Informatyka

Lekcje informatyki i biblioteka w szkole. Moje początki z grami wideo

Kajetan Węsierski | 17.04.2022, 18:00

Znów weekend i znów zbiera mi się na wspominki… To chyba już taki nawyk, że wraz z każdym końcem tygodnia, przelewam na ekran potok słów, który siedzi mi w głowie, a które jest czymś na wzór urzeczywistnienia nostalgii do lat dzieciństwa i niejako skrystalizowaniem wspomnień. Bardzo jednak lubię to robić i od jakiegoś czasu staram się przynajmniej raz w tygodniu nakreślić taki temat - ot, dla zdrowia.

Pisałem już przecież rozmaite zestawienia, które traktowały o najlepszych kreskówkach z kanałów telewizji kablowej, nieśmiertelnych anime lat 90., a także tym, co kolekcjonowałem i co zazwyczaj wywoływało największy szał na podwórkach - miejscach, które na przełomie dwóch wieków były prawdopodobnie jednymi z najważniejszych. Wiecie - mieliśmy dom, szkołę i podwórko. Dziś działa to pewnie podobnie, choć nieco się rozszczepiło. 

Dalsza część tekstu pod wideo

Poniekąd w każdym z tych trzech miejsc rozwijałem swoją obecną pasję. Dziś zazwyczaj zaczyna się to i kończy w naszych czterech ścianach, ale dawniej funkcjonowało to nieco inaczej. I choć większość z Was, Drodzy Czytelnicy, prawdopodobnie pamięta jeszcze bardziej odległe czasy, to na pewno w mniejszym lub większym stopniu braliście udział również w tym etapie, w którym ja miałem ogromną przyjemność

Wsiąść do wehikułu 

Cofnijmy się więc nieco w przeszłość. Do czasów, w których największymi rarytasami były zabawki zza granicy, a pokoje co drugiego dzieciaka obwieszone były plakatami. Czasem z Bravo (z zespołami muzycznymi i najlepszymi raperami lat 90.), a niekiedy z Bravo Sport (bo kto nie chciał mieć na ścianie Zidane’a czy Beckhama). I znów - do czasów, w których za największych szczęściarzy mieliśmy tych, którzy z paczek Laysów wyciągali dwuzłotówki. 

Plakaty Piłkarskie

Do okresu, gdzie możliwość obejrzenia Cartoon Network była świętem, a największe bandziory na osiedlu chodziło z pistoletami na kulki - niczym w hiphopowych klipach z MTV. Do momentu rozpowszechniania się komputerów w domach, niekiedy konsol, a częściej Tamagotchi czy innych pseudo urządzeń z grami z bazarów. Tak, to wszystko zdecydowanie było urocze… Wróćmy jednak do sedna tekstu. 

Pasję do gier wideo miałem możliwość rozwijać na podwórku, w domu (choć dopiero na pewnym etapie i ze sporymi ograniczeniami), a także - co może zaskoczyć pokolenie młodsze ode mnie - w szkołach. I nie mam tu na myśli latania z Nintendo Switch na przerwach. Chodzi bardziej o lekcje informatyki, salę biblioteczną i półkolonie wakacyjne oraz zimowe. Wszystkie te czynniki mocno mi pomagały. 

Informatyka, biblioteka…

Tak, prawdą jest, że moje pokolenie z lekcji informatyki nie wyniosło zbyt wielu przydatnych informacji. Niespecjalnie uczono nas korzystać z Internetu, nie przekazano, jak bronić się przed jego pułapkami, a nawet nie do końca tłumaczono, jak działają komputery. Jak nikt inny umieliśmy natomiast tłuc prezentacje w Power Poincie, pisać w prostych arkuszach i wbijać polecenia do Excela. Prawdziwa zabawa zaczynała się jednak na ostatnich 10-15 minutach lekcji (gdy skończyło się zadania wcześniej). 

Komputery

Wtedy następował tak zwany czas wolny i był zminiaturyzowaną wersją tego, co dostawaliśmy na ostatnich zajęciach przed końcem roku, tudzież podczas wspomnianych półkolonii, gdzie niekiedy największą atrakcją dnia było kilka godzinek spędzonych w pracowni informatycznej. O co chodziło? Mogliśmy robić absolutnie wszystko i działać w zakresie tego, co mieściło się w ramach stron niezablokowanych odgórnie przez nauczyciela (a komputery miały jeszcze grube tyłki - nie jak na powyższym zdjęciu).

Podobnież było w bibliotece. Długie przerwy (nie pamiętam już, czy trwały 15, czy 20 minut) i nutka szczęścia (że akurat stanowisko nie będzie zajęte) pozwalały czasem wraz z kumplem przypuścić prawdziwą eskapadę na strony oferujące gry przez przeglądarkę. Wyspagier, Gry.pl, Giercownia… Mógłbym wymieniać i wymieniać, a prawdopodobnie wyszedłby mi z tego bardzo długi tekst. Żyłem tym, więc to normalka. 

W takich miejscach projektów było pod dostatkiem. Z ziomkami poznawaliśmy smak rywalizacji, grając w rzuty karne, pierwsze MMORPG to oczywiście Sherwood Dungeon (graliście?), a miłość do platformówek rozbudzały najprostsze produkcje bazujące na licencjach popularnych filmów, seriali i kreskówek. Jasne, żadna z tych pozycji (z małymi wyjątkami) nie starczyła na więcej niż 5-10 minut, ale… Po pierwsze - więcej czasu było rzadko, a po drugie - można było błyskawicznie przeskoczyć do innej gry. Tych, jak wspomniałem, nie brakowało. 

Czy to na pewno „gry wideo”?! 

Takie pytanie bardzo często pojawia się dziś, gdy rozmawia się o wszelkiej maści pozycjach dostępnych za darmo w Internecie. Wszak, powiedzmy sobie szczerze, daleko im często nawet do gier mobilnych, które zasypane są reklamami. I jasne, obelgą dla największych produkcji AAA byłoby, gdyby wszystkie je wrzucić do tego samego worka. Niemniej, w wielu z takich małych „popierdółek” można było wyczuć naprawdę sporo miłości twórców - serio! Kilka z nich przedstawiłem na przykład tutaj. 

Sherwood MMORPG

Biorąc to wszystko pod uwagę, nie chodzi tu nawet o to, czy są to „gry wideo”, czy też nie. Chodzi o to, że u mnie i grona moich znajomych, rozbudziło to naprawdę spore zainteresowanie branżą, wirtualnymi światami i rozrywką na tym polu. Chyba można więc śmiało napisać, że te lekcje informatyki czy długie przerwy w bibliotece, gdy rezygnowało się ze zjedzenia kanapki, żeby pograć, przyniosły pozytywny skutek. W końcu jestem tu, gdzie jestem

I nawet jeśli potem na niektórych lekcjach pojawiły się pierwsze zainstalowane gry, a bywało (przez bardzo krótki okres), że była nawet możliwość poszaleć w Counter Strike’u 1.6, to właśnie tamte początki są dla mnie najcieplejsze. Było to po prostu bardzo niewinne. A brak dostępu do wiedzy i kultury popularnej na dzisiejszym poziomie sprawiał, że największe gry wideo - te pełnoprawne - znałem wyłącznie z czasopism. 

Miałem więc coś na wzór próbki tego, co może mi dać ogromny świat gier wideo. I może właśnie dlatego dziś pałam do tego wszystkiego tak dużą miłością? Może to „lizanie loda przez szybę” sprawiło, że obecnie doceniam nawet przeciętne produkcje? Trudno to stwierdzić - nie mam natomiast żadnego problemu z określeniem, że moja pasja do branży rozpoczęła się przy szkolnych stanowiskach komputerowych. 

Kajetan Węsierski Strona autora
Gry są z nim od zawsze! Z racji młodego wieku, dojrzewał, gdy zdążyły już zalać rynek. Poszło więc naturalnie z masą gatunków, a dziś najlepiej bawi się w FIFIE, produkcjach pełnych akcji oraz przygód, a także dziełach na bazie anime i komiksów Marvela. Najlepsza gra? Minecraft. No i Pajączek od Insomniac Games.
cropper