
Ten rewelacyjny film ma już 50 lat. To dla mnie rola życia Ala Pacino
Lata 70. obfitowały w wybitne kreacje filmowe, ale jeśli ktoś zmusiłby was do wyboru najlepszego aktora tamtych czasów, Al Pacino będzie bezpiecznym wyborem. Bo chociaż swojego Oscara dostał dopiero w latach 90., to pozycję wybitnego ugruntował znacznie wcześniej. W dużej mierze dzięki “Pieskiemu popołudniu”, gdzie, moim zdaniem, tworzy swą najlepszą postać.
Powiedzieć, że w latach 70. Al Pacino był wielką gwiazdą kina, to nie powiedzieć nic. Wszystko zaczęło się w 1972 roku, kiedy to początkujący aktor został obsadzony w “Ojcu Chrzestnym”. Reszta jest piękną kartą historii, a przy tym pojemną na tyle, że prezentującą kino w pigułce. Przez kolejnych siedem lat Pacino wystąpił w “Strachu na wróble”, “Serpico”, “Ojcu Chrzestnym 2”, “Pieskim popołudniu” oraz “...I sprawiedliwość dla wszystkich”. Trudno tu wybrać rolę nie ubiegającą się o miano wybitnej, o przeciętności nie ma mowy.
Poniekąd doceniła to Akademia, bo za pięć z sześciu tych filmów Pacino otrzymał nominację do nagrody dla aktora pierwszo- lub drugoplanowego. Ale tylko poniekąd, bo w tamtym okresie ani razu nie otrzymał statuetki, co jest dziejową niesprawiedliwością. Wyróżnienie przyszło dopiero w 1992 roku za przeszarżowaną kreację w “Zapachu kobiety”. Pacino był wtedy już innym aktorem - zdecydowanie częściej sięgał po środki wyrazu, których skala zaczynała się na słowie wyraziste. Nie pozostawiał sobie zbyt wiele przestrzeni na zaskoczenie widza, niejako zapominając, że burza tym bardziej efektowna, im spokojniejsza pogoda ją poprzedza. Nie wstrzymywał żadnego ciosu.




A szkoda, bo właśnie wtedy, gdy mieszał szaleństwo swej nieskrępowanej ekspresji z graniem na bardzo spokojnych nutach, był w moim przekonaniu najlepszą wersją samego siebie. Za szczytowe osiągnięcie i najdoskonalszy mariaż tych cech uznaję zaś nie słusznie hołubioną opowieść o rodzinie Corleone, lecz nieco zapomniane “Pieskie popołudnie”.
Na pozór

Film Sidneya Lumeta wypremierował się tuż po “Ojcu Chrzestnym 2” i był sporym ryzykiem artystycznym. Nie tyle dla samego reżysera, który niespełna 20 lat wcześniej odpowiadał za “Dwunastu gniewnych ludzi”, ale dla Ala Pacino, który zdecydował się na woltę w swojej karierze. W dylogii mafijnej Pacino jest uosobieniem cech stereotypowego mężczyzny. W “Pieskim popołudniu” jest mężczyzną złamanym - niepewnym swych ruchów, emocji, seksualności.
Film Lumeta opowiada o nieudanym napadzie na bank. Do niewielkiej placówki wdzierają się Sonny Wortzik (Pacino), Sal (John Cazale) i Stevie (Gary Springer), a ich plan w mgnieniu oka okazuje się kompromitacją. Stevie dezerteruje, w skarbcu brakuje pieniędzy, a bank otacza policja. Sonny oraz Sal pozostają na miejscu, gdzie trzymają utopionych w objawach syndromu sztokholmskiego zakładników, a także starają się prowadzić negocjacje ze służbami.
Pozornie “Pieskie popołudnie” jest więc zabawną historią kryminalną. Lumet z premedytacją pokazuje swoich bohaterów jako ludzi nieporadnych. Drżą im ręce, głos się łamie, ręce pocą, a jakiekolwiek pomysły na wyjście z sytuacji są szybko torpedowane przez otaczającą rzeczywistość. Sonny i Sal to nie weterani świata przestępczego ze świata “Ojca Chrzestnego”, ale przypadkowy duet, który znalazł się w zupełnie obcym miejscu.
Nie sprawia to jednak, że liczącą sobie równe 50 lat produkcję możemy sklasyfikować jako komedię omyłek lub slapstick. Elementy tych gatunków pojawiają się w “Pieskim popołudniu”, jednak dla mnie w opowieści Lumeta - bazującej na prawdziwych wydarzeniach - dominuje dramat. Po zaledwie kilkudziesięciu minutach dowiadujemy się, że dla Sonny’ego celem napadu nie było wzbogacenie się samo w sobie, ale zdobycie pieniędzy na tranzycję dla homoseksualnego partnera (Chris Sarandon), z którym wziął ślub w tajemnicy przed swą… żoną (Susan Peretz). To dewastujący i nagły cios, silny szczególnie wtedy, gdy nie znamy historii stojącej za filmem. Jest to również cios podwójny, bo nie tylko wprowadzający mocny twist fabularny, ale również znakomicie igrający ze zbudowanym już wizerunkiem Pacino oraz całym gatunkiem kina kryminalnego.
Jeśli ktoś spodziewał się, że w Sonnym dojdzie do brawurowej przemiany i nagle zacznie traktować zakładników ze szczególnym okrucieństwem, to w momencie wyjawienia tajemnicy złudzenia musiały prysnąć. “Pieskie popołudnie” to opowieść nie o herosach, ale ludziach zagubionych w świecie. Nieudolnie szukających swojego miejsca, a przy tym pragnących akceptacji. Pacino doskonale prezentuje to na ekranie - maniakalne uniesienia (telefoniczna rozmowa z żoną, negocjacje z szefem policji) łączy z momentami kompletnego zagubienia (telefoniczna rozmowa z Leonem). W jego oczach maluje się gniew, pustka, wołanie o pomoc, pasja i rezygnacja. Każda z tych emocji wybrzmiewa osobno, pozostając świadectwem niesłychanego wachlarzu umiejętności aktora.
Emanacja tym silniejsza, że wsparta przez niezawodnego Cazale’a. Ten, operując na swoich tradycyjnych środkach wyrazu, stanowi trampolinę, od której postać Sonny’ego może się odbić. Cazale zawsze był znacznie bardziej formalny niż Pacino, co w “Pieskim popołudniu” dało fantastyczny efekt. Gdyby w rolach dwóch głównych “złych” obsadzić podobnych aktorów - na przykład Cazale’a i Roberta De Niro lub Pacino i Jacka Nicholsona - to byłby zupełnie inny film. Gorszy.
Ta jedna scena

Kino kocha improwizację. To właśnie takie sceny mają łatwość w przechodzeniu do historii - Viggo Mortensen krzyczący na planie “Władcy pierścieni”, Jack Nicholson i rozwalanie drzwi w “Lśnieniu”, Matthew McConaughey zaciągający w “Uczniowskiej balandze” albo Robert De Niro i lustro w “Taksówkarzu” to tylko nieliczne przykłady, ale regularnie wykorzystywane we wszelakiej maści rankingach. W takowych zestawieniach często brakuje jednak “Pieskiego popołudnia”. Być może dlatego, że trudno uwierzyć, aby Pacino tak doskonale odnalazł się w sytuacji.
Kiedy Sonny wychodzi z banku i zaczyna krzyczeć “Attica! Attica!” zdobywa serca okolicznych gapiów. Jego bohater potrzebował momentu, w którym tłum przechodzi na stronę przestępcy, odwraca się od policji. Odwołanie do buntu w więzieniu Attica z 1971 roku było błyskotliwym pomysłem. Sonny z łatwością przekabaca tłum, przypomina bowiem o okrucieństwie amerykańskich służb porządkowych (w wyniku krwawego stłumienia buntu we wspomnianym więzieniu zmarło przeszło 40 osób). Co ważne, osiąga to nie za pomocą wydumanego monologu, ale hasła. Prostego memorandum, które w ustach Sonny’ego jest nader naturalne.
Szybko też stało się ikoniczne. Hasło “Attica” osobom spoza USA bardziej kojarzy się z “Pieskim popołudniem” niż makabrycznymi wydarzeniami w więzieniu. Zostało również przyjęte przez inne dzieła kinematografii - odwołuje się do niego między innymi John Travolta w “Gorączce sobotniej nocy” z 1977 roku. Improwizacji Pacino - który sam wymyślił większość zachowania swojego bohatera - trzeba było zaledwie dwóch lat, aby stać się kulturowym odniesieniem.
Również z tego względu nie potrafię nie zachwycać się liczącą 50 lat kreacją. Pacino przedstawił nam obraz kompletny - jest szalony, wrażliwy, wybuchowy, spokojny. Znakomicie oddaje otaczającą duchotę - zarówno tę dosłowną, jak i pętlę, która coraz mocniej zaciska się wokół jego szyi. Tworzy bohatera znacznie bardziej realnego niż w “Ojcu chrzestnym” lub “Serpico”, tworzy bohatera z krwi i kości. Człowieka w pełnym rozumieniu tego słowa. Będącego jednocześnie przestępcą, ale też motywowanym miłością kochankiem. Wreszcie zaś - co szczególnie imponujące w świetle wielu obrzydliwie karykaturalnych prób - pokazuje, że homoseksualista na ekranie nie musi być zmanierowany. Że orientacja nie dominuje jego osobowości i jest jedyną cechą charakterystyczną.
A niech cię Nicholsonie, który “Lotem nad kukułczym gniazdem” zabrałeś Pacino blask najlepszej z jego ról.
Przeczytaj również






Komentarze (0)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych