Moon Knight (2022)

Moon Knight (2022) - recenzja, opinie o serialu [Disney]. Bezsenność w Londynie

Piotrek Kamiński | 04.05.2022, 21:00

Steven Grant nie może spać. Gdy jednak w końcu udaje mu się zmrużyć oczy, budzi się później w dziwnych miejscach, ludzie zdają się go znać, mimo że sam nigdy ich nie widział. Po jednym z takich zaćmień umysłu budzi się na trawie, z przemieszczoną szczęką, głosem w głowie wyzywającym go od głupków i jakimiś ludźmi strzelającymi do niego z pistoletów.

A więc da się! Marvel jest jeszcze w stanie zrobić serial, który wciąga od pierwszych minut i (zdaje się) nie krzywdzi głównego bohatera natychmiast spychając go na drugi plan, albo robiąc z niego niedorajdę - chociaż tu akurat w pewnym sensie robi, ale tylko częściowo i ma to fabularny sens. Na przestrzeni kolejnych pięciu odcinków wiele jeszcze może się zmienić, ale otwarcie "Moon Knighta" pozwala mieć nadzieję, że serial będzie naprawdę dobry. Być może najlepszy z dotychczasowych, licząc od "WandaVision".

Dalsza część tekstu pod wideo

Moon Knight (2022) - opinia o pierwszym odcinku serialu [Disney]. Wszystkie twarze Oscara

Sprzeczka w toalecie

Pierwszy serial MCU ma do dziś tę przewagę, że jest mocno eksperymentalny, a przynajmniej jego pierwsza połowa. Twórcy raz za razem oferowali widzom nową, mocno samoświadomą stylistykę, intrygując i pobudzając apetyt na więcej. Ostatecznie jednak dewoluował w standardowy superbohaterski finał, do kompletu połączony z niewyobrażalnie naiwnym usprawiedliwieniem zachowania Wandy, co, zdaje się, będzie próbował naprawić zbliżający się wielkimi krokami "Droktor Strange w multiwersum obłędu". Kolejne seriale bały się wykorzystać potencjał bohaterów, o których opowiadały, zamiast tego wykorzystując okazję do wprowadzenia nowych, mniej ciekawych bohaterów (chociaż akurat Kate Bishop naprawdę polubiłem!), próbując być na bieżąco z dzisiejszymi czasami, wcinając się w politykę, rasizm i parę innych rzeczy, które większości widzów nie kojarzą się z superbohaterską rozrywką. I wtedy wpada on, cały na biało (dosłownie), z kapturem na głowie i latarkami w oczach. Zdaje się obiecywać, że dostaniemy po prostu kilka godzin solidnej rozrywki. Po tym co zobaczyłem, wierzę mu.

Oscar Isaac jest gwarantem jakości. Samą swoją obecnością ratuje - przynajmniej do pewnego stopnia - produkcje w których występuje. Nawet ostatnia trylogia "Gwiezdnych wojen" nie była w stanie przyćmić jego gwiazdy, choć bardzo się starała. Facet jest kameleonem. Niezależnie od tego, czy gra mrocznego, poważnego człowieka, czy pierdołę, czy naukowca, czy kogokolwiek innego, robi to bardzo wiarygodnie. Między innymi dlatego był doskonałym wyborem do zagrania Marca Spectera, piekielnie skutecznego najemnika, który za dnia myśli, że nazywa się Steven Grant i jest wstydliwym pracownikiem muzeum. Isaac sprzedaje obie te osobowości bez najmniejszego problemu i do tego posiada sylwetkę, która uwiarygodnia wieńczącą odcinek scenę nie tyle walki, co bezpardonowego mordowania przeciwnika w łazience.

Z istotnych członków obsady serialu w pierwszym odcinku poznajemy jeszcze postać graną przez Ethana Hawke'a, niejakiego Arthura Harrowa. Bardzo lubię Ethana, ale jakoś czuję, że "Moon Knight" nie pozwoli mu za bardzo rozwinąć skrzydeł. Harrow jest typowym, religijnym fanatykiem, tyle że obdarzonym dziwną, na razie jeszcze niezrozumiałą mocą. Chodzi spokojnie, mówi spokojnie, jest absolutnie przekonany o prawości swoich czynów. Nic specjalnego, ale być może scenarzyści jeszcze nas zaskoczą. Przekonamy się.

Moon Knight (2022) - opinia o pierwszym odcinku serialu [Disney]. Lekki, marvelowy horrorek?

Przyjaciel czy wróg?

Miło jest dostać produkcję, która już w pierwszym odcinku informuje widza, przynajmniej mniej więcej, z czym będzie miał do czynienia. Wiemy kto jest bohaterem, wiemy kto stoi naprzeciwko niego. Nie rozumiemy jedynie dlaczego, o czym powiedzą nam na pewno kolejne odcinki, ale ogólny konflikt został zarysowany zaskakująco wyraźnie. To ważne aby nie trzymać widza zbyt długo w niepewności, kiedy cały serial ma mieć jedynie sześć odcinków. Widać, że Kevin Feige wyciągnął wnioski po narzekaniach fanów na temat poprzednich seriali MCU.

"Moon Knight" jest również intrygująco świeży w swojej prostocie - przynajmniej w ramach MCU - ponieważ pierwszy odcinek ma wyraźnie horrorowy sznyt. Mroczne korytarze, skromne, podbijające klimat oświetlenie robią robotę już same w sobie, a jak jeszcze dodać do tego głos przemawiający do głównego bohatera z wnętrza jego głowy, wszechobecne lustra, symbolizujące dualizm postaci Marca/Stevena, w których czai się również niejeden sekret, oczom widza ukazuje się produkcja potrafiąca trzymać w napięciu. No i nie zapominajmy o wielkim stworze z ptasią głową, który czasami gania, a czasami po prostu obserwuje protagonistę. Fani komiksów zapewne wiedzą o kogo chodzi, ale serial jeszcze nie wchodził w takie szczegóły, więc nie będę nazywał go tu z imienia. "Moon Knight" to taki lekki PG horror dla nastolatków. I komedia, oczywiście.

Nie zapominajmy, że to wciąż serial Marvela, więc poważne, mroczne sytuacje wciąż poprzecinane są momentami humorystycznymi, choć trzeba scenarzystom przyznać, że nie popłynęli z humorem jakoś bardzo. Mamy oczywiście irytującą szefową Stevena i oglądającego wydry na telefonie stróża, a w momentach największej adrenaliny, kiedy Steven nie ma pojęcia co się dzieje, zdarza mu się zrobić coś naprawdę niemądrego, co szybko komentuje głos w jego głowie, ale ostatecznie humor nie przytłacza. To wciąż raczej poważna historia, okraszona paroma żartami, a nie, jak w przypadku choćby "Hawkeye'a", dokładnie na odwrót. Jest też dosyć krwawo - choć całkiem sprytnie nikt nigdy nie ginie na naszych oczach, pozostawiając brutalność postaci wyobraźni, a kiedy jeden ze ścigających Stevena samochodów wjechał centralnie w ciężarówkę przewożącą wielkie kłody drewna, aż podskoczyłem w fotelu.

"Moon Knight" bardzo sprytnie rozpoczyna się od nie mającego pojęcia o swojej drugiej tożsamości Stevena, pozwalając widzowi wejść w ten świat razem z nim. Pierwszy odcinek prezentuje kilka intrygujących tajemnic i rozstawia najważniejsze figury na szachownicy. Jeśli scenarzyści dobrze je rozegrają, to możemy dostać najlepszy i najmroczniejszy z dotychczasowych seriali MCU. Przekonamy się już za lekko ponad miesiąc, jako że finał ma zostać wyemitowany już czwartego maja. Po raz pierwszy od "WandaVision" czekam z niecierpliwością.

Aktualizacja #1 [Spoilery]

May the fourth be with you! Najnowsza produkcja Marvela zakończyła się nie otwierając drogi potencjalnemu crossoverowi z "Gwiezdnymi wojnami". A to tylko pierwsze z kilku uczuć zawodu, towarzyszących mi po finale "Moon Knighta". Żeby nie było - spełnienie, radość i dobra zabawa też obok tego zawodu się znajdą. Tak więc po kolei.

Już w drugim odcinku poznajemy Laylę (May Calamawy), która przedstawia się nam jako żona Marca. Steven nie ma zdawał sobie sprawy z tego, że jest żonaty, ale szybko okazuje się, że mają ze swoim alter ego podobny gust, co prowadzi do kilku całkiem zabawnych sytuacji. Layla też jest najemniczką i nie daje sobie w kaszę dmuchać. Nie oznacza to jednak, że przyćmiewa głównego bohatera na każdym kroku, tak jak często robią to ostatnio superbohaterki Marvela. Można rzec, że w kwestii talentu prezentują ten sam poziom. Marc ma tę przewagę, że na zawołanie może przywdziać magiczny kostium, będący reprezentacją mocy egipskiego boga księżyca. Na papierze jest całkiem ciekawą postacią. Niestety, ostatecznie nie do końca wykorzystaną. Scenarzyści ograniczyli jej rolę do bycia "kobietą głównego bohatera", która właściwie nie istnieje poza nim. Dają jej niby wątek zmarłego ojca, którego rozwiązanie jednak nie zmienia absolutnie niczego. Trochę szkoda.

Moon Knight (2022) - recenzja serialu [Disney].  Bogowie mieszkający w głowach ludzi

Harrow, tak jak należało przypuszczać, jest zwykłym psycholem i kultystą, bezgranicznie wierzącym w sens tego, co robi. Samo bycie fanatykiem nie zrobi z niego wybitnej postaci, ale twórcy kombinują, dając mu jeszcze drugą stronę, o której za chwilę. Największą potwarzą jednak jest uporanie się z nim dosłownie poza kamerą. W ostatecznym rozrachunku Harrow jest największym, pojedynczym minusem całej produkcji. Szkoda, bo przecież Ethan Hawke to naprawdę świetny aktor i można było go użyć znacznie lepiej. Na przykład zrobić z niego Draculę, jak sugerował ktoś w komentarzach!

"Moon Knight" oferuje prawdopodobnie najciekawiej pomyślany origin story ze wszystkich dotychczasowych produkcji komiksowych. Być może jedynie ryjąca beret historia Wandy, przedstawiona w "WandaVision" może mu się równać. Scenarzyści zaadaptowali na potrzeby serialu historię z komiksów sprzed 6 lat, autorstwa Jeffa Lemire'a, w której Marc budzi się nagle w szpitalu psychiatrycznym, gdzie tłumaczy się mu, że jest chory i wyobraził sobie cały świat, w którym jest superbohaterem. Czy faktycznie tak jest, trzeba przekonać się samodzielnie, ale powiem na pewno, że sytuacja daje twórcom spore pole do popisu i wykorzystali je, aby w przystępny sposób wytłumaczyć widzowi dlaczego Marc/Steven jest taki, jaki jest. Smutna to historia, a sam odcinek sugeruje istnienie kogoś jeszcze, trzeciej jaźni uwięzionej w sarkofagu. Sugeruję obejrzeć scenę po napisach ostatniego odcinka. Dużo wyjaśnia. Piąty odcinek zdecydowanej był moim najbardziej ulubionym z całego serialu. Finał jest już niestety tym samym, co zwykle - wielką, pełną efektów wizualnych walką o losy świata. Ani przesadnie ciekawą, ani trzymającą w napięciu. Za to z wielkimi krokodylem i sępem - chociaż tyle.

Po pierwszym odcinku pisałem, że "Moon Knight" zdaje się unikać wciskania polityki do swojego scenariusza i będzie po prostu fajnym, superbohaterskim horrorem. Cóż. Nie boję się przyznać do błędu, kiedy się pomylę. Polityki jest w nim całkiem sporo, a horrorowe elementy stopniowo ustępują bardziej standardowej, marvelowej komedii akcji. Osobiście lubię ten ich wesołkowaty klimat i nawet wielki, wesołkowaty hipopotam nie przeszkadza mi w najmniejszym nawet stopniu... Ale to miał być horror! Produkcja miała tak wielki potencjał: mrok, niepewność, zabawy z rzeczywistością, ogromna rola luster, które pozwoliły twórcom ustawić kilka naprawdę pomysłowych, mącących w głowie ujęć i całych scen. To wciąż bardzo dobra i relatywnie krwawa, jak na Marvela, produkcja, ale mogła i powinna była być czymś znacznie większym i lepszym. Szkoda.

Atuty

  • Pomysłowe ujęcia z udziałem luster
  • Oscar Isaac
  • Ze dwa-trzy robiące wrażenia zagrania Moon Knighta
  • Cały wątek szpitala
  • Elementy horrorowe

Wady

  • Miałki czarny charakter
  • Dewoluuje w standardowy, marvelowy finał
  • Layla mogła być ciekawą postacią
  • Elementy horrorowe w pewnym momencie po prostu znikają
  • Nie pokazali nawet ostatniej walki!

"Moon Knight" sporo nam obiecał, ostatecznie jednak okazując się być "tylko" kolejnym porządnym Marvelem. Mrok, o którym opowiadał Kevin Feige jest raczej stonowany i każe martwić się o to, co Myszka Miki zrobi z Blade'em, lecz Oscar Isaac i tak sprawia, że serial jest więcej niż godny obejrzenia.

7,5
Piotrek Kamiński Strona autora
Z wykształcenia filolog, z zamiłowania gracz i kinoman pochłaniający popkulturę od przeszło 30 lat. O filmach na PPE pisze od 2019. Zarówno w grach, jak i filmach najbardziej ceni sobie dobrą fabułę. W wolnych chwilach lubi poczytać, pójść na koncert albo rodzinny spacer z psem.
cropper