Weekendowe granie #16 + ew. partyjka w Tekken Revolution/Battlefield 4

BLOG
790V
kalwa | 09.05.2014, 02:51
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

Niczym  trójkowy świeżak łykam wszystko co tylko  może wpaść na dysk twardy mojej konsoli jaką jest PS3. W związku z tym mijający tydzień upływał pod znakiem ogrywania nieznanych mi dotąd produkcji, które w mniejszym lub większym stopniu mnie ciekawiły.

Zawsze ciekawiło mnie czy demo DmC Devil May Cry pokazuje rzeczywisty stan pełnej wersji tej gry. To samo tyczyło się również Resident Evil 6, oraz późniejszego Revelations HD. Dema ogrywałem już wcześniej, zanim nabyłem swoją PS3. Bardzo nie spodobało mi się to czego mogłem za ich sprawą doświadczyć, ale o tym że Capcom zajada się kiełbasą połykając ją w całości wiedzą chyba wszyscy (choc nie jestem pewny czy to dobre określenie).

 

Zacznę jednak od tytułu, który jest mi wręcz całkowicie obcy. Moja znajomość z tym sieciowym FPSem zaczęła i zakończyła się w zasadzie na pierwszej odsłonie i swoistym dodatkiem przenoszącym starcia do Wietnamu i panującej tam wojny. Bardzo lubiłem korzystać z wszelakich pojazdów, ale jeśli już to najchętniej czołgów, bowiem tylko za jego sterami czułem się jak prawdziwy bóg wojny rozszarpujący wirtualnych żołnierzy, których poczynaniami kierują nieznani mi gracze. Samolotami lubiłem latać, ale o skutecznym ostrzeleniu jakiegoś celu mogłem zapomnieć, no chyba że bardzo chciałem zobaczyć z bliska jakieś drzewo, które ochoczo przyjmowało w swoje liściaste ramiona maszynę, którą sterowałem. Kiedy zaś przerzuciłem się do Wietnamu, bardzo chciałem spróbować swoich sił za sterami śmigłowca. Jakże bardzo pragnąłem dokonać desantu z udziałem nieznanych mi ludzi, ale żaden z nich nie wykazywał takiej chęci, toteż skupiłem się ostrzeliwaniu nieprzyjaciół jako piechur. Wszystko co opisałem powyżej działo się na platformie do grania (dla niektórych niekoniecznie), której nazwa brzmi Komputer Osobisty (skrót z języka angielskiego jest bardziej znany, ale nie mam zamiaru rozpisywać się o nic nieznaczących błahostkach - tym bardziej, że PS3 = KO, przynajmniej pod wieloma względami). W pewnym etapie mojego życia szara konsola o zacnej nazwie PlayStation zniknęła, a do wszelkiego grania pozostał jedynie wspomniany wyżej sprzęt. W tym właśnie czasie poznałem kilka hitów z kompa, i mimo iż do hitów z "szaraka" było mi tęskno to dobrze bawiłem się przy serii Medal of Honor (w tamtym czasie było to Alied Assault wraz z dwoma dodatkami), Mafią, Warcraftem III czy Need for Speed Underground. Lamentowałem nie mogąc zagrać w Metal Gear Solid 2: Sons of Liberty, ale mimo wszystko poznawałem fajne gry i dobrze się przy nich bawiłem. Nie wymieniłem Battlefield 1942, a to przecież o nim głównie mowa. W późniejszym czasie komputer i gry na niego poszły w odstawkę na rzecz mojej ulubionej konsoli, a mianowicie PlayStation 2. No i mnie pozabierało. Poznawałem japońskie twory z wypiekami na twarzy nie mogąc oderwać się od pada przez dobre trzy lata. Piękne to były czasy, pełne żalu że trzeba kończyć granie i iść do pracy, albo do jakiejś nieznanej istoty, którą wszyscy nazywają Dziewczyną ;). Nie no, żart. Ale grać się chciało, oj chciało. I teraz przeżywam drugą młodość, ale nie jest to nic w porównaniu do tego co czułem kiedyś. Szkoda, ale sielanka musi się kiedyś skończyć. Mimo wszystko PlayStation 3 oferuje sporo zabawy, ale samej różnorodności tej zabawy już niekoniecznie. Wróćmy jednak, to nie o tym chciałem pisać. Nie będzie dzisiaj nic o charakterze dzisiejszych (odchodzących?) gier. Chyba... I tak, wiem... Ciągle krążę wokół tematu, piszę sobie jakieś bzdury zamiast przejść do sedna. Problem jednak jest taki, że mi się fajnie tutaj klika, a sedno jest brzydkie. Zaczniemy jednak kierować się w jego stronę. Po Battlefield 1942 wraz z wszelkimi dodatkami do niego, nie miałem zbyt dużo styczności z jakimikolwiek grami sieciowymi. Moim growym życiem rządziło PS2. No, a teraz mamy PS3 i ogólne skomputeryzowanie konsol. Nie tyle, że gry się instaluje, ale głównie chodzi o to, że stricte konsolowe gry odchodzą trochę do lamusa. Może przesadzam, ale pierwszeństwo mają gry, które kiedyś rządziły na PCtach. No i tu idziemy sobie do tego nieszczęsnego Battlefielda. "Trójki" miałem okazję zasmakować przez krótki czas na kompie kumpla i to tylko jeśli chodzi o kampanię. Multi nie spróbowałem. A teraz mam u siebie w domciu pożyczony egzemplarz Battlefield 4. Jak przystało na człowieczka, który zawiesił się pomiędzy PSX, Nintendo DS oraz PS2 (ale należy dodać, że pragnący mieć 3DSa oraz Wii) zacząłem kontakt z tą grą od trybu dla pojedynczego gracza. Od razu na najwyższym poziomie. Cóż za błąd popełniłem w momencie wciśnięcia "X". Kampania ruszyła pełną gębą, a mi się ona zamknęła gdy usłyszałem polskie dialogi odegrane tak kiepsko, że nie mogłem przestać tego złośliwie komentować. W pieruny, ja wiem że Battlefield to multi, ale dla mnie sprawdzenie singla to podstawa, o ile jest w zestawie. No i gram sobie dalej i ogólnie graficzka niczego sobie, tylko tak łatwo, te dialogi i skrypty. No i nadszedł dzień, w którym zawiesiłem się w jednej misji. Podczas huraganu. I nie mogę rozwalić dwóch zasranych czołgów, bo zawsze to one pierwsze mnie rozwalają. Trudność trudnością, ale tutaj to czysty absurd, bo to nawet trudne nie jest, a niesprawiedliwe. A może byłem zmęczony. Nie wiem. Mają bardziej wytrzymałe czołgi. I w ogóle MAJĄ czołgi. Ja swój znalazłem na ulicy :). Podobnie jak wszystko. Gdzie tu logika, że amerykańscy żołnierze nie mają ani broni żeby czołgi rozwalić, ani tych czołgów. A moi towarzysze? Rzucić tych debili psom na pożarcie. Niech przepadną, a pieruny trawią ich kolana na wieki. Dojdę już jednak do końca, bo taki mam zwyczaj. Jak tylko zmęczenie przeminie, rozepnę te czołgi jak kurtkę. A multi? O, to już inna sprawa. Mało pograłem, bardziej na próbę, ale gra się wyśmienicie i naprawdę mam ochotę się w to wciągnąć. Mam podobne wrażenia jak Matt podczas gdy pisał recenzję wersji na PS3, ale grałem o wiele krócej niż on i niestety nie mam towarzyszy :). No i ogólnie, moje pierwsze wrażenie już podczas smakowania małej ilości "trójki". Jak to się wszystko zmieniło. Nie ma pięknego motywu przewodniego, nie ma II wojny światowej, nie ma... Jakoś średnio kręcą mnie te "współczesne" konflikty. A, tutaj po raz pierwszy spotykam się z opcją oznaczania przeciwników. Ileż to ułatwia. Tak samo jak to pierońskie auto leczenie. Ten kto wpadł na ten pomysł musiał mieć nie tylko kolana postrzelone piorunami. To coś jeszcze, pewnie z samego szczytu. W mordę jeża, niech przepadnie.

 

 

Tak narzekam na tego sieciowego FPSa, to może ponarzekamy jeszcze trochę? Nie no... ileż można? :) Można i to sporo, o ile powody są dobre. A te znajdą się zawsze, przynajmniej u takiej starej i brzydkiej marudy jak ja. (Z tą starą to przesadziłem). Odpoczniemy na chwilę od growego ględzenie Freda (bo to on marudzi) i skupimy się na czymś ładniejszym. Tylko przez chwilę, bo każda chwila bez narzekania to strata czasu. Final Fantasy X w wersji oryginalnej (na PS2) wciągnęło mnie na nowo. Nowina godna zapisania w kalendarzu (prawda?). Chociaż nie, FFX zawsze było wciągające. Czy to jeśli chodzi o fabułę, czy czystą rozgrywkę polegającą na tłuczeniu w kółko tych samych potworków, bądź dążenia do zdobycie jednej z najlepszych broni. Udało mi się zdobyć je niemal dla wszystkich. Brakuje mi tylko Wakki, a wiążę się to z kiepską sprawą, bo nie lubię i nie umiem grać w blitzball. Jeśli czyjeś kolano powinno zostać postrzelone przez piorun, to sympatycznego Japończyka, który wpadł na ten nie do końca dopracowany system. A może to ja jestem niedopracowany? Nieważne, doprawdy. Nie podoba mi się to, ale ogarnę. Znajdę sposób na wygranie każdego meczu. W zasadzie to całośc polega jedynie na dobrym obliczeniu wszystkiego i tym samym wyeliminowaniu akcji, które się nie opłacają. Zawsze byłem humanistą, ale jestem świadom że to tak naprawdę robienie sobie wymówek - a w tym podobno jestem bardzo dobry. Tak czy siak, zobaczymy co ten weekend przyniesie i spostrzeżeniami z pewnością podziele się z Wami za tydzień :). Chyba, że ktoś z Was douczy mnie w komentarzach. Kolejna rzecz dotycząca tej gry... W końcu udało mi się zdobyć wszystkie Aeony. Myślałem że będzie to trudniejsze, bo byłem pewny że to w Besaid nie zrobiłem zagadki z destrukcyjną sferą. Nie byłem w stanie pokonać Dark Valefora normalnymi sposobami, toteż uciekłem się do lamerskich sztuczek i pokonałem dziada w najprostszy ze sposobów. Zdobyłem sobie zaufanie Yojimbo (bardzo mnie teraz lubi, bo nieraz sam zaatakuje w najlepszy sposób bez przyjęcia zapłaty) i zapłaciłem mu 500 000 sztuk złota, za co Yojimbo podziękował mi robiąc Zanmato na wstrętnym ptaszysku. Zniszczył go jednym ciosem, a ja mogłem przejść dalej. Co z tego, skoro okazało się że to jednak nie w Besaid, a w Zanarkand nie zrobiłem wspomnianej destrukcji. Ech,,, ta z kolei dała mi trochę do myślenia. Dopiero po godzinie odkryłem że trzeba zapalić wszystkie białe kwadraty na planszach. Melodia zagrała, a ja otrzymałem dostęp do fioletowej sfery. Co ciekawe, kolejność zapalania kwadratów nie ma znaczenia. Zaraz po tym dostałem się do Baaj, aktywowałem posążki i dostałem Animę. Wymiata, nie ma co. Później wziąłem się za Magus Sisters - łatwa sprawa, bowiem Yojimbo to mistrz, a niewiele mu trzeba by to udowodnił. Tym oto sposobem mam wszystkie. Teraz tylko ten blitzball nieszczęsny.

 

 

Ja wiem, że lama jestem, bo kto tak chamsko traktuje wyzwania jakie dostaliśmy swego czasu jako Europejczycy? A no. właśnie taka pipka jak ja. Ale co ja się będę... Grunt to dobra zabawa i jak najszybsze przechodzenie gier. Przecież tyle ich czeka, a nowe jeszcze wychodzą. W związku z tym wszystkim czego się dopuściłem, chciałem (już wcześniej, ale zapominałem) zaprosić wszystkich czytających ten wpis, na jakąś rundkę w TEKKEN REVOLUTION. Żaden ze mnie mistrz, ale jakaś kombinacja ciosów nieraz się wyklika to i zabawy mam wtedy od groma i się cieszę na cały dom, aż dziewczyna wytrzymać nie może, bo to hałas okrutny i jakże nieznośny. Idąc dalej, do Matta taki potencjalny meczyk porównam - nie będzie to nic tak epickiego no i mojej mordki nie zobaczycie, ani streama żadnego, bo sprzętu do tego nie mam. Jakby nie było, komentarze są od tego aby się na podobne spotkania umawiać. Tam czekam na Wasze propozycje. Pewnie znajdą się chętni co by mi cztery siedze... litery przekopać. ZAPRASZAM. To samo tyczy się Battlefielda, póki jeszcze go posiadam, ale tutaj mogę jeszcze się nie sprawdzić, bo nie do końca w tych sprawach jestem ogarnięty, a poza tym wolę wspomnianą bijatykę, którą może mieć każdy posiadacz PS3. Uczniak jestem, ot co. Marnota. Gandalf jednak powiedział kiedyś że doświadczenie przychodzi z czasem, a on dobry jest w te Szczelanie całe.

 

 

Ech, te moje nieudolne próby bycia wyluzowanym. Prawda jest taka, że od zawsze byłem najzwyklejszym ponurakiem i sztywniakiem. Ja wiem, że to widać :). Kończąc przynudzanie, ciągniemy wątek aktualnie ogrywanych tytułów. Olałem na razie Resident Evil 6 i zachęcony demem zacząłem grać sobie w Revelations HD. Mało w tym wszystkim HD, ale ja żaden spec od podobnych spraw, toteż podobne gdybania zostawiam mądrzejszym. Ot, widać po prostu że to gra z mniejszego sprzętu. Najważniejszym i najmocniejszym punktem tej produkcji jest klimat. To taki nie do końca stary i dobry RE z podciągniętym do dzisiejszych standardów charakterem rozgrywki. Tytuł ten udowadnia, że jednak możliwe jest zachowanie klimatu i nowego gameplayu. Nie ma hord przeciwników (tak, mały sprzęt), ani nieprzerywanego niczym strzelania. Denerwuje mnie jednak to całe skanowanie. Trochę przesadzili z częstotliwością używania tego. Cały problem to fakt, że dzięki tej czynności znajdujemy większość przedmiotów i gdyby było to rozwiązane inaczej, to człowiek by tak nie latał ze skanerem wszędzie, a robił to tylko wtedy gdy fabuła wymaga. Tak przez większość czasu skanujemy. Co do potworów - hm, chyba wolę zombie, ale te monstra są już trochę przeżarte, ze tak powiem. Podobają mi się mutanty z RER ale za bardzo przypominają coś w rodzaju Obcych, oraz śmiesznie się rozpływają. Z kolei wilki, które spotykał Chris to fajniejsza sprawa, ale jak zeskanować to w biegu, póki są jeszcze żywe. Głupi pomysł. Zamiast na walce się skupić, to trza skanować. To samo tyczy się przeciwników spotykanych później, bo po zabiciu znikają niemal natychmiast. Jakieś to takie dziwnie rozwiązane. Ogólnie tak jak Musiol wspominał w swojej recenzji, niektóre z miejsc na statku przypominają lokacje z oryginalnej "jedynki", tudzież jej wersji odnowionej. Swoją drogą remake to mój mistrz w tej kategorii, tak właśnie powinno się je tworzyć, szkoda tylko że nie ma go na PS2, byłby bardziej dostępny, ale przez to że jest tylko na NGC jest jeszcze bardziej wyjątkowy i jego wartość wzrasta, przynajmniej w moich oczach. Do Revelations dopowiem jeszcze tyle, że bardzo nie spodobał mi się głupi wątek dwóch przygłupów (Grinder i jakiiś drugi). Ich wątek trwa jakieś 5 minut i jest wypełniony głupotami. Najpierw jeden z nich zgubił śrubokręt, który okazał się potrzebny i oczywiście musiałem go szukać. Ze skanerem. Ech... Na co mi takie postacie :/

 

Mówią, że dobrych cycków nigdy za wiele nawet jeśli trochę im się gnije i są całe we krwi.

 

Tyle o grach pożyczonych na razie. W planach szersze poznanie multi Battlefielda 4, ukończenie Revelations, oraz ropzpoczęcie DmC, w którego jak dotąd pograłem jakieś 30 minut. Marnie się to zapowiada oj marnie. Pierwsze co mnie uderzyło to chamsko uproszczony system walki. Nie żebym trzaskał Ski jaK szalony, ale kombinacje zdają się być bardzo prymitywne, podobnie jak sama gra. Demo zapowiedziało mi tą grę jako obraza dla tytułu z Dantem, początek pełnej wersji tylko to potwierdza, zobaczymy jak będzie dalej. Kończymy wątek pożyczonych gier i wspomnę jeszcze o moim nowym nabytku. Przyszedł do mnie zacny (a przynajmniej zapowiadający się w ten sposób) Nier. Bardzo zaintrygowany wszelkimi komentarzami na różnych portalach, włączyłem i już samo intro mnie urzekło i jeszcze zwiększyło mój głód. Potem przyszedł poruszający początek gry ze wspaniałą ścieżką dźwiękową. System walki dość prosty, ale zmartwiły mnie bardzo szybko wbijane poziomy doświadczenia. Po pokonaniu wszystkich przeciwników z prologu miałem aż 30 poziom, ale to pewnie ulegnie zmianie później. Bardzo podoba mi się ponury klimat gry, który kojarzy mi się trochę z genialnym Farenheit. Po prologu klimat bardzo się zmienił. Wylądowałem na zielonej trawce ponad 1000 lat później. Dziwne. Ze zniszczonego świata, do w miarę kwitnącego. Gry jednak jeszcze nie zacznę, bowiem w kolejce Gniew Białej Wiedźmy.

 

Normalnie doczekać się nie mogę, aż zacznę ten tytuł.

 

Na zakończenie tematu grania przejdziemy jeszcze do klasyków ogrywanych na nowym sprzęcie. Zaprezentowałem mojej dziewczynie Rayman 2: The Great Escape na PlayStation, utworzyłem jej wirtualną kartę pamięci na PS3 i zaczęła poznawać tą platformówkę z jedną z najlepszych fabuł jakie widziałem w platformówkach. Szkoda tylko, że wprawionemu graczowi gra starczy na zaledwie trzy godzinki, ale pierwsze podejście to jakieś osiem. Całkiem spoko, ale w tej kwestii Spyro czy Crash Bandicoot oferują więcej. Opowieść o wielkiej ucieczce bardzo spodobała się Ani, ale póki co nie potrafi przejść planszy w świecie koszmarów. Jedna z moich ulubionych lokacji, oraz utworów który przygrywa w tle. Swoją drogą, mnie zastanawiają problemy z dźwiękiem. Szczególnie po wyświetleniu scenki muzyka zaczyna się dziwnie zacinać. Później się to poprawia, ale zawsze po scence musi być ten problem. Ciekawe czy z grami z PSN na PSOne też jest taki problem. Oby nie. Bo tutaj mowa o wersji na PSX w postaci oryginalnej płyty. Odpaliłem na PS3 w ramach testu, oraz dlatego że mój szarak już trochę nie daje sobie rady. Albo muszę go przeczyścić albo wymienić laser.

 


 

 

 

FILMY

Kończymy temat gier i przejdziemy na chwilę do filmów. Na chwilę, bo niewiele się zmieniło i zmieni w tym tygodniu. Gry pozabierały mnie na dobre i teraz można do mnie powiedzieć YOLIG :D. Wciąż jednak mam zamiar wziąć się za End of Evangelion otraz dokończyć trzeci sezon Sons of Anarchy. Z początku bardzo mi się podobał. Było brutalnie, emocjonująco ale koniec końców to co wyrabiało się na ekranie doprowadzało mnie do niemal wściekłości. Nie mogłem patrzeć jak Irlandczycy żonglują tym dzieciakiem, a Jax i reszta nie wiedzą co ze sobą począć. I jeszcze ta Tara i Gemma które wpychają się akurat tam gdzie im nie wolno. Czy naprawdę budowanie intrygi musi opierać się na rzucaniu bohaterów w jak najbardziej absurdalne i gówniane sytuacje? Czy bez tego nie można zrobić ciekawego fabularnie filmu? Zawsze wydawało mi się że można, ale może nie wiem jeszcze zbyt wiele. Tak czy siak, zostały mi chyba trzy odcinki tego sezonu, podejrzewam że w czwartym będą biegać za Jimmym. Jajca, panowie i panie, jajca. Do tego dochodzi jeszcze ten Hector Salazar czy jak mu tam. Ten człowiek zdaje się mieć w sobie cały kretynizm jaki spłodziła ludzkość na przestrzeni wieków. Biega cały poobijany jak pies za suczką z cieczką i węszy tylko gdzie tu jakąś kiełbasę stuknąć. I dostaje ciągle po mordzie, ale dalej mu mało. Gonią go z jednego miejsca do drugiego, oblewają gównem a on dalej swoje. No i nie wiem jaki będzie jego koniec, ale na pewno zginie jak ostatni kretyn. Tak jak jego dziewczyna. Ech...

 

 

 

 

LITERATURA

Tutaj również niewiele się zmieniło. Wciąż czytam To i mam wielką ochotę sięgnąć po coś innego, bardziej wymagającego. Czuję się jakbym czytał jakąś bajkę dla dzieci, ale pewnie jestem zbyt surowy. Wcześniej bardzo lubiłem Kinga i jego powieści. Ma chłopina talent, ale że pisze o rzeczach które w wielu miejscach uchodzą za bzdety to inna sprawa. To mają być książki, które dobrze się czyta i są ciekawe. No i spełniają swoje zadanie, ale ja już jestem chyba znudzony tematem. Wolałbym przeczytać jeszcze raz Mroczną Wieżę albo zasięgnąć po jakąś fantastykę czy może filozofię. Jakiś czas temu przeczytałem sobie Tako rzecze Zaratustra i nie pojąłem w całości tego wszystkiego, dlatego chciałbym przeczytać jeszcze raz podobnie jak resztę dzieł tegoż filozofa. Teraz jestem już mądrzejszy ;) i więcej spraw będzie jasna. Najpierw jednak muszę nabyć swój egzemplarz albo zapisać się do jakiejś biblioteki. No i jednak skończyć To. Swoją drogą książka jest na swój sposób wciągająca, ale wszystko zdaje się ciągnąć dłużej niż powinno i to chyba cała wada tego pisarza. Choć pisze na tyle fajnie, że chce się to czytać i za to go cenię. Ja sam owijam w bawełnę i klepię non stop bez sensu, ale mi za to jeszcze nie płacą ;).

 

 

 

MUZYKA

Na zakończenie tej przydługiej notki, poruszymy jeszcze temat muzyki. Raczej nie będe się rozpisywał. Ot napiszę tylko, że ostatnio nie mogę nasłuchać się Placebo i ich albumu Meds. Ich twórczość zawsze mnie bardzo ciekawiła, ale nie miałem pamięci do tego, aby się im przysłuchać. W pierwszej kolejności zapoznałem się ze Sleeping with ghost i również nie mogłem się odczepić. Ale gdy przyszły "leki" nie wiedziałem co ze sobą zrobić. Już pierwszy i tytułowy utwór mną pomiata jak nachlanym ścierwem. Później jest równie bajecznie. "Podążajmy za glinami do domu", czy "piosenka na pożegnanie" to istne arcydzieła. Teraz pozostaje mi zapolować na edycję specjalną i zacząć się cieszyć tym dziełem. Widziałem wypowiedź wokalisty, o tym że piosenka "Infra red" opowiada o tym jak się nachlejemy i wyruszamy w poszukliwaniu ludzi, którzy niegdyś zaleźli nam za skórę. Ciekawa wizja. "Ucieczka nic ci nie pomoże, nie możesz się ukryć bo widzę w ciemnościach". Ogólnie nie przyglądałem się tekstom, ale widzę że to moje tematy ;). Trzeba będzie kiedyś przeczytać jakiś wywiad i bardziej się zapoznać z tym "seks karłem".

 

 

Tyle o urojonym leczeniu. Z utęsknieniem czekam na nowy album Die Antwoord. Swego czasu natrafiłem na nich, podczas przeglądania pewnego fanpejdża o muzyce i klerykach którzy o niej nie śnili. Był tam utwór z ich repertuaru wraz z teledyskiem co się zowie Cookie Thumper. Bardzo zaintrygowało mnie brzmienie tego projektu oraz osoba Yo-landi. Karłowata świruska o nietypowym głosie i w jakiś sposób pociągająca, ale tak niezdrowo. Tak jakby zainteresowanie jej osobą było jakimś spaczeniem, czymś nieprzyzwoitym. Poniżej próbka, która zaciekawiła mnie do tego stopnia, że przysłuchałem się reszcie ich dokonań.

 

 

Od tamtej pory kupiłem sobie ich pierwszy album i zachwycam się nim do dzisiaj, ale brakuje mi jeszcze drugiego który uważam za trochę gorszy. Przede wszystkim jest inny, powiedziałbym że bardziej imprezowy. Wciąż I Fink U Freeky z genialnym teledyskiem oraz Fatty Boom Boom (totalne klipowe dziwadło) to mistrzostwo. Słuchając piosenki o czubkach nie wyobrażałem sobie nic dziwnego, ale jak właczyłem klip to doznałem szoku. To wszystko wygladało tak dziwnie. Impreza dziwolągów. Ninja i ten jego wąs oraz agresywny rap, tańce które tylko się tak nazywają, oraz Yo-Landi niszcząca system. No i przytłaczająca ilość brzydoty. Zaprawdę, mistrzowie.

 

 

 

Nic jednak nie pobije pierwszego albumu i najlepszego utworu jakim jest She makes me a killer. Dla mnie to przede wszystkim majstersztyk brzmieniowy, ale tekst zmiata mnie do pieca. Nie będę jednak psuł zabawy i tym samym zaproszę do odsłuchania.

 

 

Tyle na dzisiaj. Słuchamy, czytamy, gramy i oglądamy. I to wszystko w jeden weekend! Ciekawi mnie w co Wy teraz gracie, co ogladacie, co czytacie, czego słuchacie. Może ktoś z Was zaintryguje mnie i zachęci do poznania czegoś czego jeszcze nie znam. A może jednak zagramy wspólnie w tego Tekkena. Oczywiście zapraszam do spamowania i życzę miłego weekendu.

Oceń bloga:
0

Komentarze (36)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper