Nie tylko Rodzina Soprano. Pierwszy hit Netflixa, o którym nikt dziś nie pamięta – a warto go zobaczyć

Nie tylko Rodzina Soprano. Pierwszy hit Netflixa, o którym nikt dziś nie pamięta – a warto go zobaczyć

Łukasz Musialik | Dzisiaj, 10:00

Zanim świat nauczył się binge’ować „House of Cards”, zanim w ogóle wierzono, że platforma streamingowa może tworzyć własne hity, pojawiła się niepozorna, skandynawsko-amerykańska opowieść o gangsterze w miasteczku po igrzyskach – i przewróciła stolik całej telewizji.

Wyobraź sobie, że nowojorski mafioso składa zeznania, trafia do ochrony świadków i… wybiera mroźne miasteczko znane z zimowych igrzysk jako swoją bezpieczną przystań. Aktor i muzyk, znany jako Little Steven z E Street Band i Silvio Dante z Rodziny Soprano, początkowo zapierał się, że „drugiego gangstera pod rząd” nie zagra – ale pomysł nie dawał mu spokoju. Z tej pokusy narodził się serial, który wiele lat później Netflix oficjalnie nazwie swoim pierwszym oryginalnym tytułem, świętując okrągłą rocznicę premiery z 6 lutego 2012 roku.

Dalsza część tekstu pod wideo

Lilyhammer / Netflix
resize icon

Amerykański grzech w skandynawskim raju

Punkt wyjścia jest bajecznie prosty i bezczelnie chwytliwy: nowojorski mafiozo w programie ochrony świadków wybiera na nowy dom norweskie miasteczko, które pamięta z transmisji zimowych igrzysk w 1994 roku. Przekorny żart losu? Bardziej  precyzyjny mechanizm komediodramatu, w którym zderzają się dwa porządki — amerykański odruch „załatwiania” spraw po swojemu i skandynawska wiara w instytucje, miękkość państwa, dialog i normy. Ten układ działa dlatego, że serial od początku igra z dwoma językami i dwoma mentalnościami, pozwalając nam słyszeć ten sam świat w angielskim i norweskim — i śmiać się z nieporozumień, które z tego wynikają.

To nie „gagi o szoku kulturowym” na minutę. Steven Van Zandt ucieka od farsy jak od kiepskiego coveru. Chciał, by humor wynikał ze „sytuacji i charakterów”, a nie z mrugnięć do widza — „To musi być dramat. Nie chcę, żeby ktokolwiek próbował być śmieszny. Komizm ma płynąć z okoliczności” — mówił, podkreślając, że dzięki temu Norwegia staje się pełnoprawnym bohaterem, a nie scenerią do memów. Efekt? Gęsta mieszanka czarnej komedii, obyczaju i kryminału, której smak zostaje na podniebieniu dłużej niż dowcip. A Van Zandt — z całym swoim „wry gravitas” — niesie tę opowieść jak riff, który znasz i którego chcesz słuchać od nowa.

Lilyhammer / Netflix
resize icon

Lilyhammer nauczył nas jak kompulsywnie oglądać seriale

To był eksperyment, który dziś wydaje się oczywisty. Wszystkie odcinki pierwszego sezonu wrzucone od razu, żebyś mógł oglądać jak słuchasz płyty — w swoim tempie. Ted Sarandos (obecny CEO Netflixa) i Steven Van Zandt (aktor odgrywający główną rolę) po latach zgodnie przyznają, że wtedy odważyli się zrobić coś, co „ustawiło” streaming na kolejne dekady. I to w dodatku z serialem dwujęzycznym, koprodukcją NRK i Netflixa, który stał się pierwszą „ekskluzywną” propozycją platformy i z miejsca pobił rekordy oglądalności w Norwegii, a potem na całym świecie.

Jeśli czułeś, że ten świat „gra”, to nie przypadek. Van Zandt sam zajął się ścieżką dźwiękową — „Muzykę do filmu zrobiłem za darmo. Z własnego studia” — mówił po premierze. Temat przewodni napisał Steven Van Zandt, a pierwszą odsłonę muzycznie współtworzył z nim Frans Bak. Rytm opowieści staje się tu naprawdę perkusją, a melodia — ironicznym komentarzem do scen.

Lilyhammer / Netflix
resize icon

Najlepsze opowieści rodzą się z obsesji

Van Zandt wspomina, że twórcy przyszli do niego ze zwięzłym konceptem na serial —  gangster wybiera na wygnanie norweskie miasteczko. „Pomyślałem, że nie powinienem, dopiero co grałem gangstera. Ale to był zbyt dobry pomysł” — mówił. Ustalili, że bohater rozumie norweski, ale mówi po angielsku, bo „norweski jest jak klingoński” — i że balans między komedią a dramatem ma być bezczuły na łatwe śmiechy. A potem zdarzył się cud. Netflix, który dopiero „zaczynał robić własne oryginalne produkcje”, wziął projekt od ręki. „Byliśmy bardzo dumni, że byliśmy pierwsi. To było historyczne posunięcie, zwłaszcza że zaczęto od serialu z napisami”.

Nie był to tytuł „dla wszystkich” — i całe szczęście. Krytycy widzieli w nim urokliwą, czasem wręcz „delikatną” komedię charakterów, z której siłą jest obserwacja, a nie szarża. Publiczność kupiła ten ton. To jedna z tych produkcji, które noszą się jak dobre buty — nie krzyczą, a jednak trudno je potem zdjąć.

Trzy sezony wystarczyły, by zostawić ślad: emisja zakończyła się w 2014 roku, a rok później Netflix potwierdził, że wycofuje się z projektu. Prawa zostały przy norweskim nadawcy, ale legenda „pierwszej oryginalnej produkcji” już żyła własnym życiem. Co ciekawe, tytuł, który miał zniknąć z platformy w 2022 roku, dostał „drugie życie” w streamingu — przedłużenie do 2029 brzmi jak cicha obietnica, że warto wracać, kiedy mróz znowu przyciśnie za oknem.

Podsumowanie

Jest w tym serialu coś kojącego. Świadomość, że nawet jeśli nasze nawyki zderzają się ze światem jak pług ze śniegiem, zawsze można nauczyć się skręcać łagodniej. A kiedy mafiozo próbuje zrozumieć kraj, w którym więzienia przypominają sanatoria, a oficjalne kanały działają bez kopert — nagle śmiejemy się z siebie. Z naszego pośpiechu, z naszej skłonności do skrótów. I może właśnie dlatego ten śnieg zostaje w głowie na dłużej niż jeden sezon.

Łukasz Musialik Strona autora
Pasjonat gier od samego dzieciństwa, kiedy to swoją pierwszą konsolę dostał od rodziców. Od tamtej pory zafascynowany grami i ich światem, ponieważ jako dorosły uważa, że to nie tylko rozrywka, ale także sztuka, która może nas uczyć, inspirować i poruszać emocje. Nieustannie poszerza swoją wiedzę i doświadczenie w dziedzinie gier i konsol, aby móc dostarczać innym jak najbardziej wartościowe treści.
cropper