Co w klawiszach piszczy #1: tHE PRZYGods oF BókiN & ZĘK

BLOG
401V
kalwa | 27.09.2013, 01:51
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

W tym cyklu prezentować będę swoje opowiadania, bądź fragmenty powieści (bo żadnej nigdy nie dokończyłem), W pierwszym odcinku prezentuję Wam kilka pierwszych i krótkich rozdziałów powieści o charakterze parodii fantasy "tHE PRZYGods oF BókiN & ZĘK". W zamierzeniu miało to być śmieszne, a jak wyszło oceńcie sami. Pisałem to dawno temu na kartkach, potem, dawno temu opublikowałem.

01 Óśmieh Wiatera
 
 
1
 
 
Dlaczego to wszystko jest takie dziwne? Dlaczego zawsze gdy wbić pragnę Flamastery w Biórko, nadchodzi ciemność? Dlaczego... Tak bardzo pragnę ujrzeć Óśmieh Wiatera... Te ciemności i echo... Gdzie ja jestem?, zastanawiał się BókiN. Każdy dźwięk odbijał się echem w tym wilgotnym, ciemnym i zimnym miejscu. Czuł się bardzo samotny, brakowało mu jego najlepszego przyjaciela Zęka. Od zawsze byli razem, jednak ostatnimi czasy Zęk zaczął samotnie wędrować po Zielonym Wągrze. Bókin chciał odbywać te wędrówki razem z nim, ale Skawenger Zęk uważał, że Bókin jest zbyt słaby na te wędrówki... To bardzo denerwowało Bókina.
- ZĘĘĘĘĘĘKU!!!! - krzyknął w ciemność. Chwilę odczekał wsłuchując się w echo własnego głosu, lecz niestety odpowiedź nie nadeszła. Był całkiem sam. - Chcę do domu... Nawet nie wiem jak się tu znalazłem... - mówił do siebie.
Było mu zimno i smutno. Postanowił, że spróbuje opuścić to miejsce. Wstał szeroko rozstawiając ramiona dla utrzymania równowagi. Szybko rozejrzał się na boki machając głową jak groźny zwierz. Jego kucyk wiszący na prawie łysej głowie, bił go po policzkach zostawiając na nich czerwone ślady. I tak nic w ten sposób nie zauważał, bo wszystko rozmazywało mu się w oczach, ale czuł się niebiańsko szczęśliwy gdy to robił.
Nagle wszystko wokół zaczęło potężnie drżeć i podskakiwać. W powietrzu unosiło, się pełno kurzu mimo całej tej wilgoci, która tu panowała. Krztusił się, kaszlał, ale nic mu to nie pomagało. Kurzu było zbyt wiele. Zaraz umrę, pomyślał histerycznie. Z czasem drżenia robiły się bardziej gwałtowne, częstsze i mocniejsze. Skawenger wyleciał w górę. Po chwili upadł na czymś twardym i suchym... Wszystko się rozmyło, ogarnęła go niemal namacalna ciemność, odpłynął...
 
 
2
 
 
Otworzył oczy, ciemność znikła i wystarczył jeden krótki momencik by mógł zorientować się gdzie jest i że to wszystko było snem. Był na strychu pana Kalwasa. Wszystkie te wstrząsy i kurz spowodowane były jego wejściem. Pan Kalwas poszedł sobie już jakiś czas temu, wszystko już się uspokoiło, kurz opadł z powrotem na strychową podłogę. Bókin rozejrzał się i zobaczył miejsce w którym spał. Nic dziwnego że było mu zimno i mokro podczas snu. Spał w ślinie ogromnego stwora, którego znał jako Ptaka. W rzeczywistości był to wróbel, ale Skawengery są bardzo małymi stworzeniami. Wszystko co my ludzie widzimy, dla nich jest niewyobrażalnie ogromne, nie mówiąc o nas samych. Z wyglądu nawet nas trochę przypominali, ale oprócz rozmiarów różniło ich to, że ich pięty porastały włosy, w których magazynowali składniki niezbędne do życia. Każdy Skawenger miał owłosionego garba, ale nie służył niczemu innemu jak dekoracji...
Podszedł do swojego Biórka i popatrzył na leżące na nim Flamastery. Znowu pomyślał o Óśmiehu Wiatera. Nigdy nie udało mu się go zobaczyć, mimo iż tak bardzo pragnął i robił wszystko co niezbędne by to sobie umożliwić. Siłą woli wbijał Flamastery w Biórko, co powinno spowodować pojawienie się tego niesamowitego i pięknego zjawiska. Tymczasem nadchodziła ciemność... Doprowadzało to Bókina do depresji. A gdy Skawenger był w depresji porastał Grzypkami. Było to najgorsze co mogło spotkać Skawengera i żaden nie chciał nigdy przez to przechodzić.
O Óśmiehu Wiatera słyszał tylko z opowiadań i legend praSkawengerów, zapisanych w "Ksiendze Skawengerów Szejset". Sami praSkawengery zapodziali się nie wiadomo gdzie, ukrywając przed ciekawskimi i wścibskimi. Istnieją plotki, że niektórzy z nich przybrali postać Mendrcuf. Ale - jak to bywa z plotkami, (nawet w świecie Skawengerów) nie zawsze okazują się prawdziwe.
- Co za nędzne życie - mruknął do siebie Bókin. Zazdrościł zawsze tym, którzy w swoim życiu mieli wiele przygód i ogólnie ich życie było wielce ciekawe. Pod wpływem tych myśli postanowił, że kolejny raz użyje swej siły woli by ujrzeć Óśmieh Wiatera. Naprężył wszystkie mięśnie swojego mózgu, chwilę w tym stanie pozostał (stan ten określany jest jako Skupienie), a wokół niego pojawiło się pełno Kup. Następnie wszystkie leżące na Biórku Flamastery uniosły się do góry, chwilę zawisnęły w powietrzu, po czym z impetem runęły w dół wbijając się w Biórko. Bókin Skupił się ostateczne (powstała przy tym duża Kupa), by w końcu przywołać i ujrzeć mistyczny i piękny Óśmieh Wiatera. Lecz znowu zabrakło mu sił i zamiast tego nadeszła ciemność, ciemniejsza niż zwykle. Załamany, skonany i bardzo zły, wśród swoich Kup, upadł na kolana i zaczął ze łzami w oczach walić się głową po piętach, na których miał warkoczyki. Chlapał swoimi łzami na wszystkie strony.
- Dlaczego?! Dlaczego ta za****na (*zamglona) ciemność nadchodzi?!! - klął załamany Bókin - Dlaczego?!! - wrzeszczał waląc swoją łysą głową po owłosionych piętach. Wkrótce wyczerpany opadł. - Przecież ciągle czytam tą po******oną (*poniszczoną) "Ksienge Skawengerów Szejset"! Co mam robić?!
Wstał, i żeby wyładować swój gniew postanowił trochę pokrążyć po strychu. Po chwili nadepnął na jedną ze swoich Kup Skupienia. Prawie się na niej wywrócił, ale zdążył odzyskać równowagę. Wnerwiony kopnął ja mocno, a ona odrzucona i zapomniana rozprysła się o ścianę strychu Pana Kalwasa.
- Przeklęte Kupy!!! - wrzasnął rozwścieczony. Przystanął na chwilę żeby ochłonąć. Postanowi, że przez jakiś czas pozostanie w bezruchu, co pozwoli mu się uspokoić. W końcu, gdy ostatecznie się uspokoił wziął do ręki "Ksienge skawengerów Szejset".
- Gdyby Zęk mnie zobaczył w takim stanie, pewnie pękał by ze śmiechu... - mruknął zły i urażony Bókin. Zęk w przeciwieństwie do swojego przyjaciela, dość obeznany w "Ksiendze skawengerów Szejset" potrafił przywołać Óśmieh Wiatera kiedy tylko chciał, jeśli w pobliżu znajdowało się Biórko i Flamastery. Bókin zamknął Księgę i powtarzając w pamięci to co tam przeczytał usiadł nieopodal plamy już teraz prawie wyschniętej śliny wróbla, na której spał.
- chciałbym żeby Zęk nauczył mnie tego wszystkiego co sam potrafi. - powiedział z rozmarzeniem. Wkrótce, zagłębił się w marzenia o wspaniałym Óśmiehu Wiatera. Marząc kiwał się w przód i w tył. Trwało to przez kilka godzin. W końcu, wyczerpany i smutny zapadł w głęboki sen.
 
 
3
 
 
Cóż to za Oki piękne? Tak piękne, że ochotę mam Skupić się, by ujrzeć je raz jeszcze!, śpiewał Bókin biegnąc w miejscu.
- Pozwól mi tobą zostać! - krzyknął śpiewnie do swojego przyjaciela, który w Skupieniu, z opuszczoną głową stał napzeciw niego. Jego twarzy nie było widać, gdyż była za****na. Cały czas milczał, a Bókin klęczał u jego stóp i gryzł wsciekle swoje warkocze na piętach. Wszędzie wokół pełno było Kup Zęka.
- Błagam... - mówił do przyjaciela. Lecz on nie słuchał. Był zbyt Skupiony, bardziej niż zwykle, tak jakby chciał pzenieść się tam na zawsze i nigdy nie wrócić... Nagle wszystko się za******ło, potem pociemniało, rozjaśniło śie i tak w kółko. Zęk zaczął piskliwie krzyczeć, a jego głowa rozdarła się na pół ukazując Bókinowi bardzo umięśniony mózg. Zaczął krzyczeć...
 
 
 
4
 
 
- ....AAAAAAAAA!!!!! - wrzeszczał wierzgając nogami. Obudził się z tego pięknego, ale jakże strasznego i okrutnego jednocześnie snu. Rozejrzał się panicznie w poszukiwaniu Zęka z mózgiem na wierzchu, ale nigdzie go nie było. Na szczęście to był tylko sen, pomyślał do siebie. Nie wiedział jak długo spał, ale wyglądało na to że przespał cały wieczór i noc, na strychu było jasno. Wstał. Zdziwił się, kiedy udało mu się zrobic to szybko i energicznie. Rzadko zdarzało się, że budził się wypoczęty, ale tym razem tak się stało. Czuł w sobie siłę. Ponad wszystko zapragnął by ponownie spróbować przedostać się na Zielonego Wągra i spotkać tam Zęka. Wydawało mu się, że ma wystarczająco dużo siły na wezwanie Óśmiehu Wiatera. Zjadł najpierw kawałek martwego wróbla, po czym podszedł do Biórka i siłą woli uniósł w górę Flamastery, które tak jak poprzednio z impetem wbiły się Biórko. Tylko że tym razem przyszło mu to o wiele łatwiej. Nawet Kup było mniej tym razem. Skupił się ostatecznie, a przyszło mu to tak łatwo, że aż zaparło mu dech w piersiach, po czym jakaś niewidoczna siła zaczęła unosić go w górę, ku strychowemu okienku. Gdy po dość długiej podróży się przy nim znalazł przez szybę ujrzał miasto Zatonie. Nigdy nie widział nic równie cudownego, mimo iż szyba ubrudzona była odchodami i śliną liczny wróbli, które próbowały się tu dostać. Niewidzialna siła popchała go ku brudnej szybie i Bókin zląkł się, że zginie od uderzenia w nią. W panice próbował się zatrzymać, ale się nie było to możliwe żaden zwykły Skawenger nie potrafiłby tego zatrzymać. Ale gdy zbliżył się do szyby, poczuł że przenika przez jak przez cienką taflę wody. Bókin miał szczęście. "Ksienga Skawengerów Szejset" mówi, ze w pomieszczeniu w którym nie ma okien, konieczne jest przeniknięcie przez ścianę, a jest to bardzo bolesne. Bókin na szczęście nie musiał tego doświadczać. Spodziewał się, że gdy przedostanie się za szybę, będzie w mieście.
 
 
5
 
 
Nie stało się tak jednak. Zamiast Zatonia ujrzał Ciemność. Zobaczył jak tańczy dyskotekowy taniec. Bardzo się przeraził i zamknął oczy. Nie chciał na to patrzeć, wolał po prostu czuć jak leci. Czuł jak Wiater szarpie jego warkoczyki na piętach. Ciemność krzyczała tak głośno w dyskotekowym szale, że musiał otworzyć oczy.
- Bókinku! Spójrz! To Óśmieh Wiatera! Ołpen jołr ajzzzz!!!! - krzyknęła i zrobiła szpagat. Wtedy otworzył oczy, i w oddali zobaczył piękne Oki Wiatera. Błękitnego koloru. Wciąż czuł jak szarpie mu włosy. Oki zbliżały się do niego z zawrotną prędkością. Przeniosły się ku górze. Teraz Skawenger musiał patrzeć do góry. Za chwilę zobaczę Óśmieh Wiatera, pomyślał podniecony. wpatrywał się w to zjawisko z szeroko otwartymi oczami i rozdziawionymi ustami. Oki Wiatera wciąż były otwarte, musiało tak być, żeby wytworzyły się łzy, które krztszą Skawengera. Nagle Wiater się uśmiechnął, i Bókin ujrzał to o czym tak często i gorliwie marzył. Óśmieh Wiatera. Usta Wiatera dotychczas niewidoczne ułożyły się w kształt trójkątnego uśmiechu, w którym widać było nieskazitelnie białe i równiutke zęby. Wkrótce Wiater zaczął się slinić. To także było bezzbędne. Tym tez musiał zakrztusić Skawengera. Pierwsze trzy krople śliny kapnęły Bókinowi kapnęły na oczy, zaklejając powieki. Śliny i łez Wiatera było coraz więcej i zaczęły mu się zbierać w ustach. Zaczął gwałtownie i panicznie nabierać powietrza, aż w końcu się zakrztusił. Natychmiast, gdy to nastąpiło, zemdlał.
 
 
 
02 ThE BroKen pIeSy & KrTEt
 
 
Gdy Bókin oprzytomniał i rozkleił swoje oczy zaklejone wiaterową śliną i łzami, ujrzał przed sobą zielone i kwieciste łąki Zielonego Wągra. Niebo było błękitne, świeciło słońce. Gdy wstał z pogniecionych przez siebie kwiatków, lekko zakręciło mu się w głowie. Lecz był tak szczęśliwy, że nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Podskoczył energicznie do góry, przy czym jego warkoczyki na piętach uderzyły w tył łysej głowy.
- Jestem na Zielonym Wągrze!!! - krzyknął mocno, a jego głos odbił się echem po krainie. - Teraz muszę odnaleźć Zęka i opowieddzieć mu co mi się przytrafiło.Wokół niego latało pełno Notenlenów, dziwnych owadów. W swoim życiu widział je po raz pierwszy, ale dużo czytał o nich w "Ksiendze Skawengerowskiej Szejset". Bardzo go fascynowały. Nagle jeden z nich podleciał bardzo blisko. Zostawił po sobie Fryzjerską Bakterię firmy WILCZYSOK. Zgolił kawałek pięty Bókina, a ten oszołomiony bólem i stratą dużej części zasobów życiowych upadł na miękką trawę. Wiedział dlaczego tak potraktowały go Notenleny. Czytał o tym. Robiły tak z każdym intruzem, który pojawia się na Zielonym Wągrze pierwszy raz. Był to pewnego rodzaju "chrzest". Kiedy ogłuszający, szatański śmiech Fryzjerskiej Bakterii ucichnął, Bókin wstał. Poczuł się trochę lepiej, lecz nadal był osłabiony. Musiał coś zjeść, ale nie bardzo wiedział co. Ruszył po chwili w drogę, nie miał innego wyboru. Miał nadzieję, że znajdzie coś czym mógłby uzupełnić życiowe zapasy, zgolone przez Bakterię. Postanowił, że nie ma czasu by dłużej z tym zwlekać, postanowił więc że przyspieszy przemieszczanie się. Biegł, przeskakując wielkie głazy, uradowany ze swojej przygody. Chmary Notenlenów latające wokoło rozplaskiwały się o jego łyse czoło. Nie było to dla niego przyjemne, ale nie było też na tyle nieznośne, żeby się tym przejmować.
Wciąż biegł, aż dotarł do miejsca w którym znajdował się Ózdrowiciężki Staf. Zatrzymał się na chwilę, by się rozejrzeć. Dawno tyle nie biegał, był zdyszany. Postanowił, ze sobie tu odpocznie. Miał także nadzieję, że może znajdzie coś do zjedzenia. Wszedł do Stafu i zaczął myć czoło. Martwe Notenleny nie chciały z początku schodzić, ale wielka moc wody zrobiła swoje. Przerwał kąpiel na chwilę by podrapać się po garbie, gdy nagle za plecami usłyszał lekki, bardzo tajemniczy szelest. Odwrócił się szybko i zobaczył przed sobą Piesa. Wzdrygnął się straszliwie, na widok tego kruchego i kościstego stworzenia wyglądem przypominającego psa ze świata ludzi. Pies kwilił groźnie, grożąc Bókinowi śmiercią. Skawenger nie bardzo wiedział co zrobić. Czytał to i owo o tych stworach i wiedział tylko, że są one bardzo kruche i łamliwe. Postanowił to wykorzystać. Szybko wyskoczył z wody robiąc w powietrzu gwałtowny i szybki obrót do tyłu. Wylądował obok Piesa. Ten zaskomlił (już teraz nie groźnie) i zdezorientowany i zagubiony stanął na dwóch tylnych łapach. Bókin wyskoczył po raz kolejny, zawył groźnie i robiąc dwa szybkie i energiczne obroty wokół własnej osi kopnął zdezorientowanego Piesa prosto w czoło swoim mocarnym piszczelem. Pies zawył przeraźliwie i ze złamanym czołem odleciał rozbijając się o pobliskie głazy. Gdy Bókin zadowolony ze zwycięskiej walki z Piesem, majestatycznie opadł na ziemię, przybyło sześć kolejnych. Skawenger podbiegł do jednego z nich, złapał za kruchą nogę i po szesnastu obrotach jakie nim zrobił przygrzmocił w dwa inne. Wszystkie trzy skamląc i piszcząc rozpryskały się na drobniutkie kawałeczki.
W chwili gdy Bókin roztrzaskiwał kolejne Piesy, na arenę walki wkroczył groźny i potężny Pan. Bókin zatrzymał się na chwilę by podziwiać choć przez chwilę tą postać, o której tylko czytał w "Ksiendze Skawengerowskiej Szejset". Opisywani byli w niej jako jedni z największych wrogów Skawengerów. Wiedział że Pany są bardzo silne, lecz (na szczęscie dla naszego bohatera) bardzo głupie jednocześnie. Bókina zafascynował jego złożony i przerażający wygląd. Wyglądał jak jakaś parodia centaura, tyle że górną część jego ciała wyglądała jak leniwiec. Bókin niebawem musiał przerwać zachwycanie się Panem, bo zorientował się że ten wściekle na niego szarżuje. Bardzo się zląkł, lecz postanowił walczyć.
- Nie będę tchórzem! - ryknął bohatersko i chwycił jednego Piesa za kruchy pysk, obrócił go kilka razy wokół swojej prawie łysej głowy i z całej siły uderzył w Krteta między nogami Pana, jego słaby punkt. Trafiony Krtet okropnie zapiszczał, a jego właściciel ciężko skonał i upadł na ziemię. Od wielkiego wstrząsu jaki temu towarzyszył wszystkie ocalałe Piesy powpadały na siebie by pokruszyć się na drobne kawałeczki. Ucieszony swym triumfem Bókin przetarł wierzchem dłoni swe spocone czoło. wtedy usłyszał tętent kopyt kolejnych Panuf. Rozejrzał się wokół i zobaczył, że jest nimi otoczony. Wiedział, że nie ma szans nawet na ucieczkę. Wiedział też, że Pany chciały zemsty za śmierć ich brata. Okropne stwory zbliżały się do niego coraz bardziej, zamykając Skawengera w coraz mniejszym kole. Zrezygnowany podrapał się po swoim owłosionym garbie. Cóż zrobić mam?, pomyślał zrozpaczony. Żałował teraz swojego czynu, groziła mu smierć, a poza tym żal mu było zabitego Krteta, tak bardzo je uwielbiał. Wiedział że nie ma już odwrotu. Wszystkie Pany podniosły do góry swe przednie kopyta, by kopnąć Bókina w jego spocone ze strachu i wysiłku czoło. Gdy Elita Pan, ich przywódca, najpotężniejszy ze wszystkich zawył leniwie, wszystkie inne na ten znak kopnęły jednocześnie Bókina w czoło. Poczuł oszałamiający ból, ogarnęła go ciemność. Kolejny raz stracił przytomność.
Nie udało mu się odnaleźć Zęka, swego przyjaciela i teraz nieprzytomny leżał na trawie niedaleko Ózdrowiciężkiego Stafu Zielonego Wągra otoczony i skopany przez okrutnych Panuf.
 
 
03 ZęK na Ziel0nym WągrzE
 
1
 
 
Tymczasem, jego przyjaciel Zęk smacznie spał sobie na trawach Zielonego Wągra niedaleko miejsca, w którym niedawno rozegrała się tragedia. Śniło mu się, że niby potężny Qrniszon rozbija Piesy o kamienie. Czuł się ociężały, głupi i jego uwagę przyciągały tylko Piesy. Takie właśnie cechy charakteryzowały najsilniejszą jednostkę bojową Skawengerów, służącą do niszczenia Piesuf. Podczas spania towarzyszył mu nieprzyjemny zapach. Skądś go znał, lecz nie mógł sobie przypomnieć skąd. Podniósł się powoli otwierając oczy, lecz zanim całkowicie usiadł natrafił nosem na źródło smrodu, coś miękkiego, wilgotnego i ciepłego. Doznał uczucia obrzydzenia i szybko otworzył oczy. Jego oczom ukazał się rozmazany obraz odbytu kruchego Piesa.
- FAAAAK! - wrzasnął z obrzydzeniem, gdy zorientował się gdzie znajduje się jego narząd węchu. Zapach był tak silny, bo stwór wypuszczał gazy ciągle cicho pojękując. Zęk szybko wyciągnął nos z jego odbytu robiąc przewrót do tyłu. Zdezorientowany Pies szybko odwrócił się do napastnika. Będąc w szoku, stanął na tylnych łapach. Zęk kopnął go w sam środek kruchej klaty. Ten ze zmiażdżoną klatką piersiową odleciał do tyłu i rozbił się o leżący nieopodal głaz.
Zęk po całym zamieszaniu, gdy sytuacja została przez niego opanowana, majestatycznie opadł na ziemię. Rozejrzał się po okolicy. Włosy na jego czole lekko falowały szarpane przez niewidocznego Wiatera. Reszta jego głowy była łysa. Zaś jego włosy na piętach nie były związane w kucyk jak u Bókina. Miał je swobodnie rozpuszczone. Za każdym razem gdy był w powietrzu falowały. Zęk uwielbiał to obserwować.
Pomyślał o swoim przyjacielu. Śmiać mu się chciało na myśl o tym, że nie potrafi on przywoływać Óśmiehu Wiatera. Przecież to było naprawdę dziecinnie proste! Pewnie siedzi teraz na strychu Pana Kalwasa, pomyślał. Rozmyślając, wędrował po krainie. Szedł przez łąki, góry, lasy, pływał po Stafach. Znał te wszystkie miejsca prawie jak własną kieszeń. W kilku jeszcze nie był i postanowił odwiedzić je właśnie w tej chwili. Udał się w kierunku, którego jeszcze nie przemierzał i po chwili doszedł do miejsca, w którym nigdy jeszcze nie był. Rozchodził się tu wielki i mroczny las. Drzewa zdawały się być tak gęsto rozstawione, że chyba nie można między nimi przejść. Zasłaniały wszelkie światło jakie dawało słońce. Zatrzymał się na chwilę, by się rozejrzeć. Dawno tyle nie biegał, był zdyszany. Podniecenie przygodą zastąpił strach. Skawenger nie wiedział gdzie jest, i czy znajduje się w bezpiecznym miejscu. To miejsce nie wyglądało przyjaźnie. Nie mógł jednak zawrócić, musiał brnąć dalej. Mimo wszystkich obaw, odważny Skawenger postanowił spróbować go przemierzyć. Zaciekawiony i lekko przestraszony wkroczył w mroczny las. Trochę się bał, nie lubił ciemności. Szedł czujnie, rozglądając się na wszystkie strony. Jego stopy szeleściły co każdy krok, włosy z pięt z cichym szelestem ocierały się o zeschłe liście. Zatrzymał się na chwilę by powyciągać z piętowych włosów liście, które się tam poprzyczepiały. Powyciągał wszystkie, wiedząc, że niebawem kolejne i tak na nowo wejdą. Denerwowało i krępowało go to. Miał iść dalej gdy nagle dostał z gałązki wystrzelonej prosto w jego oczy. Usłyszał bardzo głośny i świdrujący śmiech sprawcy tego niemiłego gestu. Nigdy wcześniej nie słyszał nic podobnego. Ciarki przebiegły mu po garbie. Niebawem z mrocznego miejsca z którego wystrzeliła gałązka, wyłoniły się szaleńcze Oki. Zęk tak się przeraził i wzdrygnął, że jak szalony popędził przed siebie. Nic nie było w stanie go zatrzymać, tak bardzo był przerażony. Wokół siebie słyszał przerażające chichoty tych złośliwych istot. Gdzieś o nich czytał, nie mógł przypomnieć sobie gdzie. Pamiętał natomiast jak się nazywały. Gobiny. Gdy przypomniał sobie to złowieszcze imię, jego strach ani trochę się nie zmniejszył. Nawet trochę się zwiększył i przerażony Skawenger przyspieszył. Był bardzo zwinny, i czasem udawało mu się zrobić unik przed kolejnym strzałem. To jednak wcale nie polepszało jego sytuacji. Gobiny wnerwione zachowaniem Zęka (które w gruncie rzeczy było całkiem normalne), nachodziły go coraz większymi grupami. Uciekinier musiał robić coraz więcej uników, i szło mu to coraz lepiej, aż w pewnym momencie zderzył się z wiszącymi na jednym z drzew atomowymi spodniami Pana, który najprawdopodobniej brał kąpiel w jakimś pobliskim Stafie. Od potężnego uderzenia stracił przytomność i ciężko runął na ziemię. kalecząc się o leżące tam paznokcie ptaszków zabitych przez Gobiny.
 
 
2
 
 
Nic mu się nie śniło, był na to zbyt oszołomiony. Gdy się obudził, jego oczom ukazało się pomieszczenie, którego nigdy przedtem nie widział. Zobaczył ogień w kominku, przyjemne ciepło, które czuł już podczas snu buchało także z kuchennego pieca, na którym stał wielki gar. Gotowało się w nim coś, po kuchni roznosił się dziwny zapach. Zauważył, że na ścianach wisi pełno różnokolorowych, różnego kształtu balonów. Doszedł więc do wniosku, że niedawno była tu jakaś żałoba. Szumiało mu w głowie, wciąż był oszołomiony.
Przy garach stał jakiś przedziwny, jedyny w swoim rodzaju stwór. Potężnie zbudowany, można nawet powiedzieć, że gruby o długich, opadających na brzuch włosach. Była nawet trochę podobna do Skawengerów, jednak nigdy, żaden Skawenger nie był tak potężnie zbudowany, choćby nie wiadomo jak silny. Owy stwór różnił się od nich też tym, że nie miał garba, i jego jedynym owłosieniem były włosy wyrastające gdzieś z przodu głowy. Z tyłu, na samym czubku głowy znajdowała się para spiczastych uszu, którymi czasami strzygła. Nigdy nie widział ani nie czytał o nikim podobnym. Bardzo zaintrygowała go ta postać. Nie wiedział nawet jakiej jest płci.
Zęk dotknął swojej głowy w miejscu gdzie najbardziej go bolało. Poczuł bandaż. Żałował, że nie uderzył swoim czołem. Wtedy na pewno by nie zemdlał, bo uchroniłyby go od tego gęsto porastające czoło włosy. Jęknął cicho. Na ten dźwięk postać odwróciła się w jego stronę. Skawenger ujrzał jej oblicze. To co zobaczył, upewniło go w tym że stwór jest przeciwnej płci niż on sam. Upewnił sie także w fakcie, że kobieta nie jest, tak jak on, Skawengerem. Nie znał nazwy tego gatunku. Jej twarz stanowiła dla Zęka interesujące zjawisko. Był to ogolony z włosa pysk lamy. Jedynymi były te długie i gęste, wyrastające spomiędzy warg.
- Ooo... - mruknęła aksamitnym głosem. - Obudziłeś się prosiaczku. - Mimo włosów zalegających jej usta, mówiła głośno i wyraźnie. Zęka bardzo to zafascynowało, ale postanowił pytanie o to zostawić na później.
- Kim jesteś? - zadał pytanie.
- Jestem Baba Jadzia. Znajdujemy się obecnie w mojej Cukrowej Chateczce, prosiaczku.
- Nie nazywaj mnie prosiaczkiem! - krzyknął obużony Skawenger. Określenie to, bardzo go zniesmaczało. Na dźwięk tych słów Babie Jadzi zrobiło się bardzo przykro. Zawstydziła się, na jej twarz wystąpiły rumieńce.
- Ale m-mimo wszystk-k-k-ko - zaczęła mówić jąkając się po tej zniewadze - n-nawet włos-s ci z czoła n-nie spadł! - Gdy wypowiadała te słowa, wszystkie balony w kuchni drżały.
- Co gotujesz? Dziwnie pachnie...
- Aaaa... To! Zupa z Piesowego Tasiemca.
- Ładne masz balony. Była jakaś żałoba, jak rozumiem. Kto umarł?
- Ach, lamentowaliśmy ostatnio dniami i nocami. Zmarł pewien bardzo lubiany i ceniony Pan. Biedaczysko... - zamyśliła się. - Nikomu nie zawadzał, był taki miły. Ale nagle! - krzyknęła. - Pojawił się jak znikąd ten jakiś cholirny Skawenger! Podobny do ciebie, powiem ci. Zaatakował niewinnego Piesa, na terenach Panuf. Nawet nie wiadomo, czym mu ten Pies zawadził! On też był miły... - przerwała na chwilę, by dobrać odpowiednie słowa. - Wiesz... Ciągle tylko skomlał... Nieważne... I te...
- Nie wiesz może kim był ten Skawenger? - przerwał jej pytaniem Zęk. - Być może go znam.
- Ech... Wątpię. Pewnie nie znasz tego głupca. Ja sama też zobaczyłam go na własne oczy po raz pierwszy. Nazywał się... - zastanowiła się przez chwilę. - Gupin, czy jakoś tak...
Zękowi zrobiło się gorąco, czyżby była mowa o Bókinie, jego wiernym przyjacielu?
- Może... Bókin? ... - wypowiedział te słowa mając nadzieję, że się myli.
- Tak! Właśnie!! - wrzasnęła szaleńczo Jadzia, aż wszystkie balony mocno drgnęły. Zęk gdy usłyszał tą złą wieść serce zabiło mu mocniej. Miał nadzieję, że jego przyjaciel wyszedł z tego cało. 
- I co się z nim stało? Zdołał uciec? Zabicie pana niesie ze sobą okropne konsekwencje...
- Ta... No coś ty! - prychnęła Baba. - Inne Pany go otoczyły, po czym ogłuszyły i pojmali nieprzytomnego. A potem... - przerwała widząc jak Zęk wpatruje się w pie(ku)rnikowe okienko. - Nawet nie próbuj uciekać! - powiedziała po chwili, gdy doszło do niej co Zęk ma rzekomo na myśli. - Nie masz szans!
- Ale ja muszę! Muszę odnaleźć mojego przyjaciela Bókina, jest teraz w niebezpieczeństwie. - mówił rozgorączkowany.
- Nie kochasiu. Nawet o tym nie myśl - powtórzyła Jadzia. - Nie masz najmniejszych szans! Bo... - mówiła grzebiąc między włosami opadającymi jej na brzuch. - MAM TO! - wrzasnęła drapiąc jedną niezgrabną reką jeden z baloników, a wdrugiej trzymając dziwne urządzenie wyglądające jak pilot do tv z tylko jednym czerwonym przyciskiem na środku. Pod wpływem tego wrzasku pęknął balonik, który przed chwilą odbijała.
- Co to jest?! - zainteresował się zafascynowany.
- To genialne urządzenie nazywa się P.A.P.!!! Jest to skrót od słów: Pospolity Alarmiacz Panuf! Che! Che! Che!!!
- Niesamowite...
- Otóż to mój drogi, otóż to. Każdy Pan w tym lesie ma to urządzenie w swoim posiadaniu. Gdy tylko któryś z nich cię zobaczy poza moją chatką, wystarczy że naciśnie jeden guzik, o ten - mówiła pokazując palcem czerwony przycisk - a ja się dowiem, o stąd! - wskazała na tył urządzenia, gdzie znajdowało się dużo małych dziureczek. W chwilę później zaczęła szaleńczo ryczeć ze śmiechu. Po chwili jednak się uspokoiła i powiedziała:
- Wtedy moje czary przeniosą cię tutaj, w moją cukrową chatkę. Genialne, co? Sama to opatentowałam. - Wyglądała na zafascynowaną swoim własnym osiągnieciem.
- Po prostu genialne... - mruknął z sarkazmem niazadowolony Zęk.
Nagle Baba Jadzia zrobiła się purpurowa na twarzy, i nie oddychając, nie poruszając się, pozostała przez jakiś czas w tym stanie. Zęk, trochę zdezorientowany, nie wiedział co z tym zrobić, nie wiedział czy ma pomóc, czy może jej nie ruszać, bo pogorszy to sytuację. Jednak patrząc na to z innej perspektywy, doszedł do wnoisku, że nie warto jej pomagać. Przecież go więziła, a życie jego przyjaciela było zagrożone.
- Ufff... - westchnęła Baba. - Krew uderzyła mi do głowy - oznajmiła, po czym kopnęła leżący na podłodze balonik. Zęk dostał nim w owłosione czoło. Widząc to Baba Jadzia popadła w histeryczny atak śmiechu. Śmiała się tak potężnie, że w końcu nie wytrzymała i upadła na cukrową podłogę swojej chatki, by się po niej tarzać. Wszystkie baloniki gwałtownie się trzęsły.
- Psycholka - mruknął do siebie Zęk i korzystając z okazji, wyszedł przez pie(ku)rnikowe okienko. Szaleńczy śmiech gospodyni za jego plecami, doprowadzał go do szewskiej pasji, postanowił więc, że uszyje sobie Skarpetę. Zaczął ją szyć, postanowił absurdalnie, że bez tego nie zrobi ani jednego kroku dalej. Gdy skończył założył ją sobie na głowę. Futro Skarpety trochę gryzło go w owłosione czoło, ale czuł się bardzo mężny i pewny siebie. Pomagało mu to brnąć przed siebie. Przyspieszył kroku chcąc jak najdalej oddalić się od domu psychodelicznej kobiety. Wszędzie kręciło się pełno Panuf. Zęk podziwiał ich szczerze. Tak długo kręcić się i nie dostać zawrotu głowy. Ja to bym padł po dziesięciu obrotach, myślał sobie Zęk. Pany trzymały w swoich leniwych rękach cudowne urządzenia. Pospolite Alarmiacze Panuf. Musiał być ostrożny. Przykucnął za najbliższym krzakiem, chwilę przeczekał obserwując swoich przeciwników. Gdy wyczuł dobry moment, wstał i zaczął jak najszybciej biec do następnego krzaka. Był już prawie u swego celu, gdy nagle jego oczom ukazały się Egipskie Ciemności. Widocznie miały tu jakąś imprezę, tańczyły dziko przy ogłuszającej muzyce, która z każdą chwilą robiła się coraz głośniejsza i bardziej ogłuszająca. Egipskie Ciemności tańcząc dziki, dyskotekowy taniec napierały na niego z każdą chwilą coraz bardziej. Zrobiło mu się duszno, nie mógł złapać tchu, gdy nagle wszystko się uspokoiło, a potem zniknęło. On na powrót znalazł się w Cukrowej Chatce Baby Jadzi.
 
 
3
 
- Niech to szlag! - krzyknął zdenerwowany.
- Widzisz? Miałam rację garbachu. Nie uda ci się stąd uciec. - powiedziała szyderczo Baba Jadzia. Cała była oblepiona cukrem ze swojej podłogi, po której niedawno się tarzała.
- Dlaczego?! Dlaczego mi to robisz?! - wybuchnął Zęk. - Dlaczego nie chcesz mnie wypuścić?!
- Bo zawsze marzyłam o takim garbusku jak ty... - odpowiedziała rozmarzona. - i najwidoczniej moje marzenie powoli się spełnia. Oczywiście, jeśli mi nie ucieknesz.
- Nie pozwolę na to by ktokolwiek mnie więził, a na pewno nie ty!
- No daj spokój już! Przecież będzie ci tu ze mną dobrze! Dam ci niemal wszystkiego czego zapragniesz. Będziesz miał ciepło, będziesz miał co jeść... Czego potrzeba ci więcej?
- Przyjaciela - odpowiedział cichutko Zęk.
- Co mówiłeś kochaneczku?
- Nic...
Baba Jadzia nie usłyszała jego odpowiedzi ponieważ w tej samej chwili przez pie(ku)rnikowe okienko wleciała Móha, bardzo głośno szumiąc.
- WY*****AJ (*wylatywaj) SZMATO!!! - wrzasnęła waląc z shotguna w hałaśliwego owada. Ten, trafiony rozprysnął się na drobniutkie kawałeczki. Zęk patrzył na tę scenę z przerażeniem. Nie mógł uwierzyć, że Baba Jadzia potrafi tak zgrabnie obsługiwać shotguna.
- Co? - zapytała widząc minę Skawengera. - Pierwszy raz widzisz jak kobieta strzela z shotguna?!
- Tak - wybąkał zmieszany. - Właściwie to ile jest na świecie jest takich jak ty? Pierwszy raz spotykam się z kimś takim.
- Ach, kochany, jestem jedyna w swoim rodzaju. Nie ma nikogo drugiego na świecie jak ja. Widzisz co straciłbyś uciekając ode mnie? Hę? UNIKAT!!! UNIKAT! - wrzeszczała wściekle. Jej długie włosy uderzały go w twarz przy każdym wywrzaskiwanym słowie. - Otóż to garbusku.
- Dobra, nie musisz przecież tak wrzeszczeć... - uspokajał ją Zęk. - Jestem twoim niewolnikeim i to mi w zupełnosci jest nad moje potrzeby!
- Kochany... Spokojnie. Nie ma się co denerwować. - Baba Jadzia starała się uspokoić swojego wymarzonego gzrbuska. Niestety (dla niej) Zęk był zbyt zdenerwowany. Jego przyjaciel potrzebował ratunku, nie wiadomo było nawet czy jeszcze w ogóle zyje. A ona chciała żeby się z nią zabawiał.
Baba Jadzia wciąż więziła Zęka. Mijały kolejne dni, tygodnie, miesiące, a ona wciąż nie zamierzała go wypuścić. Coraz trudniej było mu to znieść. Lecz czasem jednak prowadzili normalne rozmowy, które nie zawsze kończyły się kłótnią. Nasz bohater, nie mógł ani trochę szczęśliwy. Brakowało mu wolności, którą tak niedawno mógł się cieszyć. Ale najbardziej po prostu bał się o swojego przyjaciela.
Pewnego dnia, gdy rozmawiali, Baba Jadzia zaczęła opowiadać o tym jaka jest szczęśliwa, że ma go przy sobie. Zęk nie miał najmniejszej ochoty na słuchanie tego, ale ona nie przestawała. W końcu Skawenger bardzo się rozzłościł. Nie wytrzymał.
- Mówiłem, że nie pozwolę na to by ktokolwiek mnie więził!! - krzyknął przerywając gospodyni w połowie zdania. Podskoczył do góry w kierunku jednego z baloników. Lecąc przypomniał sobie o zwolnionym tempie. Wcisnął środkowy przycisk (martwej) myszy leżącej w kącie i wszystko prócz niego zaczęło istnieć w świecie zwolnionego tempa. Gdy doleciał do jednego z największych baloników, zdjął Skarpetę i mocno przytulił do niego swoje owłosione czoło. Ogromny huk pękającego balonika niemal doprowadził Cukrową Chatkę do ruiny. Genialny P.A.P. Baby Jadzi nie mogąc wytrzymać takiego hałasu, pękł na drobniutkie kawałeczki. Jego właścicielka od tego wielkiego hałasu udzerzyła się kolanem w miejsce z którego wyrastały jej włosy. Wszystko działo się w zwolnionym tempie, a Zęk po prostu stał i obserwował to wszystko z dumą. Po chwili jednak wszystko wróciło do normy, Bulet Tajm się skończył i mało brakowało, a gospodyni dopadłaby Zęka. Na szczęście tak bardzo przyzwyczaiła się do zwolnionego tempa, że nawet po jego przeminięci ona trwała w takim stanie. Patrząc na to Zęk, podniósł lewą część swojego czoła w geście zdziwienia. W chwili, gdy Baba Jadzia odciągała swoje kolana od warg, Skawenger chrząknął znacząco. Gdy Baba to usłyszała, zdezorientowana rozejrzała się wokoło. Zrozumiawszy swój błąd natychmiast wróciła do normalnego tempa. Z roztrzepanymi włosami, szybo ruszyła ku Skawengerowi. Ze złości zgrzytała zębami.
- Sza! Pa! - wycedziła przez zaciśnięte zęby, zmierzając ku Zękowi niczym rozwścieczony byk. W momencie gdy się do niego zbliżyła, zlobował ją i znalazłszy się za jej plecami kopnął z całej siły w łysy tył głowy. Zdezorientowana wycięła (z gazety) dzidę, i cisnęła nią w las. Po skończonej walce Zęk wyskoczył przez pie(ku)rnikowe okienko robiąc popisowy przewrót w przód i pobiegł przed siebie. W ciemny las. Ciągle słyszał za plecami krzyki opętanej i wściekłej po stracie Baby Jadzi. Zauważył też, że wokół nie ma żadnych Panuf. Zdziwiło i ucieszyło go to jednocześnie. Przynajmniej tych miał z głowy. Niesiony nadzieją przyspieszył kroku, zagłębiając się w mroczny las Zielonego Wągra.
 
 
4
 
 
Kolejny raz biegł po mrocznym lesie, unikając gałązkowych strzałów Gobinów. Biegł zdyszany w nieznanym sobie kierunku, aż w końcu wybiegł na skraj lasu. Oślepiło go słoneczne światło i przez miał wrażenie, że oślepł. Upadł na ziemię i już chciał krzyczeć z paniki, ale przetarł powieki i otworzył oczy. Mało widział, ale było to spowodowane powidokami. Kiedy znikły ujrzał ogromny, betonowany plac, na środku którego stał wielki budynek bez okine i dzrwi z wymalowanym na ścianie napisem P.K.S. - PANOWY KOMITET SPRAWIEDLIWOŚCI. SŁUŻYMY PRAWDZIE I DOBRU. W środku uwięzieni byli Smutne Pany W Czerni sowicie wypełniający swoje obowiązki. Przed samym budynkiem stało ich kilku na straży. Ich smutne, zasłonione ciemnymi okularami twarze przyprawiały Zęka o dreszcze przerażenia. Normalnie nie powienien był ich widzieć, ponieważ Pany (i wszelkie inne istoty) zasłaniając sobie oczy stawali się niewidzialni. Lecz nasz bohater był o wiele mądrzejszy od nich wszystkich razem wzięci. Sam wykorzystywał ten numer jako małe dziecko, gdy chował się po przeskorbaniu czegoś, ale nigdy to nie pomagało. Zawsze był odnajdywany. Działało to tylko na tych, którzy nigdy nie przeżyli czegoś podobnego.
- Musi być tu jakieś przejście! Te Pany, które są uwięzione w środku najpierw musiały tam wejść, prawda? - zastanawiał się. Wiedział jednak, że wcale nie musiała być to prawda. Kto wie czy nie budowali budynku dopiero po umieszczeniu tam kilku? Doszedł jednak do wniosku, że będzie wytrwały i mimo wszelkich wątpliwości poszuka. Kilka razy obchodził ogromny betonowy plac, ukrywając się w mrocznym lesie, wyszukując czegokolwiek. Nie mógł sobie tego podarować. To tu skazywali Bókina, tu odbywały się procesy, a potem Pany przez ściany wykrzykiwali przeciągle wyrok. Wiedział też, że Główna Baza Panuf znajduje się pod ziemią i najprawdopodobniej to właśnie tam gdzieś trzymali Bókina.
Po kilku dniach wytrwałych poszukiwań, zauważył na placu właz.
- Tak! Oto wejście! - krzyknął. Za chwilę jednak opamiętał się. Nie mógł pozwolić sobie na to, by Pany go usłyszały. Zdradziłby swoją pozycję i wszystko poszłoby na marne. Wejście do kanału znajdowało się niedaleko jednego z wartowników. Wiedział, że gdy się tam zbliży oni go usłyszą i marnie może się to skończyć. Ale zaryzykować musiał.
Wykorzystując głupotę Smutnych zakrył dłonią swoje oczy i pobiegł na oślep w stronę betonowego placu. Czasem zerkał przez palce, stając się na chwilę ledwo widocznym. Wtedy w jego stronę odwracały się na chwilę groźne istoty, by po chwili zorientować się o swojej (nie słusznej) pomyłce i odpowiedzieć leniwym głosem do swojej Mikrofalufki służącej do komunikowania się, że wszystko jest "szał". Jednak gdy zaczął się do nich zbliżać zaczęli, zszokowani słysząc coś czego nie ma, zaczęli krzyczeć smutno i przeciągle, niczym biczowane i zaspane leniwce. Biegały wokoło w panice, krzycząc do swoich Mikrofaluwek jakieś komendy, których sami nie potrafili by zrozumieć. W zamieszaniu, niezauważony ale słyszany Zęk, jedną wolną reką szybko podniósł pokrywę, po czym wśliznął się do środka. Zasunął za sobą pokrywę i zszedł w dół po drabine. Znalazł się na początku drogi wiodącej do Kanałuf, korytarzu pełnym wody, po których pływały małe stworki wyglądające jak żółte gumowe kaczuszki. Jednak nie były wcale takie zwykłe, bo miały stalowe gumowiaki na nogach.
- O ku#@%! (owe kaczuszki tak się właśnie nazywały) - krzyknął Zęk po czym ruszył w drogę. Szedł kanałem, wśród mroku, wody i unoszącego się tam zapachu spleśniałych żab. Po długiej wędrówce, Zęk doszedł krawędzi. Spojrzał w doł i ujrzał czarną dziurę. Zękowi wydawało się, że nie ma ona dna.
- O cholira, dalej nie idę! - mruknął do siebie. - to chyba koniec i widocznie się pomyliłem. Muszę wracać. - odwrócił się i poszedł w stronę, z której przyszedł.
- Nie, jednak nie chce mi się wracać - powiedział. Zatrzymał się nagle. - A co mi tam! - krzyknął i skoczył w mroczną otchłań.
Oceń bloga:
0

Komentarze (0)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper