Tomassowa Kronika Biegowa #8

BLOG
244V
Tomassowa Kronika Biegowa #8
Tomasso_34 | 07.05.2018, 09:19
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

Września, przeciętnemu zjadaczowi chleba, kojarzy się z pewnością z prawyborami organizowanymi tam wielokrotnie kilka lat temu z uwagi na fakt uznania tego miasta za "pigułkę Polski". Innym, tym bardziej religijnym, kojarzy się na pewno z historią strajku dzieci wrzesińskich, które na początku XX wieku sprzeciwiały się przymusowej germanizacji w szkołach, a zwłaszcza nauki religii po niemiecku.

Klimat tamtych czasów bardzo dobrze oddaje wiersz napisany przez anonimowe dzieci:

"My z Tobą Boże rozmawiać chcemy,

lecz "Vater unser" nie rozumiemy

i nikt nie zmusi nas Ciebie tak zwać,

boś Ty nie Vater, lecz Ojciec nasz".

Mojej skromnej osobie Września przez długi czas kojarzyła się jedynie z zakupami, na które zabierali mnie rodzice. To właśnie we Wrześni mama kupiła mi moje pierwsze markowe buty firmy Puma. Pamiętam, że do Wrześni ostatni raz wyłącznie na zakupy pojechałem we wrześniu 2007 roku. Kojarzę dobrze to wydarzenie, gdyż dzień wcześniej miałem egzamin poprawkowy z prawa administracyjnego z bardzo wymagającym profesorem Krystianem Ziemskim. Jechałem na te zakupy z duszą na ramieniu. Cały czas myślałem, co to będzie, jak nie zdam tej poprawki? Czarna wizja wyrzucenia ze studiów nie pozwalała mi cieszyć się z ostatnich dni wakacji. Wyjazd z mamą i kupno kilku nowych rzeczy znacznie poprawiły mi humor. A egzamin ostatecznie zdałem na 3. 

W czasach obecnych, gdy Tomasz - student stał się Tomaszem - biegaczem, Września kojarzy mi się głównie z zawodami biegowymi. 29 kwietnia odbył się jubileuszowy 35. Bieg Kosynierów, który, jak co roku, inauguruje Grand Prix Powiatu Wrzesińskiego w Biegach Ulicznych. Jest to impreza składająca się z cyklu 5 biegów (jeden bieg w każdej gminie z powiatu). Trasa była bardzo szybka. Różnica wzniesień wynosiła zaledwie 5 metrów. To tyle co nic. Wszyscy biegacze cieszyli się, gdyż nadarzała się cudowna sposobność na ustanowienie nowego osobistego rekordu. Niebiosa miały jednak inne plany. Podobno, jeśli się chce rozśmieszyć Pana Boga, to należy mu opowiedzieć o swoich planach. Jeszcze nigdy tak boleśnie, jak we Wrześni, nie przekonałem się o prawdziwości tego porzekadła ludowego. 

Bieg miał wystartować wyjątkowo późno, bo o godzinie 16.00. Dość liczną grupą biegaczy wyruszyliśmy spod stadionu Polonii Środa o godzinie 14.00. Droga przebiegała miło i szybko. Słońce grzało... przepraszam... piekło. Było bardzo gorąco jak na kwiecień. W takie dni człowiekowi łatwiej sobie wyobrazić co czuli Frodo i Sam, gdy wchodzili do Mordoru. Mnie chociaż w stopy, dzięki butom, asfalt nie palił. Hobbity musiały czuć ogień krainy Saurona pod stopami, chyba, że ich włochate stópki były żaroodporne. Tego nie wiem.

Pakiet udało się bardzo sprawnie odebrać. Jego skład nie był bogaty, ale bardzo przyjemny. Za cenę 40 zł nie ma się co cudów spodziewać. Pakiet składał się z piwa Fortuna (mi trafiło się mirabelkowe, mogłoby być lepiej, ale i tak było dobrze) oraz małej butelki soku z buraków. Tego samego soku, który nabyłem nie tak dawno temu w Gnieźnie. Podobno to niezły stymulant, który dodaje energii do biegu. Nie wypiłem go jednak przed biegiem, aby przypadkiem sok nie dokonał stymulacji jelit podczas biegu. To byłoby niefajne. 

Przed biegiem dostałem klubową koszulkę z krótkim rękawem. Moja sztuka miała jednak małą wadę. Źle zrobiony został nadruk ksywy. Na początku trochę się zdenerwowałem, ale po chwili zacząłem się śmiać, gdyż błąd w pisowni ma wymiar komiczny. Z włoskiego "Tomasso" przerobiono mnie na japońskiego "Tamasso", a zbiegło się to w czasie, gdy ogrywałem nową część przygód Kazumy Kiryu, czyli Yakuzę 6. Zawsze bardziej lubiłem włoskie klimaty, ale japońskie są też niczego sobie. Moje odczucia związaną z tą grą niebawem opiszę. Na razie wizja powstaje w mojej głowie. Potem moje palce przeniosą ją na ekrany Waszych komputerów i telefonów. 

Nastawiłem się bojowo na bieg. Nie liczyłem na życiówkę, bo znam swoją formę i nie jest ona idealna. Liczyłem jednak na wynik poniżej 52 minut. Srogo się jednak przeliczyłem. Upał nie pozwolił mi rozwinąć skrzydeł. Pierwsze dwa kilometry biegłem bardzo szybko. Chyba za szybko, jak na panujące warunki atmosferyczne. Na trzecim kilometrze zwolniłem i wiedziałem już, że to nie będzie mój najszybszy bieg. Postanowiłem dać z siebie wszystko i urwać tyle minut, ile się tylko da. Optymistycznie do tego stanu rzeczy nastawiał mnie fakt, że trasa liczyła sobie dwie pętle po 5 km, a na każdej pętli miały być zlokalizowane dwa punkty z wodą. Suszyć mnie raczej nie powinno. Tyle było w teorii. Praktyka wyglądała inaczej. Gdy potrzebowałem najbardziej wody na ostatnich kilometrach, wtedy się ona właśnie skończyła i na ostatnim punkcie z wodą musiałem się obejść smakiem. Brakowało mi kurtyny wodnej do schłodzenia ciała. Nikt nie spodziewał się, że będzie taki upał. Tym bardziej, że rok temu na trasie biegu strasznie lał deszcz.

Coraz więcej osób mijało mnie, ale ja trzymałem się dzielnie. Kończąc pierwszą pętlę biegu usłyszałem płynący z głośników utwór zespołu Power Play "Co ma być, to będzie". Zmotywował mnie do dalszego biegu. Muzyka disco polo to zło w czystej postaci i zmora naszych czasów głównie przez muzykę, która okrutnie rani moje uszy. Teksty są głupie, bo określenie ich banalnymi to za mało powiedziane. Czasami jednak jakiś fragment tekstu wyrwany z kontekstu pasuje do pewnych sytuacji. Takie zdarzenie miało miejsce w moim przypadku podczas biegu. Słowa piosenki: "Co ma być, to będzie zawsze i wszędzie może nie jest jak w niebie, idę przed siebie, bo życie jest piękne" dodały mi trochę sił do walki, ale widok radośnie podskakujących kibiców do tego utworu wywołał u mnie niesmak. Ludzie, czy naprawdę słuchacie tego w domu? Niestety było to pytanie retoryczne. Prawie każdy śpiewał, nie mając najmniejszego problemu ze znajomością głupiego tekstu, ale czwartej zwrotki naszego hymnu to na pewno nie znał lub nawet o niej nie słyszał. Takie czasy. Poza tym zostawiam każdemu wolny wybór tego, jakiej muzyki słucha. 

Dwa kilometry dalej nieświadomie uzupełniłem zapasy białka w swoim organizmie, gdyż do mych ust wleciała jakaś muszka i komar, których połknięcia nie byłem w stanie uniknąć. Prowadzący program "Szkoła przetrwania" Bear Grylls byłby ze mnie dumny, że w ciężkich warunkach zdobyłem wartościowy posiłek. Oczywiście sobie teraz żartuję. Na trasie nie było mi do śmiechu. Dobrze, że całe zdarzenie miało miejsce blisko punktu z wodą i mogłem przepłukać usta. Chwilę potem usłyszałem z głośników rozstawionych na trasie utwór Glorii Gaynor "I will survive." Biorąc pod uwagę, że spożyłem całkiem sporo białka, które popiłem wodą, stwierdziłem, że ja również przeżyję. Biegłem coraz wolniej, ale cały czas z prędkością powyżej 10 km/h, a to jest moja granica wstydu. Wolniej, niż 10 km/h, staram się biegać jedynie na luźnych treningach. 

Ostatnie kilometry były najgorsze. Czułem, że promienie słońca wręcz rozsadzają mi skórę. Czoło i ramiona mnie piekły. Wiedziałem jednak, że to zwiastuje sporej urody opaleniznę i tylko to powstrzymywało mnie od głośnych narzekań. Bałem się jedynie, żeby tylko nie spalić się za bardzo, bo jeszcze zamiast Tomasz zaczną do mnie na mieście ludzie mówić Eduardo lub inny Jorge. Lubię być opalony, ale kolor skóry w wersji latino mi się nie marzy. 

Meta była usytuowana kawałek dalej niż start, a mianowicie w pięknie zacienionym Parku Wrzesińskim. Gdy przebiegałem w okolicach miejsca startu usłyszałem "hit" poprzednich wakacji - utwór Luisa Fonsi "Despacito". Byłem tak uradowany, że moje uszy słyszą po raz enty to "cudo", że aż przyśpieszyłem, aby podziękować serdecznie DJ-owi otwartą dłonią po twarzy. Miał skubany szczęście, że było gorąco i sił na sprint zbyt wiele mi nie starczyło. Gdy już dotarłem do mety emocje opadły i zapomniałem się z nim rozliczyć. Jest to kolejny przykład, że muzyka potrafi czynić cuda. Nie miałem sił, ale przyśpieszyłem. Wiem, że nie był to cud na miarę przebudzenia się ze śpiączki pewnego Pana, któremu podobno dźwięki utworu Sławomira o miłości w Zakopanem dodały aż tyle sił witalnych, że nie tylko wybudził się ze śpiączki, ale także wstał o własnych siłach z łóżka i wyłączył radio, bo nie mógł znieść lecącego w kółko "hitu", który puszczała siostra Lucynka.

Na finiszu zameldowałem się z czasem parę sekund poniżej 56 minut. Moje ciało odczuwało ból po biegu w trudnych warunkach, ale bardziej ucierpiała moja psychika z powodu tak słabego rezultatu. Nawet pyra z gzikiem, którą serwowano biegaczom na mecie, nie uleczyła mojej zbolałej duszy. Udało się to dopiero kiełbaskom wiejskiego pochodzenia oraz tortilli z kurczakiem, który raczej nie był z wolnego chowu, bo zajeżdżał mocno GMO.

To byłoby już wszystko ludziska. Wpis krótki, jak na moje możliwości pisarskie. Musicie jednak wybaczyć. Długi weekend nie służy pisaniu. Następny wpis z cyklu Tomaszowa Kronika Biegowa poświęcony będzie startowi w międzynarodowym biegu Wings fo Life. 

 

Oceń bloga:
10

Komentarze (8)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper