Alita: Battle Angel - recenzja

BLOG
522V
Alita: Battle Angel - recenzja
Darek | 15.02.2019, 14:07
Wiedziałeś, że tytuł filmu został zmieniony z oryginalnego Battle Angel Alita, bo większość filmów Jamesa Camerona (a już na pewno te dobre) zaczyna się od liter A, lub T? Głupie, wiem, ale jeśli dzięki takim zabobonom mamy dostawać więcej obrazów w stylu Ality, to niech sobie chłopak nazywa te filmy jak chce.

Jak to jest, że Ed Skrein zawsze gra narcyzów? A to krótki epizod jako Daario Naharis w Grze o Tron, a to Ajax w pierwszym Deadpoolu, a teraz jeszcze Zapan w Alicie. Facet jest aż tak próżny, czy taką mu po prostu przykleili łatkę?

Alita: Battle Angel to najnowszy obraz Roberta Rodrigueza i przy okazji jego pierwsza kolaboracja z Jamesem Cameronem, który tutaj zasiadł na stołku producenta. Profesor Dyson Ido (Christoph Waltz) mieszka w Iron City - ogromnym slumsie znajdującym się pod utopijnym miastem w chmurach, Zalem. Pewnego dnia trafia na złomowisku na rdzeń cyborga, który, o dziwo, wciąż żyje. Zabiera go (właściwie to ją) do domu, odbudowuje i otacza opieką, jako, że dziewczyna nie pamięta kim jest. Dostaje więc i imię - Alita. Świat w którym się obudziła nie należy do najbardziej przyjaznych - zamieszkują go złodzieje części, wzmocnieni cybernetycznie przestępcy, szarzy moralnie łowcy głów, chciwi przedsiębiorcy i cała masa innego szrotu. Dobrze, że Alita zdaje się być dobrze przystosowana do radzenia sobie z tego typu osobnikami. Co skrywa jej przeszłość? Co w zanadrzu szykuje dla niej przyszłość?

 

Tak w skrócie wygląda fabuła Ality. Twórcy filmu przyznają, że ich obraz powstał na podstawie pierwszych czterech tomów mangi Yukito Kishiro. I choć jest to przytyk, który można wykrzyczeć przy każdej adaptacji dłuższej serii, i tak należy to jasno powiedzieć - widać, że to zaledwie prolog do większej historii. Oryginalna manga to dziewięć tomów, które następnie zostało rozwinięte o kolejnych dziewiętnaście pod postacią serii the Last Order, a obecnie mamy na rynku sześć tomów wciąż trwającego Mars Chronicle. Z tak ogromnej historii nie da się zrobić klasycznego, kompletnego filmu bez gruntownego przebudowania całej historii, wycięcia większości wątków, postaci. Dlatego większość mang adaptowana jest w formie serialu, który może ciągnąć się przez sześćdziesiąt, sto, czy, siedemset odcinków. W obrazie Rodrigueza przez bite dwie godziny uczymy się o świecie i panującym w nich zasadach. Oczywiście dostajemy jakiś tam konflikt, czarny charakter, którego możemy nie lubić, a którego Alita musi pokonać, ale widać, że to zaledwie "pierwszy boss" - taki, np. taksówkarz z pierwszego odcinka Sherlocka, czy Tuco Salamanca z Breaking Bad. Lepiej żeby ludzie tłumnie ruszyli na Alitę do kina, bo przyznam że bardzo chcę zobaczyć jak się ta historia rozwinie. Zaintrygowali mnie.

 

Aby móc docenić pracę aktorów, a ta stoi na bardzo dobrym poziomie, należy pogodzić się z jedną rzeczą - ten film to zasadniczo ruchomy komiks. Japoński komiks. Należy spodziewać się, że Vector (Mahershala Ali) będzie tak przerysowanym czarnym charakterem, jak to tylko możliwe, że Alita jest niemalże doskonała we wszystkim co robi, że bohaterowie czasem zrobią coś głupiego w imię dramaturgii, a wspomniany już wyżej Zapan będzie hiperbolizował każdy ruch, każdą kwestię, każdy niuans. Jesteśmy już na tej samej stronie? Dobrze. Pod względem kunsztu aktorskiego nie mogę przyczepić się absolutnie do nikogo. Waltz ma w sobie ciepło, ale i na pierwszy rzut oka widać, że tuż za jego niepewnym uśmiechem czai się ogromny smutek. Hugo (Keean Johnson) to taki typowy osiedlowy chłopak z trudnego otoczenia, ale o dobrym sercu, a Chiren (Jennifer Connelly), w sposób podobny do Waltza, za maską zimnej, idącej po trupach do celu suczy chowa udręczoną duszę matki.

 

Na osobny akapit zasługuje natomiast fenomenalna Rosa Salazar jako Alita. Wiem, wiem, postać została wygenerowana w komputerze, ale za jej ruchy i mimikę wciąż odpowiada żywa aktorka, więc to ją trzeba chwalić. Magicy odpowiedzialni za CGI wykonali przy Alicie (i nie tylko przy niej, bo cały film wygląda świetnie) kawał świetnej roboty - udało im się stworzyć "mangowe oczy" w filmie live action. I tak jak z początku trochę ciężko było mi się do tych wielkich oczu przyzwyczaić, tak teraz nie wyobrażam sobie, aby mogło ich w filmie zabraknąć. Z resztą design Ality został nawet niejako wytłumaczony w filmie. Ostatecznie myślę, że wklejenie jej tych gigantycznych patrzałek było przebłyskiem geniuszu. Nie ma w całym filmie drugiej tak ekspresyjnej postaci, jak Alita - każdy ruch, drgnięcie, zmarszczka, zwężenie źrenicy są doskonale widoczne i natychmiast przekazują nam odpowiednie emocje. Oczywiście nic by z tego nie wyszło, gdyby zatrudniono słabszą aktorkę. Wyobraź sobie puste, wiecznie nieszczęśliwe oczy Kristen Stewart, tyle, że trzy razy większe. Jaka to by była piękna katastrofa.

 

Nie oszukujmy się, Alita nie jest Pinokiem w cyberpunkowym klimacie. Po pierwszych kilku minutach uroczego poznawania przez główną bohaterkę swojego nowego ciała i robieniu "wow" na widok każdej nowej rzeczy reżyser wrzuca dwójkę... A potem trójkę... I zaczyna się jazda bez trzymanki. Rodriguez lubi, jeśli tylko może, przerysowywać brutalność do granic absurdu i nie inaczej jest i tym razem. Alita to hardkorowy slasher, w którym amputacja kończyn, ćwiartowanie, czy wbijanie oderwanej głowy w ścianę nie jest niczym nadzwyczajnym. Nadzwyczajne za to jest prowadzenie kamery we wszelkich scenach akcji. Dosłownie każde ujęcie, czy to walka, pościg, czy wyścig, są tak doskonale czytelne, że momentami przypominają taniec. Płynność ruchów i sposób w jaki kamera podąża za tymi ruchami dają jeden z najlepszych rezultatów jakie zdarzyło mi się oglądać. Koniec ze smużeniem i ruchami tak szybkimi, że ludzkie oko nie jest w stanie za nimi nadążyć. I całe szczęście, bo projekty poszczególnych miejscówek i, przede wszystkim, cyborgów aż chce się chłonąć, oglądać centymetr po centymetrze. Uzdolnione studio zrobiłoby z tych projektów zajebistą grę. Czekam!

 

Alita: Battle Angel to kolejna, po Ghost in the Shell adaptacja japońskiego komiksu, która bardzo mi podeszła. Nie znam za bardzo oryginału, więc może dlatego akceptuję film takim jaki jest, nie wiem, ale patrząc na Alitę jak na samodzielne dzieło, nie sposób odmówić mu uroku. Jasne, historia jest dosyć podstawowa, ale nieszablonowa otoczka, świetnie zbudowany świat i wiarygodni bohaterowie sprawiają, że przez 120 minuty czasu projekcji nie sposób jest się nudzić. A chyba o to właśnie w popcornowym kinie chodzi, nie? 

 

P.S. Nie wspomniałem nic o muzyce. To dlatego, że była po prostu ok. Nie ma się nad czym rozwodzić.

Piotrek Kamiński

Oceń bloga:
15

Komentarze (17)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper