Kultowe Seriale - Space: Above And Beyond (Gwiezdna Eskadra)

Kultowe Seriale - Space: Above And Beyond (Gwiezdna Eskadra)

3man | 10.12.2017, 18:00

„Wieczna Wojna” Joe Haldemana to klasyczna powieść sci-fi i niesamowicie wdzięczny temat na inteligentną a jednocześnie widowiskową ekranizację. Dziwne, że do tej pory nie doczekała się żadnego przeniesienia na ekran. Jednak w latach 90. powstał ciekawy serial będący nieoficjalną adaptacją tej genialnej historii, w Polsce znany pod tytułem „Gwiezdna Eskadra”.

Tak na dobrą sprawę to niezbyt dużo mieliśmy wysokobudżetowych seriali w odpowiednio mroczny i „realistyczny” sposób przedstawiających konflikt ludzkości z inną rasą w kosmosie i na powierzchniach planet (Star Trek się na pewno nie kwalifikuje, to nie ta konwencja). Bo dzieł poruszających tematykę okupacji Ziemi przez obcych czy też próbę podbicia jej przez nich, lub chociaż zdominowania, było trochę, by wymienić choćby seriale Ziemia: Ostatnie Starcie albo Falling Skies. Filmy ciężko by było zliczyć. Ale właśnie serialowych opowieści o takiej równorzędnej walce w kosmosie pomiędzy nami a obcymi to było bardzo mało.

Dalsza część tekstu pod wideo

Space: Above and Beyond, bo o tym serialu mowa, było luźną adaptacją wspomnianej na początku „Wiecznej Wojny”. Rzecz była naprawdę niezła, miała ambitne plany – całość rozplanowano na pięć sezonów – ale niestety zakończyło się na jednym i pomimo pewnych wad serialu trzeba powiedzieć, że nie było to winą twórców. Nie mogło być, skoro ich dzieło było nominowane do dwóch nagród Emmy i jednej Saturna. W rankingu IGN pięćdziesięciu najlepszych seriali sci-fi uplasowało się na ostatnim miejscu; niesłusznie, za nisko, ale to i tak oznacza, że mamy do czynienia z jednym z najlepszych seriali w historii science fiction. Tak więc jeden sezon, ale za to taki, który znać się powinno. Ale po kolei.

Myśleliśmy, że jesteśmy sami. Wierzyliśmy, że wszechświat jest nasz. Aż do pewnej nocy roku 2063, kiedy w kolonię położoną szesnaście lat świetlnych od Ziemi uderzyli oni. Teraz mamy wojnę. Nazywam się pułkownik T. C. McQueen. Jestem in vitro – należę do sztucznie wyhodowanej rasy ludzi. Dowodzę 58. eskadrą Marines, nazywają nas Wild Cards. Walczymy, kiedy jesteśmy wezwani – w kosmosie, na lądzie i na morzach. Przegrać tę wojnę oznacza więcej niż ponieść porażkę; poddać się – to nigdy nie wrócić do domu. Wszyscy musimy odpowiedzieć na wezwanie do broni, czy to nad planetą czy daleko poza nią.

Powyższe „przemówienie” to wstęp do drugiego, bardziej rozszerzonego intra do serialu. Połączone z dobrą, podniosłą muzyką i efektownymi scenami niesamowicie wprowadza w nastrój beznadziejnej walki ludzkości z kosmicznym najeźdźcą. Zresztą możecie sobie zerknąć poniżej, jak to wygląda. Dla mnie to jedna z najlepiej zrealizowanych i najlepszych czołówek w historii seriali. Zapowiada dramatyczną walkę ludzkiej rasy i w zasadzie dotrzymuje słowa. W zasadzie – bo pewnych błędów, zresztą charakterystycznych dla wszystkich seriali okresu lat 90., się nie ustrzegnięto.

W latach 90. była dziwna moda na to, żeby wszystkie seriale, niezależnie od potencjału oraz ilości ciekawych rzeczy, jakie można opowiedzieć, miały co najmniej 20 odcinków w sezonie. Space: Above and Beyond ma ich 23. To podobnie jak u innych seriali tamtych czasów o połowę za dużo. Takie rozszerzenie serialowej narracji sprawia, że niektóre odcinki to typowe zapchajdziury. Tego typu podejście prowadziło w tamtych czasach do anulowania seriali, bo widzowie znudzeni jednym naciąganym odcinkiem o niczym porzucali całość.

Rzecz jasna, słaby odcinek można pominąć, ale te, które takie nie są, a więc te dobre… ooo mamo, dzieje się! Przede wszystkim trzeba podkreślić, że pozbawiona na pierwszy rzut oka nadziei walka ludzkości z obcą rasą nie jest ani przesadnie heroiczna, ani nie jest jedynym wątkiem serialu. W tle dzieją się bowiem inne ciekawe rzeczy, z których wiele ma swoją genezę w przeszłości tego uniwersum. By oddać głębię serialu, warto opowiedzieć pokrótce o wydarzeniach, jakie miały miejsce przed początkiem jego akcji. Zacznijmy może od „Wojny AI”. To ona spowodowała, że w tym świecie zdziesiątkowani ludzie musieli sięgnąć po środek, który wyrównał liczebne i „produkcyjne” dysproporcje pomiędzy nimi a sztuczną inteligencją, a w zasadzie jej przedstawicielami w postaci androidów, bo jedna scentralizowana SI w stylu Skynetu to nie to uniwersum. A więc postawiono na tak zwanych „in vitro” – sztucznie wyhodowanych ludzi. Osobnicy tacy „rodzą się” mając od razu 18 lat, ale umysł dziecka, co sprawia, że oczywiście na początku są bardzo niedojrzali i nieprzystosowani do życia. Będąc zmuszonymi do rozpoczęcia życia i nauki w momencie, kiedy ludzie nierzadko już w nie wchodzą na dobre, stali się automatycznie wyrzutkami. W dodatku nieczującymi przywiązania do narodu, państwa, nawet rasy – bo trudno się tego nauczyć w momencie, kiedy się na to powinno mieć te 18 lat, a nie kilka miesięcy. Dlatego też in vitro są często uznawani za leniwych i niedbających o nikogo. To sprawiło, że po „Wojnie AI” uznano ich za pomyłkę i żołnierzy w większości bezużytecznych, dlatego choć wykorzystuje się ich w konflikcie z Obcymi, to jednak nikt nie ma ochoty hodować nowych in vitro w obawie przed ich niesubordynacją i możliwymi buntami, które były powszechne w czasie „Wojny AI”. Z drugiej strony nikt nie chce nadmiernie antagonizować tych „nienaturalnie” urodzonych ludzi, jako że niedobitki AI, androidy które uciekły z Ziemi, otwarcie kolaborują ze śmiertelnym wrogiem ludzkości, więc Ziemianie nie potrzebują kolejnego ciosu w plecy. Ten wątek jest o tyle istotny, że tworząc tego typu niejako odrębną rasę ludzką, autorzy mieli szansę wypowiedzieć się na tematy rasizmu, uprzedzeń, ale także kwestie takie jak granice wolności. Ma to o tyle bezpośrednie przełożenie na fabułę, że dwójka z szóstki głównych bohaterów jest właśnie in vitro i możemy bezpośrednio „w praniu” zobaczyć, jak to wpływa na relacje międzyludzkie. Nie zabrakło ciekawych wątków dotyczących tajnych operacji i rządowo-korporacyjnych spisków. Dość powiedzieć, że z tym ostatnim związany jest potężny twist fabularny na koniec sezonu, którego się na pewno nie domyślicie, a nawet jeśli, to tylko po części.

Efekty specjalne nawet jak na współczesne realia wydają się zadowalające. Oczywiście nie brakuje pojedynków w kosmosie, a także na powierzchniach planet, ale to już na nieco mniejszą skalę. Chemię między bohaterami oddano nie najgorzej, takoż relacje dowódców z podwładnymi czy polityków z wojskowymi. Oczywiście, tak jak wspominałem wcześniej, nad wszystkim unosi się duszna atmosfera beznadziejnej walki ludzkości z bardziej zaawansowaną technologicznie rasą. Zresztą autorzy naprawdę bardzo zręcznie wyjaśniają pewne rzeczy, np. dlaczego ludzie w tym konflikcie wcale nie są na tak straconej pozycji, jak z początku mogłoby się wydawać. Podoba mi się też względny „realizm” – np. każde państwo na Ziemi wystawia swoje wojska, nie ma tu jakiejś międzynarodowej organizacji dowodzącej połączonymi i wynarodowionymi armiami ludzi, co jest częstą i naiwną bzdurką w fantastyce. Mocna rzecz, liczę mocno na jakiś reboot w przyszłości czy cokolwiek już. Pomarzyć dobra rzecz, zwłaszcza gdy dotyczy to czegoś tak interesującego.

Źródło: własne
cropper