo totalne. To film o traumie, lojalności i utraconej niewinności. Wstrząsające sceny rosyjskiej ruletki są tak intensywne właśnie dzięki De Niro, który nalegał na autentyczność (w jednej ze scen w pistolecie rzekomo znajdował się prawdziwy nabój, choć odpowiednio zabezpieczony, co stwarzało realne zagrożenie na planie). W tym okresie De Niro nie grał ról - on nimi żył, a widzowie wychodzili z kin poturbowani emocjonalnie, czując, że obcowali z czymś więcej niż tylko rozrywką.
Fizyczna metamorfoza i gangsterskie imperium
Wejście w lata 80. De Niro rozpoczął od uderzenia, które dosłownie i w przenośni zwaliło publiczność z nóg. „Wściekły byk” (1980) to szczytowe osiągnięcie metody Stanisławskiego. Aby zagrać boksera Jake’a LaMotte, De Niro najpierw wyrzeźbił ciało atlety, aby następnie przytyć blisko 30 kilogramów do scen ukazujących upadek mistrza. Ta fizyczna transformacja nie była jednak tanią sztuczką. Służyła ukazaniu autodestrukcji człowieka, którego jedynym sposobem na komunikację ze światem była przemoc - zarówno na ringu, jak i w domu. Za tę rolę De Niro odebrał swojego drugiego Oscara, a film do dziś uznawany jest za najlepiej zmontowane dzieło w historii kina.
Niedługo potem De Niro pokazał zupełnie inne oblicze w „Królu komedii” (1982). Jako Rupert Pupkin, beztalencie marzące o karierze komika, aktor stworzył postać tak żałosną i irytującą, że aż fascynującą. To film, który wyprzedził swoje czasy, przewidując erę celebrytów znanych z tego, że są znani, oraz obsesyjny kult sławy. De Niro udowodnił tutaj, że potrafi być śmieszny w sposób, który wywołuje dyskomfort, co jest sztuką znacznie trudniejszą niż zwykłe rozśmieszenie publiczności.
Następne lata to powrót do świata, z którym De Niro kojarzony jest najmocniej - świata zorganizowanej przestępczości. W monumentalnym „Dawno temu w Ameryce” (1984) Sergio Leone, De Niro jako „Noodles” przeprowadza nas przez dekady życia żydowskiego gangstera. To rola oparta na spojrzeniach, milczeniu i melancholii, stanowiąca kontrapunkt dla jego bardziej wybuchowych kreacji. Zwieńczeniem tej gangsterskiej sagi są dwa filmy Martina Scorsese, które na zawsze zdefiniowały ten gatunek. „Chłopcy z ferajny” (1990) to pozycja obowiązkowa. Jako Jimmy Conway, De Niro jest ucieleśnieniem chłodnej, wyrachowanej elegancji, która w ułamku sekundy może zmienić się w morderczą furię. Jego rola jest tu drugoplanowa, ale to on nadaje ton całej opowieści - jest mentorem, który staje się katem. Pięć lat później, w „Kasynie” (1995), aktor wcielił się w Sama „Ace” Rothsteina. Tutaj De Niro jest pedantycznym perfekcjonistą, menedżerem, który wierzy, że może kontrolować chaos Las Vegas. Jego garderoba w tym filmie jest równie legendarna jak jego wybuchy gniewu, a duet stworzony z Joe Pesci to aktorska chemia, której nie da się podrobić.
Dojrzałość, starcia tytanów i powrót króla
Lata 90. przyniosły również jedno z najbardziej oczekiwanych wydarzeń w świecie kina - pierwsze wspólne pojawienie się na ekranie Roberta De Niro i Al Pacino. Choć grali w „Ojcu chrzestnym II”, nigdy nie spotkali się w jednej scenie. Dopiero „Gorączka” (1995) Michaela Manna dała widzom ten spektakl. De Niro jako Neil McCauley, profesjonalny złodziej kierujący się żelaznym kodeksem („Nie przywiązuj się do niczego, czego nie mógłbyś porzucić w 30 sekund”), stworzył postać tragiczną i magnetyczną. Słynna scena w kawiarni, gdzie dwaj giganci po prostu siedzą i rozmawiają, to mistrzostwo gry aktorskiej opartej na szacunku i minimalizmie. De Niro pokazał tu dojrzałość - nie musiał już krzyczeć ani tyć do roli, aby dominować na ekranie. Wystarczyło jego spojrzenie.
Przez kolejne dwie dekady De Niro często błądził, wybierając role w wątpliwej jakości komediach, co wielu fanów przyjmowało z bólem. Jednak w 2019 roku nastąpił wielki powrót. „Irlandczyk” (2019) to filmowe pożegnanie z epoką kina gangsterskiego. De Niro, ponownie pod batutą Scorsese, wciela się we Franka Sheerana - płatnego mordercę, który na starość zostaje zupełnie sam ze swoimi grzechami. To rola wyciszona, pełna smutku i refleksji nad przemijaniem. De Niro, odmłodzony cyfrowo, a potem postarzony, gra tu nie siłą, lecz kruchością. Scena rozmowy telefonicznej z żoną Jimmy'ego Hoffy to jeden z najbardziej poruszających momentów w jego karierze, pokazujący, że mimo upływu lat, warsztat mistrza pozostał nienaruszony. Dopełnieniem tej dziesiątki niech będzie wspomnienie o jego wszechstronności, którą udowodnił choćby w „Poradniku pozytywnego myślenia” (2012). Choć to lżejszy kaliber, rola ojca zmagającego się z obsesjami syna przyniosła mu nominację do Oscara po latach posuchy, przypominając nowemu pokoleniu widzów, że De Niro potrafi błyszczeć także w dramacie obyczajowym.
Podsumowanie
Prześledzenie filmografii Roberta De Niro to w istocie podróż przez historię współczesnego człowieka - od buntu młodości, przez arogancję wieku średniego, aż po gorzką refleksję starości. Jego dziesięć najlepszych filmów to nie tylko lista kinowych przebojów. To dowód na to, jak wielką siłę ma sztuka aktorska, gdy traktuje się ją z śmiertelną powagą. De Niro nigdy nie był aktorem, który po prostu wypowiadał kwestie. On pozwalał nam zajrzeć w dusze swoich bohaterów, nawet jeśli to, co tam widzieliśmy, było przerażające.
Niezależnie od tego, czy był psychotycznym taksówkarzem, brutalnym bokserem, czy zmęczonym życiem gangsterem, zawsze był do bólu prawdziwy. I choć dziś zdarza mu się rozmieniać talent na drobne w reklamach czy słabych komediach, te dziesięć ról stanowi pomnik, którego czas nie naruszy. Robert De Niro pozostaje niedoścignionym wzorem, punktem odniesienia dla każdego, kto marzy o tym, by stanąć przed kamerą i opowiedzieć prawdę o ludzkiej kondycji.
Przeczytaj również
Komentarze (4)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych