It Came From The Desert! (Cinemaware, 1989)

Pustynia, niezmienna od milionów lat, staje się świadkiem spełnienia proroctwa, że słabi na własność posiądą ziemię. Ale czy ktoś by przewidział, że będzie chodziło o mrówki wielkości Monster Trucków?
Cinemaware jest jedną z najważniejszych pośród zapomnianych firm, które niegdyś elektryzowały graczy swoimi nagradzanymi przez branżę produktami. Począwszy od swej pierwszej produkcji, Defender Of The Crown, zespół żył zgodnie ze swą nazwą i dostarczał iście filmowej rozrywki na komputery osobiste.
It Came From The Desert nie jest wyjątkiem - to wysmakowana przygodówka z elementami zręcznościowymi, która celuje w stylistykę filmów klasy B z lat '50-'60 o zmutowanych potworach siejących pogrom wśród mieszkańców małych miasteczek. ICFTD przypomina nieco wczesne gry detektywistyczne, ze swym zbieraniem dowodów na istnienie gigantycznych mrówek wokół osadzonej wśród pustynnych skał wioski - bo bez wsparcia ludności lokalnej nie wygra się z armią agresywnych owadów wielkości ciężarówek. Tytuł wnosi jednak sporo świeżych pomysłów, takich jak choćby upływ czasu (każda sekunda w rzeczywistości to minuta w grze - a czas jest bezcenny, jako że na wszczęcie walki ze zmutowanymi agresorami i wysadzenie gniazda gracz dostaje tylko 14 dni), na który wpływa nie tylko podróżowanie po mieście i okolicy, ale również np. leżenie w szpitalu po przegranej walce z jakimś "egzemplarzem", sen naszego bohatera oraz fakt, że niektóre lokacje są aktywne tylko o określonych porach i dniach, jako że po początkowej nieufności niektóre postacią zaczynają działać na własną rękę. Pod koniec gry można doprowadzić do otwartej wojny z mrówkami, przy aktywnym zaangażowaniu Gwardii Narodowej i nalotami powietrznymi!
Jak już wspomniałem, czas w grze działa na naszą niekorzyść. Pominąwszy fakt, że z upływem dni ataki mutantów będą się nasilać, to w dodatku mrówki będą niszczyć część lokacji, w których można uzyskać dalsze dowody/tropy, co wydłuża czas potrzebny na ostateczny atak. Jeżeli natomiast gracz nie da rady - mrówki uderzą na całe miasto, ale i wtedy dostaje szansę, pod warunkiem że odeprze szturm i w ciągu sześciu godzin zniszczy gniazdo wraz z rezydującą tam królową. Ten ciekawy element strategii zręcznie zmieszany z czysto przygodówkowym gadaniem z mieszkańcami oraz zręcznościowymi mini-grami (walka na noże z lokalnym przywódcą szosowych bandziorów, gaszenie pożaru w domu, czy - przede wszystkim - walka z mrówkami na różne sposoby, od walki bezpośredniej przy pomocy pistoletu, po obrzucanie granatami i spryskiwanie insektycydem za pomocą samolotu) daje w rezultacie grę niepowtarzalną. Szkoda jedynie, że dźwięk i muzyka są tak oszczędne (acz w wersji na Amigę znalazło się miejsce dla kilku "głosowych" sampli).
It Came From... jest pełne smaczków. Począwszy od możliwego romansu z rudowłosą "bimbo" (w dodatku biseksualną!) o wdzięcznym nazwisku Monroe, poprzez mocno "akcentującego" Francuza prowadzącego prywatne lotnisko, wspierającego nas podstarzałego naukowca o imieniu H. G. Wells, uciekanie ze szpitala na wózku inwalidzkim (najlepszy numer w całej grze, moim zdaniem!), po oderwany od rzeczywistości kult religijny z megalomańskim, a jakże, przywódcą.
Kolejną ciekawostką jest fakt, że o ile wersje na Amigę i PC nie różnią się zbytnio (pominąwszy ubogą paletę EGA i jeszcze skromniejszy dźwięk w wersji DOSowskiej), to odsłony konsolowe to zupełnie inna para kaloszy.
W 1992 r. TurboGrafx CD dostała raczej film interaktywny jak pełnoprawną grę, ale też zrealizowany jak trzeba - to znaczy, odpowiednio kiczowato. Każdy kto się zetknął z grami FMV z udziałem żywych aktorów czy to na Sega CD, czy na PC, z pewnością czuł ból zębów widząc drewniane aktorstwo i słysząc deklamowane kwestie, ale w przypadku tej "ekranizacji" It Came From The Desert te czynniki działają na korzyść całości. Szkoda jedynie, że mini-gierki, pomimo że zbliżone pomysłami do oryginalnej wersji, są zdecydowanie gorzej zrealizowane, a uboga paleta kolorystyczna filmowych wstawek też raczej uroku nie dodaje. Śmieszne też, że geolog w kowbojskim kapeluszu z Amigi został tu podmieniony na motocyklistę w skórzanej kurtce.
Natomiast ICFTD na Megadrive to jeszcze coś innego - rasowa zręcznościówka, przypominająca raczej Ikari Warriors czy Zombies Ate My Neighbours z widokiem z lotu ptaka. Fabuła oraz gameplay są tu drastycznie uproszczone - niby pojawia się część postaci z oryginału, ale i tak połowa z nich okazuje się być mutantami, a reszta służy nam jedynie do podrzucenia potrzebnego fantu. Ale i tak znalazło się miejsce dla ciekawostki - a mianowicie możliwość konstruowania ze zdobycznych przedmiotów dodatkowych broni do walki z mrówkami. Zaczynamy z miotaczem płomieni, z czasem budujemy sobie bomby, laser oraz broń przypominającą ukochane spreadguna z Contry. Same owady nie są już tak wielkie (ale za to występują stadnie i w nielimitowanych ilościach), a cała gra straciła ten horrorowo-kiczowaty klimacik poprzedniczek. Wciąż można ten kwadrans poświęcić, by przejść ją bez większych trudności. Zadziwiające jednak, że pomimo ukończenia nad nią prac, nie trafiła na półki sklepowe - ciekawe, co spowodowało taką decyzję u Electronic Arts?
Cinemaware względnie niedawno wydało antologię swoich gier (jako emulowane wersje z Amigi) na Steam za dość umiarkowaną cenę 9,99 euro, więc nie ma szczególnego powodu by zmierzyć się z ogromnymi insektami samemu.