Tomassowa Kronika Biegowa #24

BLOG
344V
Tomassowa Kronika Biegowa #24
Tomasso_34 | 05.12.2018, 07:00
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

"Trzynastego wszystko zdarzyć się może" - śpiewała w swoim nieśmiertelnym szlagierze Kasia Sobczyk. Jeśli jesteście ciekawi, co zdarzyło się na trasie półmaratonu w Zielonej Górze, który był moim trzynastym startem w amatorskiej karierze biegacza na tym dystansie, to zapraszam do lektury. 

W województwie Lubuskim jeszcze nie biegałem, dlatego też gdy zobaczyłem, że w Zielonej Górze organizowany jest półmaraton, to czym prędzej się na niego zapisałem. Pisałem kiedyś, że moim marzeniem jest przebiegnięcie "połówki" w każdym województwie. Powoli i konsekwentnie je realizuje. Droga przede mną jeszcze daleka, ale każda podróż na początku wydaje się odległa. Udało mi się zaliczyć już 6 województw (Wielkopolskie, Kujawsko - Pomorskie, Pomorskie, Podlaskie, Małopolskie, Świętokrzyskie), a więc jeszcze trochę mi zostało do osiągnięcia wymarzonego celu. Myślę, że w ciągu paru lat dopnę swego. 

Na Tadzika, którego koledzy po fachu kierowcy zowią Turbiną, zawsze można liczyć. Ojciec w opałach syna nie zostawi. Zawiózł mnie na dworzec na pociąg, abym nie musiał dźwigać ciężkiej torby wyładowanej ciuchami. Po drodze zgarnęliśmy moją oblubienicę Elżbietę, która z wielką chęcią zdecydowała się mi towarzyszyć na zawodach o nazwie VII Novita Półmaraton Zielonogórski. W Zielonej Górze w tym samym czasie odbywała się także Zielonogórska "Ćwiartka". Czym jest ćwiartka, jeśli połówka na dwoje to nic? Sensownej i kulturalnej odpowiedzi ciężko jest udzielić na tak postawione pytanie, dlatego udam że nie zostało nawet przeze mnie zadane.

Podróż pociągiem niestety nie mogła się obejść bez obowiązkowej przesiadki. Ta jednak w Poznaniu przebiegła bardzo sprawnie. Po krótkiej chwili oczekiwania na pociąg do Zielonej, którą umiliły nam ciepłe napoje z automatu, siedzieliśmy już wygodnie na swoich zarezerwowanych miejscach. Ja oddałem się lekturze horroru Mastertona, a Elka zajęła się swoim drugim ulubionym hobby po jedzeniu słodyczy, czyli drzemaniu. Trzeba przyznać, że jest dobra w tej sztuce, widać że poświęca na treningi sporo wolnego czasu. Maleńka Elka potrafi zasnąć wręcz natychmiast prawie wszędzie. Ja w tej sztuce nie jestem jeszcze takie biegły, ale cały czas się od niej uczę. Mam nadzieję, że pewnego dnia uczeń prześcignie mistrzynię.

Prawie punktualnie dojechaliśmy na miejsce. Podróż trwająca blisko dwie godziny zleciała, jak z bicza strzelił. Elka była spokojna, a ja delikatnie poddenerwowany zbliżającym się startem. Miał to być mój pierwszy półmaraton nocny. Obawiałem się, że mogą mnie siły opuścić podczas biegu, gdyż podróż jak wiadomo, zawsze męczy. W dodatku przed wyjazdem nie spałem zbyt dużo, gdyż oddałem się wieczornej przygodzie z Pokemonami wraz z Rafałem i Robertem, której towarzyszyła konsumpcja piwa. 

Z dworca PKP wyruszyliśmy w kierunku naszego miejsca noclegu. Miał to być mały apartament w wersji standard. Kluczyki miały znajdować się w skrytce zabezpieczonej kodem, który w dniu wyjazdu otrzymałem od właściciela. Gdy dotarliśmy na miejsce. naszym oczom ukazała się Filharmonia -  wielki przeszklony budynek. Ani widu, ani słuchu nie było apartamentu o nazwie "One Night Zielona Góra". Elka bała się, że zostaliśmy oszukani. Ja byłem jednak pewien, że taki nocleg istnieje, gdyż na booking.com miał ponad 200 ocen. Nie mógł to być żaden przekręt nastawiony na wyłudzenie od turystów pieniędzy. Zaczęliśmy dokładnie przyglądać się otoczeniu. Pełny pęcherz nie pomagał mi w skupieniu się. Daliśmy jednak radę po dłuższej chwili poszukiwań odnaleźć nasze lokum. Okazało się, że jest to mała i stara kamienica, ale na szczęście bardzo ładnie wyremontowana, której nie sposób było dostrzec z ulicy, gdyż znajdowała się w podwórzu za innym budynkiem i za budką z hamburgerami. Kod do skrzynki pasował. Dzięki znalezionym tam kluczom dostaliśmy się do środka budynku i do naszego pokoju. Był prześliczny. Posiadał aneks kuchenny i duże łóżko. Czyli wszystko, czego potrzebowaliśmy...

Po szybkim kwaterunku udaliśmy się do biura zawodów po mój pakiet startowy. Po drodze naszym oczom ukazał się pomnik Bachusa, przy którym od razu zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie. Wielkim zaskoczeniem była dla mnie obecność w centrum miasta małych figurek boga wina i zabawy Bachusa, które pieszczotliwie zwane były Bachusikami. Każda figurka przedstawiała bóstwo zajmujące się inną profesją (fotograf, programista i wiele innych). Nie dało się uniknąć porównań do Wrocławia, gdzie na każdym kroku idzie spotkać krasnale. Ilość Bachusików w porównaniu do Wrocławskich krasnali nie była powalająca, ale przyznajcie się szczerze jaka postać jest lepszym kompanem do rozmów - leśny krasnal, czy bóg pijący nieustanie wino? Ja bez najmniejszego wątpienia wybieram Bachusa, gdyż lubię wino. Choć wybór krasnala, który może mieć w swoim zanadrzu leśne grzybki, może być dla niektórych równie kuszący.

Mając do wyboru dwie drogi, które wiodły przez dwa różne parki, wybrałem oczywiście ten park, który oferował o wiele gorsze doznania wizualne. Ale tak już jest ze mną, gdy nawiguje - nie zawsze wszystko idzie po mojej myśli. Zdążyłem się jednak do tego przyzwyczaić. Do hali sportowej, w której mieściło się biuro zawodów, zamiast iść pięknym i nowo odrestaurowanym parkiem, to spacerowaliśmy starym i ciemnym parkiem, który przypominał las, gdzie Bilbo Baginsa zaatakowały olbrzymie pająki. Podejrzewam, że nocą ów park zapełniał się miejscową żulerią oraz kwiatem młodzieży Zielonogórskiej, która jest tak dobrze wychowana, że każdej napotkanej osobie zapytuje się, czy ma jakiś problem. Na nasze szczęście było jeszcze jasno i park był bezpieczny. Opłacało się jednak wybrać drogę przez ten park, gdyż w innym przypadku nie byłoby nam dane podziwiać pięknej rudej wiewiórki, która zajmowała się szukaniem parkowych przysmaków. Jeszcze nigdy tak długo nie mogłem obserwować wiewiórki w pełnej jej krasie. Była mała, szczupła Jej ogon był duży i puszysty. Był piękny, podobnie tak jak mój ogonek.

Odbiór pakietu poszedł bardzo sprawnie. Ostatnio ogólnie mam szczęście w biurach zawodów. Prawie nigdy nie stoję w kolejkach. Cena pakietu nie była wygórowana. Za 60 zł dostałem numer startowy z chipem, latarkę czołową, opaskę silikonową na nadgarstek, żel energetyczny oraz litrową wodę mineralną. W biurze zawodów nabyłem także kilka buteleczek magnezu, które podczas biegu niwelują uczucie zmęczenia. Jak się potem okazało, ten sam specyfik szło kupić w każdej "Żabce"w Zielonej Górze i to niższej cenie. Ja to potrafię robić dobre interesy. Na szczęście przepłaciłem łącznie jedynie 2 złote i 4 grosze.

Była już godzina 16.00. Do startu zostało jedynie 4 godziny. Postanowiliśmy zjeść szybką obiadokolację i udać się do pokoju, abym mógł trochę odpocząć przed biegiem. Wybraliśmy się do "Sfinksa", aby zjeść  smacznie i szybko. Smacznie było, jak zawsze w "Sfinksie", ale o szybkości nie mogło być mowy. Na zamówienie czekaliśmy ponad 10 minut. Jedzenie podano nam w miarę szybko, ale na rachunek zmuszeni byliśmy czekać ponad 20 minut. Winowajcom owych opóźnień było dwóch kelnerów, którzy w tamtą sobotę akurat postanowili się rozchorować i wziąć wolne od pracy. Akurat wtedy, gdy się spieszyliśmy. Na do widzenia kelner przeprosił nas za długi czas oczekiwania. Moja drzemka uległa skróceniu nie z mojej winy, ale czasami tak bywa. Dobrze, że w ogóle udało mi się znaleźć 40 minut na sen, bo inaczej to chyba bym padł na trasie biegu.

Delikatnie wypoczęty rozpocząłem przygotowania do zawodów. Przebrałem się i spakowałem do plecaka najpotrzebniejsze mi rzeczy do biegu. Udałem się z Elką na miejsce startu. Czas pozostały do rozpoczęcia zawodów wykorzystaliśmy na wspólne zdjęcia i na chwile miłych rozmów. Paręnaście minut przed 20.00 rozpocząłem rozgrzewkę, aby przypadkiem nic sobie nie zrobić podczas biegu. Okazało się, że miejsce startu i mety różni się od siebie. Ustaliłem z Elżbietą, że po biegu spotkamy się w biurze zawodów, gdyż tam może sobie bezpiecznie i cieple poczekać na mnie. Cudowna z niej kobieta. Nie każda chciałby czekać na swojego faceta ponad 2 godziny w nocy, siedząc na twardej podłodze w hali.

Start odbył się punktualnie o 20.00. Łącznie na dystansie półmaratonu i "ćwiartki" wystartowało ok. 1200 biegaczy. Start uświetnił pokaz fajerwerków. Były one ładne i cudownie biegło się w ich blasku i dźwiękach. Nie były one jednak imponujące! Kto był kiedyś na Dożynkach w Środzie Wielkopolskiej, ten wie, że burmistrz Wojciech na pokazach pirotechnicznych nie oszczędzał! Pokaz zawsze jest z pompą. Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą, a gdzie fajerwerki odpalają, tam rakiety w tłum biegaczy wpadają. Na szczęście ten incydent nikogo nie uszkodził i każdy mógł kontynuować bieg. Teraz może brzmi to zabawnie, ale gdy fajerwerk wpadał w tłum biegaczy, to nikomu nie było do śmiechu. Organizatorom radzę dochować większej czujności. Pokaz fajerwerków na stracie to fajna sprawa, ale bezpieczeństwo jest najważniejsze.

Skoro zacząłem od narzekania, to będę je jeszcze kontynuował w tym akapicie, a potem skupię się już na pozytywach. Start biegaczy biorących udział w półmaratonie i w "ćwiartce" w jednym momencie był niedorzecznym pomysłem. Na początkowych kilometrach trasy było tak ciasno jakbyśmy biegli na bieżni stadionu w zbyt licznej obsadzie. Po paru kilometrach biegu stawka się przerzedziła, ale niesmak pozostał. Nie dało się biec w swoim tempie, tylko w tempie tłumu. Gdy ktoś się się przewrócił, to mogłaby powstać spora kraksa, taka jak mają czasem miejsce w wyścigach kolarskich w peletonie. Takiej sytuacji na pewno nie życzyłby sobie organizator ani żaden biegacz. Radzę zatem rozważyć w przyszłym roku zmianę trasy lub wprowadzić oddzielny start dwóch dystansów.

Trasa liczyła sobie dwie pętle i przebiegała ulicami miasta. Ruch samochodów był częściowo wyłączony. Biegacze zmuszeni byli mijać auta jadące drugim pasem. Trasa miała zmienne ukształtowanie. Było kilka podbiegów, ale generalnie chyba więcej biegło się z górki. Jakoś szczególnie nie była ciekawa pod względem krajobrazowym, ale biegaliśmy po obrzeżach miasta, a nie w jego centrum. Asfalt był równy i dobrze się po nim biegło. Na każdej pętli były, aż trzy punkty odżywcze z wodą i bananami. Dawało to łącznie, aż sześć punktów na trasie całego półmaratonu. To, aż nadto wody jak na taki dystans, ale w tym przypadku od przybytku głowa nie boli. Na punktach odżywczych biegaczy obsługiwali słuchacze Uniwersytetu Trzeciego Wieku. Byli bardzo mili i pomocni. Pozdrawiam ich z mojej strony serdecznie. Często zdarza się, że wodę podają młodzi wolontariusze, którzy nie zdaje się, że są tam za karę i nie przykładają się do swojej pracy. Z seniorami sprawa wyglądała zupełnie inaczej. Byli sumienni i skrupulatni w swojej pracy.

Spokojnie sobie tuptałem do mety. Założyłem sobie, że pobiegnę w wolnym tempie, aby ukończyć bieg w czasie 2h10m i wszystko szło po mojej myśli, aż do 8 kilometra, kiedy nastąpiła apokalipsa gastryczna. Znienacka zaatakowała mnie kupa! Ja to mam szczęście. Drugi bieg nocny w tym roku i drugi gówniany problem. Ale jak zwykle wyszedłem z niego obronną ręką. Właściwsze będzie może jednak określenie - z czystymi majtkami. Wiedziałem, że na końcu pierwszej pętli czekać będzie na mnie TOI - TOI. Miałem za zadanie jedynie przebiec ze ściśniętymi pośladami dystans ok. 2 km.  Nie było to łatwe zadanie, ale nie było też niemożliwe do wykonania. Zwolniłem trochę, aby uspokoić nadpobudliwe jelita. Pomogło. W wolnym tempie biegłem sobie do linii startu i mety. Ludzie trochę dziwnie się patrzyli, gdy zaraz po ukończeniu pierwszej pętli udałem się prosto do toalet przenośnych, zamiast z pozostałą grupą biegaczy udać się na drugą pętlę. Było mi trochę wstyd, ale z pewnością odczuwałbym go znacznie mocniej, gdy nie udało mi się zrzucić zbędnego balasty do toalety tylko do majtek i zmuszony byłbym do kończenia biegu w obsranych majtasach. Było ciemno i pewnie by nie było nic widać, ale zapach mógł się rozciągać niezbyt przyjemny za mną. Dobrze, że moja Elka obdarowała mnie przed biegiem paczką chusteczek higienicznych, bo w przenośnej toalecie papieru jak nie trudno się domyślić brakowało. Na moją blondi zawsze można liczyć.

Lżejszy o kilkanaście gram, ruszyłem żwawo do boju o jak najlepszy czas. Nie zwróciłem nawet uwagi, że przede mną spora górka do pokonania. Widać, że wizyta w toalecie dodała mi sił i pewności siebie. Mój szaleńczy bieg nie trwał jednak zbyt długo. Po upływie ok. 3 km zmuszony byłem zwolnić. Nie miałem sił do biegania. Nawet żele z kofeiną nie pomagały. Cały czas jednak biegłem w takim tempie, aby zrealizować plan ukończenia biegu w czasie poniżej 2h10m.

Nielicznie zgromadzeni na trasie kibice swoim dopingiem dodawali mi sił. Przybiłem kilka "piątek" dzieciakom, choć przyznam szczerze, że bałem się o och stan zdrowia, gdyż po wizycie w toalecie nie umyłem rąk. Mam nadzieję, że żadnemu nie przekazałem żadnego strasznego ustrojstwa, które mogło u niego wywołać problemy żołądkowe. Najwięcej pozytywnej energii i sił do biegu dodał mi jednak miejscowy menel, który głośno krzyczał do mnie z wielkim i szczerym uśmiechem na twarzy na ostatnich kilometrach trasy:"Dalej do przodu. Lets's go!" Byłem w tamtej chwili dość mocno zdyszany, dlatego podziękowałem mu gestem skinienia głową. Dziękuję Panie Żulu za pomoc. Wiele to dla mnie znaczy.

Ostatnia prosta do mety biegła ostro w dół. Szło się bardzo rozpędzić. Nie miałem już siły, ale jednak postanowiłem dać z siebie wszystko, w końcu taka górka nie zawsze się trafia na biegu. Rozpędzony wpadłem na metę wprost na stanowisko z pomarańczami, które idealnie ugasiły moje pragnienie. Dumnie dzierżąc pamiątkowy medal, udałem się na posiłek regeneracyjny. Zjadłem zaledwie kilka łyżek zupy jarzynowej z makaronem orkiszowym, gdyż śpieszyłem się do mojej małej blondyneczki, która cierpliwe czekała na mnie w biurze zawodów.

Po zrobieniu pamiątkowych zdjęć poczułem, że zaczynają mnie opuszczać siły. Trudy biegu zaczęły mi dawać o sobie. Dostałem zawrotów głowy. Musiałem usiąść na kilka dłuższych minut, bo czułem ,że cukier dość mocno mi spadł i jestem bliski omdlenia. Napiłem się wody, a Elka dała mi gumę do  żucia, która delikatnie podniosła mi poziom cukru. Byłem w stanie w stać i dojść do miejsca noclegu. Po drodze odwiedziliśmy "Żabkę", gdzie moja blondi kupiła mi jogurt i colę. Słodkie jedzenie i picie od razu postawiło mnie na nogi. Nawet przyśpieszyłem znacznie kroku, bo miałem ochotę na wino, które chłodziło się w pokojowej lodówce.

Zanim jednak wino poszło w ruch, nadeszła pora obowiązkowej kąpieli, która postawiła mnie na równe nogi. Ciepła woda potrafi zdziałać cuda. Nagle poczułem ogromny apetyt. Całe szczęście, że w lodówce były gotowe do spożycia kanapki. Nie był to co prawda zdrowy posiłek, bo chleb był tak biały, jak szanujący się członek Ku Klux Klanu. Na bezrybiu i rak rybą. Jak biegacz jest głodny po biegu, to wszytko zje, nawet biały chemiczny chleb tostowy.

Poranek o dziwo nie przyniósł ze sobą żadnego bólu związanego z biegiem. Był to dobry sygnał oraz zachęta to intensywnego spędzenia niedzieli w Zielonej Górze przed powrotem do Środy. Aby dodać sobie sił do zwiedzania, oprócz pysznego śniadania posililiśmy się kilkoma lampkami wina. Powiem Wam szczerze, że wino o 10.00  rano w niedzielny poranek smakuje wyborne, ale to pewnie zasługa dobrego towarzystwa, z którym je piłem.

Delikatnie upojeni procentami kalifornijskiego wina udaliśmy się do Muzeum Ziemi Lubuskiej, gdzie najbardziej interesowała nas część muzeum poświęcona torturom. Super sprawa. Zwiększyłem swój zasób wiedzy z dziedziny tortur i zadawania bólu. Podróże kształcą. Nie wiem, kiedy zastosuje zdobytą wiedzę w praktyce. Bądźcie jednak pewnie, że kiedy to nastąpi, usłyszycie o mnie w TV, bo nie co dzień się zdarza informacja o mordercy, który swoje ofiary łamał kołem lub zamykał w "żelaznej dziewicy", albo sadzał na "kołysce Judasza".

Wino spożyte o 10.00 powoli przestawało działać. Gdy zorientowaliśmy się, że zaczynamy trzeźwieć, czym prędzej udaliśmy się na piwo. Przy okazji spożyliśmy obiad w postaci olbrzymiej pizzy. Zrobiliśmy sobie jeszcze  kilka pamiątkowych fotek i udaliśmy się na dworzec, aby powrócić do swych ziem rodzinnych w Wielkopolsce. W pociągu zabrałem się za czytanie, choć procenty w głowie bardzo mi to utrudniały. Elka tym razem jak to ma zazwyczaj miejsce w podróży, nie jadła cukierków. Pewnie miała na nie apetyt, ale nie mogła ich zjeść, bo od razu jak pociąg ruszył, to zasnęła.

Półmaraton Zielonogórski jest już historią. Był on 5 biegiem na tym dystansie w tym sezonie i 13 w całej karierze. W tym roku planuje jeszcze tylko jedną połówkę, ale o tym przeczytacie później.

Oceń bloga:
19

Komentarze (33)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper