ff

Nie tylko Rodowód krwi. Od tych produkcji z 2022 roku lepiej trzymać się z daleka

Dawid Ilnicki | 07.01.2023, 14:00

W trakcie minionych dwunastu miesięcy zobaczyliśmy kilka niezwykle interesujących serii, o których pamiętać będziemy latami, ale jednocześnie również wiele absolutnie nieudanych seriali. Większość z nich  bazowała na niezwykle popularnych seriach, inne zdecydowanie nie wykorzystały drzemiącego w nich potencjału i na szczęście nie będą kontynuowane.

Bycie serialowym twórcą staje się w ostatnim czasie coraz trudniejszą profesją, o czym zaświadcza przykład sprzed zaledwie kilku dni. Netflix zadecydował bowiem o skasowaniu serii “1899”, co nie byłoby tak wielką niespodzianką, gdyby nie fakt, iż jej twórcy Baran Bo Odar i Jantje Friese wcześniej dostarczyli streamingowemu gigantowi jeden z największych hitów w jego historii. Ich najnowsza produkcja, podobnie jak “Dark”, była wyraźnie pomyślana na trzy sezony, a więc niezwykle trudno ocenić ją po zaledwie kilku odcinkach. Słabnąca pozycja niektórych platform zdaje się coraz mocniej odbijać na scenarzystach konkretnych serii, w zasadzie wymuszając na nich duży sukces już pierwszego sezonu ich produkcji.

Dalsza część tekstu pod wideo

Osobną kategorię stanowią seriale oparte o wielkie cykle filmowe lub growe, które od początku mogą liczyć na sporą bazę zainteresowanych widzów, która często okazuje się jednak typowym mieczem obosiecznym. Fani mogą bowiem bardzo szybko i głośno wyrazić swoje niezadowolenie, odbijające się najczęściej w średniej not na serwisach filmowych i wyjątkowo złośliwych komentarzach. Większość serii na tej liście to przypadki podpięcia się pod znaną franczyzę lub próba wykorzystania znanego nazwiska lub zjawiska, które okazało się zupełnie nieudanym posunięciem. 

Resident Evil Remedium

Fani gier Capcomu narzekali już na poziom “Resident Evil: Witajcie w Raccoon City”, które miało być nowym otwarciem dla serii po długim panowaniu Paula W.S. Andersona. W porównaniu do następującego po nim serialu obraz w reżyserii Johannesa Robertsa nie był jednak tak zły, a od biedy miał nawet jakiś pomysł na restart. Serii Netflixa nie dało się już uratować, bo nie dość, że jej fabuła była wyjątkowo dziurawa to na domiar złego nie oferowała również zbyt wielu atrakcji. W tym wszystkim najbardziej szkoda - pamiętanego jeszcze z “The Wire” - Lance’a Reddicka, w ostatnich latach z powodzeniem grającego przecież choćby w serii “John Wick”. 

Oddychaj

Zdecydowanie zawiódł również inny serial Netflixa, w którym główną rolę zagrała znana z ostatniego “Krzyku” Melissa Barrera. W tym wypadku jednak trudno mówić o przypadku, bo realizowanie fabuł w dużej mierze opartych na losach jednej osoby to rzecz niezwykle trudna, która w tym wypadku w ogóle nie wypaliła. Opowieść o jedynej ocalałej z wypadku samolotu, który rozbija się gdzieś na kanadyjskim pustkowiu bardzo szybko bowiem nuży i sprawdza się w zasadzie wyłącznie jako idealny lek na bezsenność.

Śnięty Mikołaj: serial

Zupełnie nie powiódł się również powrót do znanej komediowej serii, której gwiazdą był Tim Allen. Konwencja familijnej komedii sprawdza się bowiem jeszcze na dystansie pojedynczego filmu fabularnego, ale już zdecydowanie nie pasuje do serialu, zwłaszcza jeśli nie idzie za tym jakość humoru. Produkcja okazała się więc propozycją tylko i wyłącznie dla najbardziej zatwardziałych fanów Allena lub serii filmowej z lat 90. i miejmy nadzieję, że już nie powróci!

Blockbuster

Netflixowy serial od początku krytykowano za chęć dopieczenia byłemu konkurentowi, a ostatecznie okazał się nijaką produkcją, opowiadającą o właścicielach dość archaicznego - z punktu widzenia dzisiejszej sytuacji medialnej - biznesu, w której nie udało się ani napisanie dobrych żartów, ani też stworzenie miłej atmosfery, do której chciałoby się wracać. Dziesięcioodcinkowy serial na szczęście nie będzie kontynuowany, bo brakowało tu potencjału już na pierwszą serię, co widać po ocenach tej produkcji na serwisach filmowych.

Pierwsze zabójstwo

“First Kill” to kolejna próba stworzenia wampirycznego serialu dla nastolatków, co już samo w sobie brzmi dość nieciekawie i tak jest w rzeczywistości. Produkcji brakuje bowiem oryginalności takich serii jak choćby “True Blood,, kompletnie zawiedli również aktorzy, którzy nie potrafili stworzyć przekonujących kreacji, a przedstawiciele Netflixa nie mieli co do niej żadnych wątpliwości, kasując swój produkt już po dwóch miesiącach od czasu premiery.

Pentawerat

Powrót nie bardzo udał się także Mike’owi Myersowi, który gra kilka ról w tym na szczęście krótkim, ponoć komediowym, serialu o kanadyjskim dziennikarzu, starającym się odkryć prawdę o słynnej organizacji, na czele której stoi pięciu rządzących światem mężczyzn. Fani tego aktora, znanego przede wszystkim jako Austin Powers, dobrze wiedzieli na co się piszą, bo komik prezentuje tu po prostu mocno niewybredny humor, znany ze swych wcześniejszych wcieleń. Nie byłoby to jeszcze tak złe, gdyby nie fakt, że w serialu jest zdecydowanie za dużo dłużyzn, a niektórzy komentują, że produkcja ta byłaby dużo lepsza, gdyby skrócić ją do formatu krótkiego filmu fabularnego. Jako serial zwyczajnie nie daje rady. 

W celi

Serial Netflixa został zbudowany w dużej mierze na charyzmie brytyjskiej komiczki Catherine Tate, poza Wielką Brytanią jednak niemal zupełnie anonimowej. Produkcja streamingowego giganta niewiele w tej materii zmieni, bo ten typowy mockument, którego akcja rozgrywa się w więzieniu dla kobiet, w którym Tate oczywiście odgrywa przeróżne postacie, jest zwyczajnie za mało śmieszny, a wyjątkowo niskie oceny na serwisach filmowych w ogóle w tym kontekście nie dziwią. 

Last Light

Po kilku latach przerwy do grania powrócił Matthew Fox, absolutna gwiazda jednego z najważniejszych seriali pierwszej dekady XXI wieku, czyli “Zagubionych”, któremu jednak wyraźnie nie udało się zdyskontować pięciu minut sławy i w kolejnych latach grywał coraz mniej znaczące role. We francuskim “Last Light”, które zostało oparte na powieści Alexa Scarrowa, znów wciela się on główną rolę, ale sam serial jest jedną z najniżej ocenianych produkcji tego roku. Krytykom do gustu przypadł w zasadzie wyłącznie krótki, bo tylko sześcioodcinkowy format serii, co w przypadku politycznych thrillerów jest wyjątkowo okrutne, ale nie ma się czemu dziwić, bo w sumie niewiele się tu dzieje. 

Wiedźmin: rodowód krwi

Próba wykorzystania (lub jak powiedzieliby złośliwi: zdyskontowania) bogatego świata przedstawionego, a ledwie zarysowanego w książkach Andrzeja Sapkowskiego, co przecież perfekcyjnie udało się w grach, od początku nie szła po myśli twórców. Początkowo bowiem serial miał liczyć sześć odcinków, wkrótce skrócono go do czterech, zupełnie nie dbając o to, że dość skomplikowana fabuła zostaje w ten sposób skondensowana do zupełnie kuriozalnego formatu, w którym nie da się przedstawić żadnej, sensownej opowieści. Najbardziej szkoda w tym kontekście Michelle Yeoh, która przecież miała bardzo dobry rok (“Wszystko Wszędzie Naraz”) i z pewnością nie powinna wystąpić w tym przedziwnym tworze.  

Obi - Wan Kenobi

Jeden z najgorszych tworów gwiezdnowojenny okazał się odpowiednikiem specjalnie wyprodukowanego - ze starannie dobranych składników - granulatu, przeznaczonego wyłącznie dla najbardziej zatwardziałych fanów serii George’a Lucasa. Takich, którzy nie dbają specjalnie o wartką fabułę czy twórcze wykorzystywania świata wykreowanego przez Lucasa, a wystarczy im wyłącznie obecność dobrze znanych miejsc i postaci, takich jak tytułowy bohater, a kluczowym wydarzeniem jest tu spotkanie zaciekłych przeciwników, kiedyś będących największymi przyjaciółmi. Na szczęście “Mandalorian”, a już z pewnością “Andor” pokazują, że w tym uniwersum nadal drzemie ogromny potencjał, o czym miejmy nadzieję będziemy mieli jeszcze okazję się przekonać, nie musząc przy okazji wspominać o tak bardzo pozbawionych choćby szczypty kreatywności produktach jak “Obi - Wan Kenobi”.

Strażnicy sprawiedliwości

O ile Netflix ma na koncie kilka ciekawych i nietypowych produkcji superbohaterskich, takich jak choćby “The Umbrella Academy” czy nawet “Jupiter’s Legacy”, o tyle “Strażnicy sprawiedliwości” z całą pewnością do nich nie należą. Twórcom takich dzieł najwyraźniej wydaje się, że wystarczy w nich tylko kilka razy puścić oko do widowni, by zasugerować, że mamy tu do czynienia z produkcją zupełnie niepoważną. Cóż, wystarczy w tym miejscu wspomnieć tylko o tym, że sławny “Peacemaker” robił to jakieś dziesięć razy lepiej, mając przy tym dużo ciekawszą fabułę i bardziej skomplikowane postacie. Oceny serialu Adi Shankara jednoznacznie zaś wskazują, że nie wyszedł on tak jak się spodziewano.

Źródło: własne
Dawid Ilnicki Strona autora
Z uwagi na zainteresowanie kinem i jego historią nie ma wiele czasu na grę, a mimo to szuka okazji, by kolejny raz przejść trylogię Mass Effect czy też kilka kolejnych tur w Disciples II. Filmowo-serialowo fan produkcji HBO, science fiction, thrillerów i horrorów.
cropper