Kącik filmowy #50.5

Kącik filmowy #50.5

Łukasz Kucharski | 15.07.2013, 10:55

W związku z błędnym wyświetlaniem tak długiego Kącika Filmowego na stronie został podzielony na dwie części. W pierwszej są wszystkie dotychczasowe "dane", poza jubileuszowymi recenzjami. A w drugiej...sami już wiecie.

 

Dalsza część tekstu pod wideo

 

Z nowości DVD/Blu-ray...

 

 

 

Oz Wielki i Potężny / Oz: The Great and Powerful (2013)

 

 

 

 

 

 

 

Reżyseria: Sam Raimi

Scenariusz: Mitchell Kapner, David Lindsay-Abaire

Produkcja: USA

Czas trwania: 130 minut

Obsada:

James Franco - Oz
Mila Kunis - Theodora
Rachel Weisz - Evanora
Michelle Williams - Annie / Glinda



Jeszcze niczego nie osiągnąłem! - Oz



Czarnoksiężnik z Krainy Oz to jeden z tych filmów, które zbudowały potęgę kina. Historia o małej Dorotce, przeniesionej do magicznej krainy przez tornado, to tak naprawdę tradycyjna opowieść o walce dobra i zła. Wzbogacona o wątek przyjaźni ponad wszelkie podziały. Dziś produkcja z 1939 roku - z siedemnastoletnią wówczas Judy Garland w roli głównej - może już nie chwyta za serce tak jak kiedyś (głównie za sprawą oprawy audiowizualnej, która siłą rzeczy zestarzała się na równi z aktorami), ale nadal potrafi wiele nauczyć młodego widza. Teraz dzięki współpracy Disney Pictures i Sama Raimiego (trylogia Spider-Man, Martwe zło) możemy zobaczyć jak pewien cyrkowy magik stał się wielki.

Oscar „Oz” Diggs jest oszustem, kanciarzem, podrywaczem, tchórzem i wieloma innymi rzeczownikami nie nadającymi się do druku elektronicznego. Wskutek prawdopodobnie tego samego tornada, które w przyszłości „dopadnie” Dorotkę, ląduje w Krainie Oz - co od razu sugeruje, że wylądował we właściwym dla siebie miejscu, mimo iż jeszcze nie zdaje sobie z tego sprawy. Poprzedni władca został zabity przez złą wiedźmę, ale przepowiednia głosi, że pojawi się czarnoksiężnik, który zaprowadzi porządek itd. Jeśli pamiętacie film z Garland, widząc bohaterów ułożycie sobie bardzo szybko kto jest kim i jak skończy się ta opowieść – chyba nikt nie wierzy, że zło zatriumfuje? Właśnie ta kompletna przewidywalność obniża przyjemność płynącą z oglądania filmu i plasuje go o stopień niżej od dzieł, które warto obejrzeć. Najbardziej jednak doskwierał mi kompletnie stereotypowy podział na bohaterów. Główna zasada to: ładni są dobrzy, a brzydcy źli. Poza tym, ile razy można oglądać pozytywne blondynki i wredne brunetki? Kto jak kto, ale Raimi powinien zaburzyć tę wymaltretowaną do granic możliwości tendencję i zaserwować nam wbijający w fotel zwrot akcji w finale. Widać wytwórnia Disneya miała inne plany, a on nic do gadania.

Film otwiera kilkunastominutowa ekspozycja w czerni i bieli, pomniejszonym formacie (4:3) oraz z monofonicznym dźwiękiem, więc nie regulujcie odbiorników i nie klnijcie na swój sprzęt, bo nie jest niczemu winien. Taki zabieg ma kilka znaczeń. Po pierwsze, sposobem opowiadania oddaje hołd względem filmu dla którego jest prologiem. Po drugie, ukazuje marność życia Oza, które nabiera kolorów dopiero po tornadowej teleportacji. Lądowanie w magicznej krainie aktywuje paletę barw tak intensywną jak w azjatyckich superprodukcjach. Momentami nawet Charlie i fabryka czekolady Tima Burtona zostaje w tyle. W oczy rzucają się również sceny kręcone z myślą o trójwymiarze. Po ich ilości wnioskuję, że w kinie można było często podskakiwać w fotelu.

Obsada również wywiązuje się z powierzonego zadania, ale jak zwykle najlepiej wypadają postacie generowane komputerowo jak Franek – latająca małpa, a także porcelanowa dziewczynka z niezłym charakterkiem. James Franco pasuje idealnie do roli oszusta przechodzącego metamorfozę. Z kolei, wszystkie partnerujące mu panie (Rachel Wiesz, Mila Kunis, Michelle Williams) wyglądają zjawiskowo i grają świetnie, aż trudno zdecydować, która zasługuje na największe oklaski.

By Oz... zdobył wyższą ocenę musiałby zawierać większą dawkę esencji Sama Raimiego. A tak właściwie poza jego ulubionymi aktorami – na moment pojawia się nawet Bruce Campbell – brakuje charakterystycznych elementów jego twórczości. Po Timie Burtonie, Disney oswoił kolejnego niepokornego reżysera. Szkoda, bo w banalnej na pierwszy rzut oka historii drzemał potencjał, który autor Martwego zła mógłby odpowiednio wykorzystać. Efekty komputerowe, gra aktorska i wszystko inne jest dobre. Momentami nawet zachwycające - szczególnie pejzaże oraz niektóre wirtualne stwory jak chociażby Franek czy jego wredniejsi kuzyni.

Prolog do Czarnoksiężnika z Krainy Oz bardzo zgrabnie uzupełnia uniwersum, ale jedynie w lekki, przyjemny i niestety jednorazowy sposób. Po seansie, w Waszych umysłach nie pozostanie nic co skłaniałoby do ponownego sięgnięcia na półkę. Dlatego też, lepiej poczekać emisję telewizyjną i zachować złotówki na bardziej intensywne kino. Może zapowiedziana kontynuacja rozwinie skrzydła Sama, ale wątpię, by wytwórnia pozwoliła mu na ekscesy z jakich słynie, w końcu to film dla dzieci. Jak na razie pozostaje nam czekać na trójwymiarową wersję The Wizard of Oz w formacie IMAX, która ma trafić do kin we wrześniu tego roku, z okazji siedemdziesiątej piątej rocznicy premiery. Mam jednak dziwne, że przeczucie, że do naszego kraju nie trafi ani jedna kopia.

 

Ocena końcowa:

 

 

***

 

 

 

Powiew starości...

 

 

 

Lockout (2012)

 


 

 

 

 

Reżyseria: James Mather, Stephen St. Leger

Scenariusz: James Mather, Stephen St. Leger

Produkcja: Francja

Czas trwania: 95 minut

Obsada:

Guy Pearce - Snow
Maggie Grace - Emilie Warnock
Vincent Regan - Alex
Joseph Gilgun - Hydell


Pamiętajcie, że naszym priorytetem jest bezpieczeństwo – hasło M.S. One


Ile razy można ratować córkę prezydenta, która znalazła się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze? Kino udowadnia, że wiele razy i latorośle głów państwa niczego nie uczą się z filmów. Francuska produkcja, w której maczał palce Luc Besson (pomysł, produkcja, scenariusz), jest kolejnym przykładem na taką historię. Całe szczęście, że nie tragicznym.

W niedalekiej przyszłości więźniowie przetrzymywani są w stazie na orbitalnej stacji zwanej M.S. One. Córka prezydenta Stanów Zjednoczonych zjawia się w tym przyjaznym inaczej obiekcie, by sprawdzić czy doniesienia mówiące, iż pobyt w komorze może uszkodzić mózg biednego skazanego. Pech chce, że akurat wtedy dochodzi do ucieczki wszystkich prawie pięciuset więźniów. W tym czasie, na naszej wspaniałej planecie, główny bohater – Snow – zostaje niesłusznie skazany na wycieczkę do M.S. One. Jedynym ratunkiem jest dla niego uratowanie pochwyconej Emilie, oszukanie bandy psychopatów, odnalezienie kumpla (mogącego pomóc mu w odzyskaniu pewnej walizki) i powrót na Ziemię. Bułka z masłem.

Taki motyw widzieliśmy już w niejednym i nie-dwóch filmach, a nawet nie-trzystu. Podobnie jak jak pyskatego, cynicznego i notorycznie podrywającego płeć przeciwną protagonistę. Pierwsze skojarzenia po kilku minutach obcowania z dziełem duetu James Mather i Stephen St. Leger to niezapomniane Ucieczki z Los Angeles i Nowego Jorku w wykonaniu Kurta Russella jako Snake'a Plisskena. Zasługa tego w dobrej roli Guya Pearce'a - co scenę raczy nas zabawnymi tekstami, wypełnionymi cynizmem i uroczym draństwem. Niestety Maggie Grace jest kompletnie stereotypowa i dopiero w ostatniej scenie po finale pokazuje jak mogłaby wyglądać ta postać. Mocne czarne charaktery również nie zostały uwzględnione. Dwójka głównych drani jest ciężkostrawna – jeden z nich przypomina Vaasa z Far Cry 3 - choć zgrabnie wytłumaczono dlaczego ten ważniejszy nie załatwia tego szurniętego.

Całość filmu niczym najnowsze epizody Gwiezdnych Wojen powstała na tle zielonych ekranów, co tylko momentami drastycznie rzuca się w oczy. Najintensywniejsza scena pościgowa na ulicach miasta przyszłości to połączenie stylistyki z Sin City (kolory obecne) oraz tempa z Final Fantasy: Advent Children. Reszta to klasyczne miejsca, które często nie zdradzają, iż akcję umiejscowiono w roku 2079. Nic więc dziwnego, że futurystyczne pejzaże nie wryły się w moją pamięć, a jedynie uprzyjemniały seans dopóki trwał.

Poza wspomnianą wyżej stereotypowością zaskoczyła mnie skrótowość niektórych sekwencji. A jakże miłe było to zaskoczenie. Po latach oglądania odbijania zakładników mam dosyć podziwiania takich sytuacji. Twórcy najwidoczniej również, bo moment w którym Emilie niemal zmusi Snowa do ratowania innych pojmanych została rozwiązana w kilka minut. Przykładów jest jeszcze kilka, ale nie chcę psuć Wam tej przyjemności, więc zwichnę sobie w tym momencie palce.

Z jednej strony byłem usatysfakcjonowany powiewem świeżości zaoferowanym przez Lockout i rolą Pierce'a, który cudownie oddał zawadiacki charakter Snowa. Z drugiej, odpychał mnie kalkowy debilizm Emilie oraz marne czarne charaktery. Pozytywy jednak przeważyły i uznałem, że francuska produkcja zasługuje na szansę, ponieważ niezłego science fiction nigdy za wiele. Dlatego też, jeśli nie macie pomysłu na seans, a pod ręką znajdzie się ten film rzućcie okiem jednym i drugim.

 

 

Ocena końcowa:

 

 

***

 

 

 

Z nowości DVD/Blu-ray...

 

 

 

Hansel i Gretel: Łowcy czarownic / Hansel and Gretel: Witch Hunters (2013)

 

 

 

 

 

 

 

Reżyseria: Tommy Wirkola

Scenariusz: Tommy Wirkola

Produkcja: Niemcy, USA

Czas trwania: 88 minut

Obsada:

Jeremy Renner - Hansel
Gemma Arterton - Gretel
Famke Janssen - Muriel
Pihla Viitala - Mina


Spotkacie tu tylko śmierć – Muriel


Baśnie Braci Grimm to część dzieciństwa wielu dużych dzisiaj dzieci. W większości znamy je jednak w ugrzecznionej wersji – coś jak mitologia według Parandowskiego. Oryginalne wersje były jednak bardziej...frywolne. I właśnie takiemu obrazowi hołduje Hansel i Gretel... Tommy'ego Wirkoli. Głowni bohaterowie, czyli Jaś i Małgosia nie mieli łatwego dzieciństwa, które zdefiniowało ich przyszłość. Otóż, jako małe dzieci zostali porzuceni przez rodziców w lesie (od tamtej pory ich nie widzieli), gdyby tego było mało trafili do piernikowej chatki. Jej właścicielka nie okazała się zapaloną cukierniczką, a wiedźmą, która lubiła dania z niedojrzałych istot ludzkich. Los chciał, że rodzeństwo wykazało się sprytem i wrzuciło złą czarownicę do ognia. Od tamtej pory minęło wiele lat, a Hansel i Gretel ukatrupili już ponad sześćset konkubin szatana – ich karierę poznacie w krótkiej animacji otwierającej.

Ukatrupili to adekwatne określenie, ponieważ pierwszym co rzuca się w oczy podczas seansu jest ilość miażdżonych głów, ciętych ciał oraz tryskającej krwi. W skrócie jest to Jaś i Małgosia dla dorosłych, z dużym przymrużeniem oka. Nic w tym dziwnego, w końcu na fotelu reżysera posadzono Virkolę, czyli autora krwawego i zabawnego Zombie SS / Død Snø (2009), traktującego – jak wskazuje – nazwa o nazistach, którzy nie chcą umrzeć. Cała ta masakra wiedźm i ludzi została wzbogacona o lekkie podejście, upodabniające dzieło do Van Helsinga z Hugh Jackmanem. Zbieżności jest jeszcze kilka skórzane stroje futurystyczna broń (np. kusza maszynowa), ciamajdowaty i potworny pomagier. Zasadniczą różnicą jest poziom krwawości oraz język jakim posługują się bohaterzy. Oczywiście wszyscy mówią płynnym angielskim, ale wszelkie „fu$%” itp. nie są rzadkością. Dodatkowo, na uwagę zasługuje to, że większość efektów uzyskano tradycyjnymi metodami – linki itp. - a jedynie około piętnastu procent stworzono w komputerach. Dzięki temu uwiarygodniono te niewiarygodną baśń.

Dwójka głównych bohaterów po przejściach pozwoliła stworzyć stereotypowy duet tylko w połowie. Hansel jest oczywiście mięśniakiem, który na dodatek musi radzić sobie z cukrzycą od czasu wizyty w piernikowej chacie. Za to Gretel jest mózgiem, ale tak pięknym i wyjątkowym, że nie ma problemu, by skorzystać z głowy i uderzyć nią we wroga. Rozczarowała mnie za to zazwyczaj zjawiskowa Famke Janssen, w roli arcywiedźmy Muriel. Liczyłem na ponętność połączoną z makabrą, a tak zobaczyłem tylko to drugie i nie tylko w kwestii charakteryzacji. Podobnie Peter Stormare (Constantine, reklamy Call of Duty: Black Ops 2), który w pełni nie rozwija skrzydeł, a chłopak wcielający się w największe fana rodzeństwa mógłby zupełnie nie istnieć, bo nie jest w stanie zaznaczyć swojej obecności na ekranie. Z drugiego planu wyłania się tylko troll Edward będący połączeniem magii komputera oraz animatroniki.

Łowcy czarownic to dzieło podobne do Van Helsinga, ale z większym kopem, choć nie przez cały czas. Struktura filmu kojarzy mi się z mikserem. Przez większość seansu pracuje na normalnych obrotach, ale od czasu do czasu twórcy wciskają przycisk turbo, który rozkręca zabawę na całego. Gdyby ugrzeczniono efekt końcowy poprzez ograniczenie zapędów reżysera i przyklejenie metki PG-13, nie byłoby czego oglądać. A tak wiedźmy znające sztuki walki, kilka pościgów i finałowa masakra (niczym w filmach grindhouse) układają się w przyjemny film, który można obejrzeć jeśli tęsknimy za produkcjami o potworach, w których nie ma wilkołaków, wampirów czy też zombie.

 

 

Ocena końcowa:

 

 

***

 

 

Z nowości DVD/Blu-ray...

 

 

 

Dom na końcu ulicy / House at the End of the Street (2012)

 

 

 

 

 

 

Reżyseria: Mark Tonderai

Scenariusz: David Loucka

Produkcja: USA, Kanada

Czas trwania: 101 minut

Obsada:

Jennifer Lawrence - Elissa
Max Thieriot - Ryan
Elisabeth Shue - Sarah
Gil Bellows - Weaver


Nie każdemu można pomóc - Sarah


Ile filmów z domem w tytule, tyle otwarć z zabijaniem mniej lub bardziej niewinnych ludzi. Tak jest i w tym przypadku. Od makabrycznej zbrodni, w której córka zamordowała swoich rodziców, mijają cztery lata. Elissa wraz z matką przeprowadzają się naprzeciwko hacjendy z przeszłością. Okazuje się, że do posiadłości wprowadził się brat morderczyni – Ryan. Niemal całe miasteczko jest przeciwko chłopakowi, który poprzez niechęć do sprzedania nieruchomości zaniża ceny pobliskich gruntów. Główna bohaterka wie oczywiście lepiej i powoli zaczyna zbliżać się do niego, w standardowym przejawie instynktu opiekuńczego. Nie wie jednak, że morderczyni wcale nie zniknęła, a dom na końcu ulicy skrywa jeszcze niejedną tajemnicę. Nie spodziewajcie się jednak kanibali, kosmitów, duchów i tego typu nadnaturalnych wpływów. W filmie Maka Tonderaia zabijają ludzie, czyli najgorsze potwory w historii kina.

Pod wpływem udanych filmów z Jennifer Lawrence (Poradnik pozytywnego myślenia, Igrzyska śmierci) postanowiłem zapoznać się z kolejnym dziełem, w którym zagrała główną rolę. A dodatkowo był to dzień moich urodzin, więc liczyłem na przyjemną filmową przygodę. Jeśli więc będziecie w podobnej sytuacji od razu poszukajcie innej produkcji. Wiadomo, że nie warto mieć wysokich oczekiwań po takim opisie fabuły, ale można pokazać coś odbijanego na kalce w interesujący sposób. A tutaj oryginalność ograniczyła się to do lekko ziarnistego filtru i tyle. Gra aktorska to klasyka, czyli klepanie kwestii bez specjalnego zaangażowania. Albo aktorzy nie mogli, wycisnąć nic więcej z tego scenariusza, albo reżyser nie miał pomysłu na to jak ich poprowadzić. Dla mnie wszystko jedno, bo liczy się efekt. Chociaż szkoda mi panny Lawrence, bo ma talent i szkoda go na takie...produkcje. Tempo historii jest niczym Ford Model T w porównaniu do nowego Mustanga, a finał zachwyca niczym brak prądu w dniu zsyłania tekstów do redakcji.

Przez większość seansu film jest po prostu mdły. Bohaterowie kręcą się koło siebie i w zasadzie nie wiadomo po co nakręcono połowę scen. Gdy akcja zaczyna się rozkręcać do napisów końcowych pozostaje kilkanaście minut i już dobrze wiadomo kto, jak, po co i dlaczego. Elissa przedstawiana jest jako osoba wyalienowana na własne życzenie, bo nie chce mieć nic wspólnego z miejscową śmietanką towarzyską – nic dziwnego. Dlaczego jednak nie podtrzymano dalej jej nietuzinkowego podejścia? Czy nie mogła przełamać filmowych klisz i wykazać się czymś takim jak inteligencja? A tak oświecenie spływa na nią, gdy główny dowód wyląduje jej ręce. Aż zaczyna być mi szkoda głównego czarnego charakteru, że nie otrzymał większego wyzwania. Z kolei matka bohaterki wnosi element konfliktu pokoleń, bo ona przecież też źle wybierała facetów, więc wie co mówi, odradzając jej spotykania się z Ryanem. Robi to jednak w tak oklepany sposób, że ma się ochotę na przełożenie jej przez kolano i zafundowanie kilku wychowawczych klapsów. A sam Ryan jest zbytnim niewiniątkiem, by widz uwierzył w jego motywacje.

Mark Tonderai ma na koncie jeszcze jeden horror pt. Pod osłoną nocy / Hush, ale jeśli jest tak skonstruowany jak Dom... nie chcę nigdy go oglądać. Nie polecam Wam również tego dzieła, bo jego największą zaletą jest, że się kończy i znika z pamięci jak imię pierwszej szkolnej miłości.

 

 

Ocena końcowa:

 

 

***

 

 

 

Z nowości DVD/Blu-ray...

 

 

 

Mama (2013)

 

 

 

 

 

 

Reżyseria: Andrés Muschietti

Scenariusz: Andrés Muschietti, Barbara Muschietti

Produkcja: Hiszpania, Kanada

Czas trwania: 100 minut

Obsada:

Jessica Chastain - Annabel
Nikolaj Coster-Waldau - Lucas / Jeffrey
Megan Charpentier - Victoria
Isabelle Nélisse – Lilly

 

One mówią do ścian - Annabel

 

Podobno marzenia się spełniają. Andrés Muschietti coś o tym wie. Nie sądzę, by przypuszczał, że jego krótkometrażowe dzieło pt. Mama zostanie dostrzeżone i przetworzone w pełnometrażową produkcję. Zapewne jednak po cichu tego pragnął. Na dodatek,  właśnie jemu powierzono stanowisko reżysera i scenarzysty. Gdyby tego było mało, nad projektem czuwał sam Guillermo del Toro, który był zafascynowany krótkim filmikiem, który obejrzał w internecie. I jak tu nie kochać współczesnego świata, który pozwala na takie „cuda”.

W zasadzie sama historia powiela schematy, które widzieliśmy wiele razy. Otóż, dwie małe dziewczynki lądują w domku w lesie, gdzie mieszka tytułowa Mama – ni to duch, ni zjawa. Wujek Victorii i Lilly wciąż ich szuka, mimo iż od feralnego zaginięcia minęło aż pięć lat. I za dotknięciem magicznej różdżki, dwóch poszukiwaczy - opłaconych za resztki pieniędzy - odnajduje zguby. Małe istotki po takich wakacjach w lesie okazują się być tak elokwentne, że Mowgli z Księgi Dżungli brzmi przy nich jak erudyta. Z czasem jednak zaczynają się oswajać z nowymi rodzicami, czyli Lucasem oraz Annabel (która nie jest skora do pełnienia funkcji zastępczej rodzicielki). Wydawać, by się mogło, że w kruchej sytuacji finansowej przygarnięcie małych dzieci nie jest najlepszym wyjściem, ale zafascynowany nimi lekarz udostępnia im wszystkim dom -  poprzez Instytut, w którym pracuje. Pech chce, że była opiekunka nie jest zadowolona z takiego obrotu sprawy i zamieni życie głównych bohaterów w piekło, korzystając z wszelkich nadnaturalnych sposobów. W końcu lepiej nie zadzierać z matkami, zwłaszcza z tymi kopniętymi.

Gdy skończyłem oglądać dzieło Musciettiego chciałem krzyczeć...nareszcie! Od dawna nie oglądałem tak dobrego horroru – ostatnio był to chyba Dom w głębi lasu. Choć receznzowany tytuł jest lepszy. Zaczynając od obsady. Należy przyznać, że dorośli grają naprawdę nieźle, ale to dopiero dziewczynki pokazują klasę. Jessica Chastain na początku wydaje się być tradycyjnym tłem dla męskiego bohatera, ale z czasem przejmuje pałeczkę i staje do nierównej walki z Mamą. Chwała twórcom za ten zwrocik akcji. A Nikolaj Coster-Waldau, gwiazda Gry o tron? Choć fanem serialu nie jestem, muszę przyznać, że tam wypadł znacznie lepiej. O głównej antagonistce ciężko coś napisać, bo w większości scen występuje w wersji stworzonej w komputerze. Za to, gdy już ją dokładnie widać, można dostrzec inspiracje japońskimi horrorami z powykręcanymi dziewczynkopodobnymi stworami. Może sama historia nie jest najbardziej odkrywcza, ale sposób jej pokazania przykuł mnie do telewizora przez niemal cały seans. Prowadzenie kamery zasługuje na oklaski, tak samo jak oryginalne triki wewnątrzkadrowe, który uzupełnia brozowa tonacja całości.

Kolejne pochwały zgarnia tempo akcji, które jedynie po połowie lekko zwalnia oraz największy atut, czyli napięcie. Po obejrzeniu dziesiątek pozycji, ciężko jest już podskoczyć w fotelu czy też nerwowo się kręcić. W tym przypadku, czułem się jak podczas przygody z pierwszą odsłoną Dead Space – ciągle miałem ochotę zapalić światło i wołać mamę, choć mógłbym jeszcze wywołać wilka z lasu.

A finał? Wreszcie nie stuprocentowo amerykański. Zapewne dlatego, że to hiszpańsko-kanadyjska produkcja. Z chęcią bym go jeszcze bardziej pozbawił lukru, ale nie ma co narzekać, tylko cieszyć się tym powiewem wyczekiwanej świeżości. Polecam Wam ten film z czystym sumieniem i aby nie Mama nie upomniała się o mnie wystawiam najwyższą notę. Tak więc, po seansie nie pozostaje nic innego jak chwycić za kamerę, nakręcić małe dziełko i czekać aż jakiś wizjoner zza wielkiej wody dostrzeże naszą pracę.
 

 

Ocena końcowa:

 

***

 

 

Z nowości DVD/Blu-ray...

 

 

 

Między wierszami / The Words (2012)

 

 

 

 

 

 

Reżyseria: Brian Klugman, Lee Sternthal

Scenariusz: Brian Klugman, Lee Sternthal

Produkcja: USA

Czas trwania: 102 minuty

Obsada:

Dennis Quaid - Clay Hammond
Jeremy Irons - Starzec
Bradley Cooper - Rory Jansen
Zoe Saldana - Dora Jansen

 


Nie jestem tym za kogo się miałem i boję się, że nigdy nie będę - Rory


 

Antykwariaty to wspaniałe miejsca. Można w nich znaleźć prawdziwe skarby, które pomogą nam osiągnąć sukces. Wystarczy tylko, że postąpimy haniebnie. W takiej sytuacji trudnego wyboru znajduje się Rory Jansen, młody pisarz, który stara się przebić, ale jak stwierdza pewien wydawca jego dzieło jest zbyt artystyczne. Życie coraz bardziej upomina się o niego, a właściwie rachunki do opłacenia. Zdesperowany szuka najpierw pomocy u ojca, a potem zatrudnia się do „prawdziwej” pracy w wydawnictwie.

Pewnego razu otrzymuje od swojej świeżo poślubionej żony starą teczkę. W środku znajduje się manuskrypt nieznanego autora opowiadający wzruszającą historię żołnierza, który we Francji odnalazł miłość, ale z czasem jego życie zmieniło się dramatycznie. Teraz Rory ma wybór, może przygarnąć sobie czyjąś pracę – będącą dziełem przez duże „d” - lub tego nie robić. Co wybiera, łatwo się domyślić. Od tego momentu jego świat nabiera kolorów, sławy i banknotów. Problem w tym, że żyjemy w dziwnym, przewrotnym świecie i prawdziwy autor pięknych słów rozpoznaje to co stworzył. Dalej bynajmniej nie jest to thriller o podstarzałym szantażyście, a historia o ludziach dokonujących wyborów i ich konsekwencjach.

Pikanterii i oryginalności filmowi dodaje fakt, że całą historię Rory'ego poznajemy poprzez Claya Hammonda, pisarza który odczytuje fragmenty swej powieści Między wierszami. Wśród zgromadzonej publiczności znajduje się piękna dziewczyna pragnąca poznać historię autora. Dzięki sprytnemu zabiegowi otrzymujemy więc trzy historie w jednym - każda z bardzo charakterystycznym bohaterem. Pierwszy to Rory, drugi Clay, a trzecim jest Starzec. Każdy z nich jest postacią krwi i kości, mającą skazy i słabości. Szkoda tylko, że postaci kobiece zostały sportretowane w bardzo tendencyjny sposób, czyli stanowią jedynie tło dla mężczyzn. Przewodnikami po literackiej podróży z bohaterami są dwaj narratorzy - Dennis Quaid (Clay)oraz Jeremy Irons (Starzec). Obaj znakomicie operują głosami i stanowią jeden z najlepszych aspektów The Words.

Debiut reżyserski Klugmana i Sternthala wiąże się z ciekawą historią, która sama zasługuje na ekranizacje. Otóż, panowie od dawna przyjaźnią się z Bradleyem Cooperem i gdy stworzyli scenariusz do Między wierszami, przed dziesięcioma laty, od razu zaproponowali mu główną rolę. Wtedy jednak jego nazwisko znaczyło w Hollywood bardzo mało i nikt nie chciał dać projektowi zielonego światła. Teraz sytuacja diametralnie się zmieniła, więc Cooper wykorzystał swoje znajomości i umożliwił powstanie filmu, a reżyserzy dotrzymali słowa i powierzyli mu rolę Rory'ego. To się nazywa prawdziwa przyjaźń.

Historia ukazuje to do czego jesteśmy zdolni, by urzeczywistnić swoje marzenia. Przedstawiono ją w sposób kameralny, który potrafi przykuć uwagę – głównie za sprawą doborowej obsady. Między wierszami nie sili się na moralizatorstwo, ale ukazuje opowieść, w której to my decydujemy w co wierzyć i sami możemy zdecydować czy potępić bohaterów, czy też uznać, że postąpili słusznie. Film dobry na seans, gdy nie macie ochoty oglądać wystrzałów, wybuchów, wykopów i wylotów...może bez tego ostatniego.

 

 

Ocena końcowa:

 

 

***

 

Łukasz Kucharski Strona autora
cropper