Piątkowa GROmada #86

BLOG
1559V
Piątkowa GROmada #86
REALista | 18.05.2018, 00:08
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

Ostatnio w blogach posucha, ale nie musicie się obawiać, gdyż 86 część Piątkowej GROmady właśnie wylądowała.

Takim ładnym, zachęcającym do wejścia w bloga screenem rozpoczynamy dzisiejszą GROmadę, ale żeby nie było, że stosuje clickbaity to napisze coś o zbliżającym się remasterze pierwszego Dark Souls i jeśli mam być szczery to raczej nie jestem zainteresowany, gdyż pierwsza cześć tej świetnej serii jest po prostu dla mnie zbyt toporna, ale mimo to uważam, że Polacy z QLOC wykonują świetną robotę i już za tydzień będziemy mogli dowiedzieć się czy poradzili sobie z zadaniem zremasterowania tej kultowej gry. O wiele bardziej podobają mi się nowsze gry soulsborne jak Bloodborne od, którego rozpoczęła się moja przygoda z produkcjami tego typu oraz Dark Souls 3, w którym wbiłbym platynę, gdyby nie debilny, mózgojebny grind, który czynił tą trofkę po prostu bezsensowną i gratulacje dla wszystkich, którzy zmarnowali swój czas przy wbijaniu jej. Wiedzcie, że mogliście go wykorzystać lepiej :)

No, a dziś GROMade prowadzę z LadyDiesel, z którą już od pewnego czasu gramy coopa i opowie wam nasze perypetie z dwóch ostatnio ogrywanych przez nas gier, a jest o czym pisać.


LadyDiesel

Pierwotnie pomysł był taki, abym dopisał się do tekstu, ale jest on na tyle dokładny, że nie bardzo mam możliwość, dlatego zawiera on tylko kilka moich dopisków, które zaznaczyłem niebieskim kolorem - REALista

Witam drodzy GROmadierzy! Kolejny piątek i czas na kolejne przemyślenia dotyczące gier, które ostatnio zostały przez nas ciorane. Miałam straszną ochotę poczynić kilka dywagacji na temat nowych przygód Kratosa, ale po przeczytaniu tekstu kolegi, którego opis GoW znajdziecie na następnej stronie, muszę stwierdzić, że jego tekst jest tak kompletny i tak wyczerpujący, że nie śmiem dodawać tutaj swoich trzech groszy.  Napiszę tylko tyle, że na platynkę brakło czasu – REALista kibicował jak mógł (kojarzycie Roba Schneidera z filmów, w których grał Sandler i jego hasełko „You can do it!”? To było właśnie coś w ten deseń), ale nawet spódniczka w szkocką kratę, pas do pończoch i pompony nie pomogły. A mówiłam… ogol nogi ;)

Postanowiłam więc opowiedzieć o moim burzliwym związku z Destiny 2 i krótkim romansie z The Division. Pierwszą z tych gier, ale w pierwszej odsłonie, nabyłam zaraz po zakupie PS4. To był mój pierwszy shooter i dla osoby jeszcze wtedy nieobytej z padem to było piekło. Moja gra jeszcze wtedy polegała na bieganiu za kozakami, którzy mieli już około 30lvl, a w głowie przewijały się myśli „tylko nie giń”, albo pytania „gdzie oni pobiegli?!”. To była dla mnie świetna szkoła – pół roku grania, 500h na liczniku, zdecydowanie lepszy skill i kilka siwych włosów więcej. Muszę to przyznać – Destiny 1 miało w sobie to coś. Gra była mroczna, jaskinie i groty zdawały się takie tajemnicze… Byłam w tej dobrej sytuacji, że nabyłam kolekcję, więc nie miałam tej szansy ponarzekać na kontent z podstawki. Pamiętam jeszcze, jak w moim domu wtorki były małym świętem. Reset w Destiny czyli 3 x nightfall na trzech różnych postaciach. Do tego dobre towarzystwo na imprezach – żyć nie umierać :) Po tych 500h zawiało nudą, a człowiek zaczął się zastanawiać kiedy te wszystkie godziny minęły i jak mała byłaby kupka wstydu, gdyby nie uzależnienie od Przeznaczenia… Przyszedł czas na postanowienia – „Nigdy więcej nie dać się wciągnąć w żadną grę od Bungie”. Gra poleciała z dysku a wszechobecne trailery Destiny 2 omijane były szerokim łukiem.

Nigdy więcej Destiny… nigdy więcej… Broniłam się. Naprawdę długo się broniłam. Komentarze znajomych „Zobaczysz, wszyscy będą w to grać, a tobie żal d*** ściśnie” nie robiły na mnie wrażenia. Przecież sobie obiecałam. Jak się łatwo domyślić, dzień przed premierą poleciał preorder - i to na cyfrę chociaż wyznaję zasadę TYLKO PUDEŁKA!! Portfel szczuplejszy o 469zł, ale dalej można było być w grze. Na około 150 znajomych na PS, 106 odpaliło grę w dniu premiery. (Tak, straciłam kilka minut, żeby ich wszystkich policzyć). Na początku grało się cudownie. Strzelanie w Destiny jest naprawdę przyjemne – do tego czuć tę wolność – te podwójne skoki, super na Arcu przy wyborze Warlocka, headshoty, które wchodziły jak nóż w masło – pisząc krótko, truchła Vexów i Cabali siały się często i gęsto. Po 150h znów powiało nudą. Do tego to pierwsze wypuszczone DLC… Czy to coś faktycznie można nazwać dodatkiem?

Musze przyznać, że gdy skończyliśmy Ozrysa to zastanawiałem się czy to na serio koniec, bo te dwie godziny z zegarkiem w ręku to była jakiś nieśmieszny żart do tego Wenus i ta wszechobecna pustka... Tam nie było nic, dosłownie nic i dziejący się raz na pół godziny event... Paranoja. Rozumiem czemu tak wielu graczy porzuciło ostatecznie grę po ujrzeniu tego DLC.

Po Ozyrysie, chociaż nie mam w zwyczaju tego robić, strzeliłam wielkiego focha z przytupem, a gra poleciała z dysku (Jak się później okazało, dobrze, że nie złamałam płyty, jak to zrobił jeden z moich znajomych. Jedyna zaleta cyfrówki, że nie można tego zrobić :) Serdeczne pozdrowienia dla Mashiego) Trzy miesiące odwyku sprawiły, że przy okazji Warmind postanowiłam odpalić grę ponownie. Do tego namówiłam znajomego do wypróbowania tego tytułu, to przynajmniej było z kim polatać. A co się działo na mojej konsoli przez ten czas? Echhhh… przy okazji ogrywania A Way Out na imprezie padło hasło „Division mi leży na półce i tylko się kurzy”. I tak to się zaczęło. Początek przygody z tą grą, nawet w coopie, a może właśnie w nim, był ciężki. Miałam dziwne wrażenie, że grając w trzy osoby idzie nam gorzej niż w grze w pojedynkę. Trzy lamy na 12-15 lvlu postanowiły zaprosić do gry ogara na 25. Pomógł? Próbował jak tylko mógł, ale okazało się, że tylko podnosił poziom trudności rozgrywki. (UBI łaj?!) Do tego ta mapka… tak nieczytelnej mapki nie spotkałam w żadnej grze. Jeśli leader wybierał misję, pozostali gracze nie mogli zobaczyć tej magicznej linii prowadzącej do celu. Pozostało więc tylko wlepić wzrok w tyłek postaci Reala i biec za nim. (Tak, rządził się jak mógł i to on zawsze wybierał misje do odrobienia)

Brak linii prowadzącej do celu to najmniejszy problem, był inny, który bardziej przeszkadzał: chodzi o to, że gdy tylko przebiegło się w pobliżu jakiejś aktywności pobocznej to ona sam się włączała. Nie było możliwość przejścia 300 metrów bez uruchomienia 20 misji pobocznych (za każdym razem tych samych) przez co czasem zwyczajnie gubiłem się, bo co innego ja zaznaczyłem, a co innego automatycznie się zaznaczało i nagle na mapie pokazywało się kilka celów równocześnie do których trzeba było zmierzać. No i sama nieczytelność mapy też była gigantycznym problemem.

Na załączonym screenie mapa wygląda nawet fajnie, ale w rzeczywistości taka nie jest...

Do tego to toporne, drewniane strzelanie i brak skoków. Tzn. skoki były ale tylko w wybranych momentach i… uwaga, tu będzie petarda – kółko odpowiadało za skok przez przeszkodę, a krzyżyk za schowanie się za osłonę. 50% moich śmierci, jak nie więcej, to były zwykłe misfortunes, czyli zwyczajnie przez pomyłkę zamiast schować się w bezpiecznym miejscu wyskakiwałam na wariata pojawiając się nagle w epicentrum wydarzeń. Do tego pasek zdrowia. Nie wiem jak jest na wyższym lvlu, ale do 25 to były tylko trzy kreseczki i po przyjęciu jednego strzała na klatę ekran ociekał krwią, świetnie utrudniając dalszą rozgrywkę. Przeładowanie broni trwało wieki. Ulepszenia broni zwiększające prędkość tej czynności nic nie pomogły. Na poczcie, gdzie była chwila spokoju i człowiek mógł spokojnie, jak my to mówiliśmy, „się sprzedać”, można było dokonać jakichś modyfikacji, coś wytworzyć… ogólnie bardzo wiele czynności, których nawet nie tknęliśmy, bo za każdym razem wypadały o wiele gorsze rzeczy niż te, które wypadały z mobów. Bronie na 22 poziomie miały gorsze staty, niż te na 15. Ale damage był o wiele większy, to im muszę przyznać. Wiele razy nie dochodziliśmy nawet do misji fabularnej, bo po drodze zaczynały się automatycznie jakieś misje poboczne, które często i gęsto pozbawiały nas życia. Doszliśmy do 25 lvlu aż wreszcie jedna ze stron nieśmiało rzuciła hasło „To może Destiny?” Po drugiej stronie zdało się słyszeć westchnienie ulgi (Szczerze to nie wiem co Real w tym czasie robił) i dwie minuty później gry na dysku już nie było. Zostało nam 2 misje fabularne i nie daliśmy rady. Pewnie pomyślicie, że „Nie umimy w gry”. Może i tak. Może się kiedyś nauczymy, ale Division zmęczyło nas trochę (baaardzo)  i po prawie 60h z ulgą rozstaliśmy się z tym tytułem. Nie chcę absolutnie stwierdzić, że gra nie jest udana. Jest… chyba… tylko nie dla nas. I postawię zacny trunek każdemu, kto wbił w niej (a są i tacy) 200 lvl albo i wyższy. Czy czekamy na Division 2? Hmmm… czekamy na Anthem! Oj jak my czekamy :)

Wracając do tematu Destiny 2 – (po Division już nic nie będzie takie samo) lekkość i płynność ruchów bohaterów, to cudowne, przynoszące przyjemność strzelanie… znów wtorek stał się świętem, a odrabianie kamieni milowych - celebracją tego dnia… znów chciało się żyć :) Taaa… do pierwszego szturmu. Podniesiony light do 350 dawał w kość. Tzn. daje cały czas. Po drugim DLC udało mi się bardzo szybko podnieść mojego Warlocka (nie napiszę Czarownika… nie da mi) do 347, Real podniósł się szybciej do 350, ale doczekać czasów, kiedy nocny szturm jest łatwiejszy niż zwyczajny strajk… Nie zostało nic innego jak pogrindować troszkę, ale to w przypadku Destiny to w sumie czysta przyjemność, szczególnie w miłym towarzystwie. A do tego jako posiadaczka PS4 dostałam cudownie wymagający, ekskluzywny heroiczny szturm, którego przejście zabiera ok. 45min. I ginie się średnio 20 – 30 razy. Także tego - szach mat… wszyscy, którzy nie macie ani PC ani żadnej konsoli :)

Myślę, że aby mieć pewność czy ten ekskluzywny szturm jest fajny należało by zapytać o zdanie posiadaczy Xboxa i PC.

Główny boss wspomnianego szturmu 

Warmind był krótki, ale całkiem zacny. Nie zrobił na nas takiego wrażenia jak powinien, ale nadal czekamy na coś takiego jak The Taken King dla D1. Ja wierzę… Trzeba wierzyć i czekać. Ja muszę wierzyć, bo w momencie, kiedy nam się znudzi D2 zaczniemy grać w Stardew Valley w kooperacji, będziemy sadzić truskawki i doić krowy, tylko nie wiem, czy mam na tyle alkoholu w lodówce, który pomoże mi z grafiki GoW przenieść się w świat pixelowych stogów siana :)

Serdeczne weekendowe pozdrowienia dla wszystkich graczy, niech Wam pad w rękach nie ciąży, a grill nie przeszkadza w graniu.

 

REALista

Zakończyłem przygodę z God of Warem i będę opisywał fabułę oraz zakończenie także przestrzegam przed spoilerami, gdyż tekst będzie nimi najeżony.

Gra jest ewidentnie wspaniała aczkolwiek zastosowano tam kilka fatalnych rozwiązań jak np. używanie ataków magicznych. Robi się to trzymając blok i wciskając jeden z przycisków odpowiadających za atak. Nawet nie liczyłem ile razy użyłem ataku magicznego mimo, że nie chciałem tego zrobić. Następną nie udaną rzeczą jest dobijanie ogłuszonych przeciwników poprzez wciśniecie prawej gałki. Bardzo dużo razy zdarzyło mi się przez przypadek odpalić Furie Spartanina, bo akurat wcisnąłem dwie gałki na raz, a chciałem tylko szybko znaleźć się przy przeciwniku (lewa gałka to bieg, w połączeniu z prawą aktywuje furię). Nie wiem czy da się to przestawić, bo zazwyczaj gram na domyślnych ustawianiach sterowania, bo skoro twórcy takie zastosowali to chyba był to najlepszy wybór. Na początku trochę ciężko mi było przestawić się w atakowaniu z kwadrata i trójkąta na R1 i R2 przez co wielokrotnie mashowałem nie te przyciski co trzeba, ale kilka godzin z grą wreszcie sprawiło, że zacząłem używać prawidłowych przycisków. Ja wiem, że to co opisuje nawet ciężko nazwać błędami, ale chciałem się do czegoś przyczepić, a nie bardzo miałem do czego :)

Przejdźmy do samej fabuły. Sony Santa Monica Studio postawiło na mity nordyckie, ale tak jak i w przypadku poprzednich God of Warów napisali je po swojemu co jest dobrym pomysłem, bo osoby zaznajomione z tematem mogą liczyć na element zaskoczenia, a przy okazji nic nie ogranicza samej produkcji fabularnie, bo twórcy mają dużo większe pole do popisu i tak np. Balder (Baldur) jest tutaj postacią negatywną, a sam Odyn i Thor są tu najgorszymi ze wszystkich bogów. Chyba nawet Zeus z poprzednich części nie był tak bardzo zły jak wspomniana dwójka. Odyn jest Władcą Asgardu, który dla wiedzy jest  wstanie zrobić wszystko (dosłownie wszystko) i nie przebiera w środkach, aby ją zdobyć, a Thor jest tu największym sadystą i ludobójcą, którego żądza krwi jest tak wielka, że tylko żądza wiedzy Odyna jest w stanie jej dorównać. Wielokrotnie w czasie gry Mimir przypomina nam o tym, abyśmy w końcu znienawidzili tych bogów (ja przynajmniej tak miałem, że po pewnym czasie zacząłem ich nienawidzić). Jest to ewidentne tworzenie gruntu pod następne części, w których zapewne przyjdzie nam się zmierzyć ze wspomnianymi Asami, a żeby ich pokonać dobrze by było mieć powód, szczególnie, że ten Kratos już nie jest wiecznie wściekły i chce po prostu w spokoju dożyć swoich dni nie wadząc nikomu no, ale się nie da, bo bogowie Asgardu nie lubią konkurencji i postanawiają pozbyć się Spartanina.

Koniec jest taki jak się można spodziewać. Kratos wykonuje swoja misje rozsypania prochów żony z najwyższego szczytu wszystkich z Dziewięciu Światów i przy okazji dowiaduje się, że była ona gigantem, a więc jego syn Atreus jest jednocześnie gigantem i bogiem, a w języku gigantów jego imię to Loki i teraz ciekawi mnie w jaki sposób chcą to pociągnąć, bo w tym momencie tak bardzo zakręcili mitologią, że muszą naprawdę sporo pomyśleć, żeby nie wyszedł z tego kompletny bezsens.

Sama gra jest świetna. Animacje ciosów kończących są genialne, nie pojawiają się znane z poprzednich części QTE, ale to może lepiej, bo zamiast skupianiu się na wciskaniu kolejnych przycisków skupiamy się na oglądaniu tego co dzieję się na ekranie, a naprawdę warto. Gra nic nie straciła na tej zmianie, a niektóre finishery są naprawdę cudne zrobione, a czasami nawet trochę zbyt sadystycznie jak np. wyrywanie skrzydeł Walkirią, gdy już je pokonamy. A propo Walkirii to są one jednymi z wielu aktywności pobocznych występujących w grze (propsy dla tych, którym uda się znaleźć wszystkie kruki). Zadania poboczne występujące w grze są bardzo ciekawe i opłaca się wykonywać te dawane nam przez krasnoludy, gdyż potrafią bardzo wiele dodać do samej fabuły, a głowa Mimira, z którą podróżujemy ma masę kwestii dialogowych i bardzo przyjemnie jej się słucha, a przede wszystkim bardzo dużo wprowadza do samej historii, dlatego naprawdę warto po prostu popływać sobie po jeziorze, aby posłuchać co Santa Monica wymyśliło, a różnice z oryginalną mitologią czasami są bardzo wielkie.

Na samym końcu czeka na nas ukryte zakończenie, które możemy obejrzeć, gdy po rozsypaniu prochów żony Kratosa wrócimy do domu i pójdziemy spać. Wtedy spotkamy się z Thorem i zapewne od tego momentu właśnie będzie zaczynała się następna część gry i jeśli chodzi o wygląd samego gromowładnego jak i projekt jego młota, który jest bardzo zgodny z tym co była napisane w mitach (młot o za krótkim trzonku) muszę stwierdzić, że wyszło im to po prostu idealnie, dlatego czekam na następną części i mam nadzieję, że wyjdzie jak najszybciej.

Nowe otwarcie w dziejach serii wyszło świetnie i Sony dostaje u mnie w tej kwestii bardzo duży kredyt zaufania i mam nadzieję, że tego nie schrzanią, ale szczerze wątpię, aby następna część miała być gorsza skora ta wyszła im tak dobrze. Polecam wszystkim.

Grind w Niflheimie sprawił, że miałem dość, ale tylko kibicowanie LadyDiesel przy zdobywaniu kolejnych trofików sprawiło, że wbiłem platynę. Wielkie dzięki!

Oceń bloga:
31

Komentarze (148)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper