Z cyklu: Co się stało z tamtymi seriami? Genji.
Był rok 2005. Dla branży przełomowy pod wieloma względami. Dla mnie także. PS2 dostawała jeden hit za drugim. Rzec można, że był to najlepszy rocznik w jej długim i przedłużanym żywocie.
Inwokacja.
Spośród tych wszystkich MGSów trzecich, Gran Turismów czwartych, czwartych Burnoutów, perypetii jakiegoś łysielca wyżynającego lokatorów Olimpu znalazł się tytuł, który okazał się nie tyle niespodziewanym szpilem, co nadzwyczaj solidną produkcją.
Akt 1. Niespodziewany hit, czyli Genji: Dawn of the Samurai. 2005, Game Republic. PS2.

Ni z gruchy ni pietruchy Game Republic wysmażyło porządnego slashera, którego akcja została umiejscowiona w realiach feudalnej Japonii z wątkiem walki o koryto i demonami przewijającymi się przez całą rozgrywkę. Heishi to klan, który niemalże całkowicie zdominował ogarniętą wojną Japonię. Jego lider Kiyomori jest na najlepszej drodze do zdobycia tronu i tytułu absolutnego władcy Kraju Kwitnącej Wiśni i zupełnie nieświadom, nie dostrzega, że pomimo wyeliminowania tytułowego klanu Genji znajdzie się ktoś, kto postanowi położyć kres terrorowi trawiącemu jego ukochaną ojczyznę. Mowa o Yoshitsunie, który w charakterystyczny sposób rozprawia się z pachołkami Heishiego gdy ci nachodzą go. W tym momencie rozpoczyna się droga młodego syfka, której ostatecznym celem będzie wyzwolenie kraju. Pomocą, wielką, bo dwumetrową, będzie rosły osiłek imieniem Benkei, wymachujący wielką kolumną, której już samo uniesienie wywołałoby przepuklinę u naszego Pudziana.
Dwa w jednym, czyli slash & go.

Autorom, których szeregi zasilił Yoshiki Okamoto, mający w swoim CV takie tytuły jak Street Fighter 2, Resident Evil i Devil May Cry udało się na jednej płytce umieścić dwie gry. A przynajmniej takie wrażenie sprawia Genji. Mowa o tym, że podczas kampanii nie nachodzi nas wrażenie, że historia koncentruje się wokół jednego z bohaterów. Sami bohaterowie zasługują na kilka słów uwagi: Yoshitsune to akrobata, taki męski odpowiednik Ellis z Toshindena: filigranowy szczyl odziany w białe kimono i napierśnik, który sprytem i zwinnością potrafi naprawdę zaleźć za skórę sługusom Heishiego wymachując przy tym mieczem i dokonując im amputacji i dekapitacji z chirurgiczną niemalże precyzją. Z kolei Benkei to taki T-72 w zwałach ludzkich mięśni: powolny i ociężały, ale jak już się „rozkręci”, dokonuje większych spustoszeń aniżeli radziecka konstrukcja będąca jeszcze na wyposażeniu wielu armii świata. A przeciwnicy? No cóż, to gra stworzona przez Japończyków i konia z rzędem temu, kto wyjawi, skąd biorą inspiracje: jedne w słomkowych kapeluszach, inne w kimonach z wymalowanymi nań dziwnymi znakami, jeszcze inne pokraki zamiast rąk mają… piły tarczowe… W feudalnej Japonii!!! Japończycy to mistrzowie design i swego czasu sam Chmielarz jarał się tym. Ja też.
Genji to nie jest jednak tylko I wyłącznie slasher. No, jest, ale zgodnie z obowiązującymi trendami, wzbogacono go o punkty doświadczenia, które wpadają za wyrżnięcie określonej liczby piekielnej swołoczy. Są statystyki dotyczące siły, zdrowia, wytrzymałości, które wraz z wpadającymi punktami doświadczenia analogicznie wzrastają, na chwałę bohaterów i na pohybel kreaturom. Z co niektórych gnid wypadają kamienie mocy, tzw. Amahagane, które działają na podobnej zasadzie, co acziki na PPE. System walki został sprawnie przemyślany, co widać zwłaszcza na przykładzie Yoshitsune, który przy wprawnych paluchach bardziej obeznanego gracza potrafi płynnie przechodzić z jednego ataku w drugi, do tego stosując specjalne ataki Kamui, które znacznie przerzedzają szeregi wroga, nawet jeśli kilkunastu przedstawicieli piekielnego pomiotu okrąży chłopaczka. Są też ataki krytyczne, ale te wymagają dłuższego treningu. Są sklepy, w których nabywa się wszystko to, co przyda się w dalszej przygodzie. Jest też kowal, który z rzadkich minerałów potrafi wykuć unikatową zbroję i broń. Czyli, jeśli się uprzeć, można określić ten tytuł mianem slashera rpg.
Piękna, ale… krótka

Piękna? O tak! Kunszt developerów widoczny jest na każdym kroku: elegancka animacja postaci, bogate w detale otoczenie z typowymi elementami krajobrazu dla Japonii, w tym kwitnącym drzewami wiśni, drewnianymi mostami nad stawami i świątyniami czy drzewami, przez gałęzie których przebijają się promienie słońca. Do tego zmienne warunki pogodowe oraz scenerie w nocnej oprawie. To kolejna gra, która d czerwoności rozgrzewała układy PS2. Czy oprawa muzyczna może być piękna? W przypadku Genji owszem. Na szczególną uwagę zasługują typowe japońskie pobrzękiwania, które – osobiście przyznam – wpadają w ucho. Krótka? No, nie na dzisiejsze standardy, bo sześć godzin wystarczyło bardziej wprawionym graczom, ażeby całą kampanię poprowadzić od początku do końca. Dzisiaj sześć godzin to standard bez DLC, kiedyś to było „przewinienie” developera, za które ocena spadała o jedno – dwa oczka. Nie zmienia tego nawet fakt, że niektórzy bossowie są trudni do pokonania, a to wymaga zawrócenie do sklepu, kupno zielska wzmacniającego organizm i ponowną konfrontację. Rozczarowujące jest też – mimo bogactwa detali – ubóstwo w liczbie scenerii. Pierwszy i trzeci rozdział historii toczą się w tych samych otoczeniach. Jedyna różnica to mroczniejsze barwy.
Reasumując, pierwszy Genji podkręcił apetyt na kolejną część…
Akt 2. Odtwórczość I zmarnowany potencjał, Genji: Days of the Blade. 2006. Game Republic. PS3.

… a trailer sequela, króciutki trailer, pokazano na pamiętnym E3 2005, podczas prezentacji renderów na PS3.
Jako że pierwsza część okazała się nadspodziewanie mocnym tytułem mimo faktu, że segment slasherów okupowały Onimusha, Devil May Cry I Ninja Gaiden I pomimo tego, że rozgrywkę można było ukonczyć w 6 godzin (co dziś I tak jest niezłym wynikiem), należałoby się spodziewać, że sequel będzie jeśli nie lepszy, to równie solidny. Nic bardziej mylnego. O dwójce Gulash pisał, że „za trzy miesiące nikt już o niej pamiętać nie będzie”. Dlaczego? Przecież tworzył je ten sam młody, ale zbudowany z doświadczonych developerów team z Yoshiki Okamotą na czele. Wszystko zeszło na psy. A winna temu była odtwórczość, powielane schematy, zero powiewu świeżości, nawet pomimo faktu, że gra została opakowana w rozdzielczość HD. W tym mniej więcej okresie na PS3 rządził inny slasher – Ninja Gaiden Sigma. Powracają dwaj bohaterowie z „jedynki”: zwinny i zniewieściały Yoshitsune, a także rosły osiłek Benkei.
Dochodzi dwójka nowych herosów. Urozmaica to rozgrywkę, bo każdy bohater dysponuje unikalnymi umiejętnościami; wraca także możliwość zmiany bohatera „w locie” co jest przydatne np. w momencie, gdy pokonanie jakiejś przeszkody jest niemożliwe dla rosłego osiłka, podczas gdy przesunięcie jakiegoś elementu otoczenia da się wykonać tylko Benkeiem. To samo dotyczy walki, w której także można zmieniać przeciwnika, co niejednokrotnie może okazać się zbawienne. System walki, podobnie jak w części pierwszej, został dobrze przemyślany. Każda broń ma unikatowy wachlarz ataków, można korzystać z dwóch broni, a odpowiednią sekwencją ciosów można wyprowadzić niezłe combo posyłając przy tym całe tabuny czarciego pomiotu do piachu. Szkoda, że developerzy nie wysilili się z wprowadzeniem nowych ataków, bo większość z tego, co oferuje Genji 2, było dostępne już w odsłonie na poprzedniej generacji.

Największe mankamenty drugiej odsłony to…
Po pierwsze, kulejąca praca kamery skutecznie utrudniająca całą zabawę. Po drugie, oprawa. No cóż, refleksy HD i zbudowane z większej liczby wielokątów postaci wyglądają na pierwszy rzut oka, ale będąc złośliwym, a może szczerym, mógłbym powiedzieć, że bez tych oświetleń HD gra mogłaby powstać na PS2. Nie wiem także, czy to nieznajomość sprzętu czy po prostu ewidentna „wtopa” sprawiły że animacja potrafi mocno chrupnąć, co zdarza się niestety, wcale rzadko. Po trzecie, najważniejsze, gra jest strasznie odtwórcza. Zażywający wątpliwej przyjemności obcowania z tym tytułem gracz, który zdążył zapoznać się dwa lata wcześniej z pierwszą częścią cały czas odnosi wrażenie, że „to już wszystko było”. To zadecydowało o mocno średnich ocenach i o tym, że historia młodego panopka wyrzynającego zastępy Heishiego oraz posyłającego demony z powrotem do dziury, z której wpełzli, zakończyła się na drugiej części. Ta pojawiła się w okresie, gdy PS3 dopiero startowało i gier jak na lekarstwo. Mimo to użytkownicy woleli: albo wstrzymać się z kupnem albo grać w tytuły, które już zdążyli nabyć i ukończyć. Szkoda.

Na zakończenie dodam, że gdyby druga część była choćby równie dobra, co „jedynka” i na tym się skończyło, tekst wylądowałby na moim blogu na Polygamii,pl. A tak, Game Republic schrzaniło sequel i tym sposobem, ta zaledwie dwuczęściowa seria nie tyle poszła do piachu, co żywot swój zakończyła w tak kiepskim stylu.
Pisał: Veteranus
Źródła: PSX Extreme, Neo Plus.
Muzyka robocza:
Pearl Jam: I am mine
Bob Dylan: Like rolling stone
Rick Astley: Take me to Your heart
The Shorts: Comment ca va
The Cure: Lullaby