Mad Max, czyli tam i z powrotem

Pamiętacie te wszystkie Mad Maxy z lat 80 z Melem Gibsonem w roli głównej? Ja nie. Jestem na tyle młody, że do pierwszych zapowiedzi filmu Georga Millera nie wiedziałem kompletnie nic o danym uniwersum z resztą nie tylko ja jeden. Dawna świetność Szalonego Maxa minęła. Jak więc wypadła nowa, odświeżona odsłona z mojej perspektywy?
Autorzy nie przejmowali się budowaniem u widza całej bazy informacji na temat świata, w którym żyje główny bohater. Wrzucili nas na głęboką wodę dając jedynie garść imion i nazw. Na początku czujemy się więc dość zagubieni. Poznajemy naszego głównego bohater, Maxa (Tom Hardy), który nakreśla nam swoją sytuację słowami "Trudno odróżnić, czy bardziej oszalałem ja, czy cała reszta". Protagonista to pustelnik, którego jedynym zamiarem jest przeżyć. Po latach na zepsutej planecie świetnie się przystosował i nabył wiele przydatnych umiejętności. Ze względu na swoją przeszłość oszalał i postanowił się już nigdy z nikim nie wiązać. Po dłuższej ucieczce, władze "cytadeli" łapią go i niczym przedmiot zamieniają go w wielki pojemnik z krwią, czyli "wysoko-oktanowego dawcę". Podłączają do Pseudo-człowieka, Nuxa (Nichol Hoult), "Pół-żywotnego". Jak to bywa w post-apokaliptycznym świecie pod władzą tyranów, następuje próba buntu. Wojska cytadeli ruszają na aliantów, a wraz z nimi Nux wiozący swojego dawce na przedzie maski. Cała reszta fabuły skupia się na pościgu i desperackich planach.
Co wyróżnia Mad Maxa: Na drodze Gniewu? To, że jest niesamowicie wciągający. Wszystko dzieje się w chorym świecie opanowanym przez rządzę władzy i nienawiść, która skierowała cywilizację do upadku, a ludzi do pierwotnej formy. Wszystko stało się rytualne i zwierzęce jak tysiące lat temu. Nawet podczas pościgu na autach towarzyszyli pół-żywotni grający na bębnach, a przewodniczył im stwór grający na gitarze elektrycznej. Która miota ogniem.
Reżyser skupił się na widowisku i wyszło mu to fenomenalnie. Każdą minutę filmu wypełnia napięcie. Jak widać twórcy zrozumieli, że bez dużych robotów i samych wybuchów można zrobić dobry film akcji... Tutaj zaskakuje niesamowite tempo, gdzie czasem nie zdążymy nawet zarejestrować, co się właśnie wydarzyło. Cały czas jesteśmy napiętnowani efektownymi porażkami i zwycięstwami głównych bohaterów. Adrenalina leję się z ekranu niczym olej silnikowy.
Warstwa audio-wizualna. Klimaty pustyni po zagładzie świata nie wymagały wiele pracy przez co możemy ujrzeć dość monotonne widoki rzadko się zmieniające. Do tego charakteryzacja wszystkich bohaterów może pochwalić się niewiele większą ambicją. Wszystkie dość podobne i workowate. Usprawiedliwieniem może być to, że to czasy kataklizmu, ale chyba pół świata nie zaczęłoby się nagle przebierać w te same worki.
Efekty, choć były na prawdę zaskakujące i podkreślały epicką akcje i chaos na ekranie były tandetne, ale znośne. Do całości smaku dodawała muzyka skupiona oczywiście na symfonicznej orkiestrze smyczkowej i instrumentach dętych. Przewodnie tematy nie wybijały się zbytnio, jak z resztą większość ścieżek muzycznych z filmów w dzisiejszych czasach, ale podczas wartkiej akcji idealnie wzmacniała elementy niepewności i przegranych, jak w starych horrorach smyczkowe wstawki.
Mad Max to film szalony o niskim locie z głupkowatą fabułą oraz uniwersum. To jednak tylko pretekst dla tego niezwykłego gotującego krew w żyłach widowiskach, które podniesie nam ciśnienie. Nie masz ochoty na ambitne kino, a filmy pana M. Baya wydają Ci się nudne? Czy trzeba więcej powodów by obejrzeć Maxa niż to, że na filmie będziesz się świetnie bawił?