Norymberga - recenzja i opinia o filmie. Russell Crowe powraca do dawnej formy, budując znakomite widowisko
Są takie filmy, przy których od pierwszej sceny czujemy, że nie dostaniemy oczywistej odpowiedzi na pytanie, czym właściwie mają być. Norymberga mieści się w tych ramach. To jeden z tych tytułów, które zamiast ustalić ton od razu, zaczynają od lekkiego przeciągania widza między różnymi pomysłami. Co jednak istotne, mimo 150 minut, nie nudziłem się ani przez chwilę. Zapraszam do recenzji.
James Vanderbilt bierze na warsztat temat o fundamentalnym znaczeniu dla XX wieku. Narodziny międzynarodowego prawa karnego, rozliczenie nazistowskiej elity, próbę nazwania niewyobrażalnych zbrodni przed światem. I zamiast stworzyć film surowy, ascetyczny i w pełni osadzony w dokumentalnej powadze, buduje opowieść w zaskakująco przestylizowany sposób. W wielu momentach korzysta z języka starego kina procesowego, a nawet klasycznego kina rozrywkowego, w którym dialog ma błyszczeć, a scena przyciągać sama w sobie. Ten kontrast jest wyczuwalny od razu. Oglądając Norymbergę niemal wracamy do lat 90. gdzie kino nie było wypełnione efektami, a bazowało właśnie na doskonałych aktorach, dialogach i scenariuszu.
Norymberga nie poraża realizmem ani jednoznaczną powagą każdej sceny. Jest za to obrazem, który nieustannie balansuje między widowiskiem, a próbą poważnego spojrzenia na historię. I właśnie w tym balansie tkwi jej największa siła, ale też coś, co trzeba zaakceptować, żeby w pełni docenić cały projekt. Z góry też ostrzegam, że ekipa nie próbowała niczego tuszować. Występują tu bardzo brutalne, ostre sceny niczym wyjęte z archiwów opisujących obozy koncentracyjne III Rzeszy. Są to sceny przeokrutne, łamiące serca i wywołujące ogromne emocje wokół ludzkiej krzywdy i tragedii. Film nabiera dzięki temu jeszcze większej powagi, ale osoby o słabych nerwach mogą mieć kłopot ze swobodnym oglądaniem.
Aktorstwo buduje ten film
Jak wspomniałem we wstępie, już od pierwszych minut widowisko wciąga i nie pozwala się oderwać. Od razu dostrzegamy kunszt aktorski, gdy Russell Crowe pojawia się na ekranie. Norymberga w mojej ocenie na tym właśnie bazuje, nie na konstrukcji scenariusza, nie na starannie odtworzonych wnętrzach, choć te oczywiście robią swoje, i nawet nie na samej historii. Vanderbilt postawił cały ciężar opowieści na dwóch aktorach. I co najważniejsze, oni ten ciężar bezbłędnie udźwignęli. W wielu momentach wręcz zamazują słabsze fragmenty filmu, bo gdy tylko pojawiają się na ekranie, wszystko inne schodzi na dalszy plan.
Russell Crowe jako Göring wypada znakomicie. To nie jest rola, która próbuje zrobić wrażenie na odbiorcy samym przerysowaniem czy monumentalną sylwetką. Crowe prowadzi tę postać w sposób bardzo świadomy. Każdym gestem pokazuje człowieka, który przez lata nauczył się panować nad otoczeniem i wciąż próbuje to robić, nawet siedząc na ławie oskarżonych. Wchodząc w kadr, nie przytłacza, ale od razu narzuca ton rozmowie. Ta jego mieszanina uprzejmości, szyderstwa i chłodnej kalkulacji jest niezwykle niepokojąca. I właśnie o taki niepokój chodzi, gdy mówimy o kinie opowiadającym o tamtych czasach.
Muszę przyznać, że mam do Crowe’a bardzo osobisty stosunek. Uwielbiam go przede wszystkim za rolę Maximusa w Gladiatorze - to film, który do dziś uważam za jedno z najwybitniejszych dzieł kinowych, jakie widziałem. To była kreacja kompletna, bardzo mocna, prawdziwa, monumentalna, ale zarazem ludzka. Myślę, że wielu z Was się ze Mną zgodzi, że Maximus to jedna z najlepszych ról w karierze Russella, obok roli Johna Nasha w Pięknym Umyśle. Później różnie z nim bywało. Miewał gorsze epizody, wchodził w projekty, które wyraźnie mu nie służyły, a o nim samym krążą opinie, że jest aktorem trudnym, drobiazgowym, a czasem wręcz aroganckim.
Tyle że na ekranie to wszystko przestaje mieć znaczenie. Kiedy już gra, potrafi być szalenie przekonujący, jakby instynktownie wiedział, czego wymaga od niego dana scena. W Norymberdze wraca ten Crowe, którego cenię najbardziej. Jest bardzo skupiony, kontrolujący każdy detal, obecny w każdej sekundzie ujęcia. To jest ta wersja aktora, która przypomina, jak potężne wrażenie potrafi zrobić człowiek, który dobrze rozpracował swoje rzemiosło. Czy to rola zasługująca na Oscara? Mimo, że fantastyczna, to jednak uważam, że trochę go tu za mało. Była przestrzeń na to, by wyzwolił jeszcze więcej dramaturgii w swoich scenach. Siła Norymbergi leży w ludzkich emocjach, budowaniu napięcia, empatii, wrażliwości - Russell pokazuje niewiarygodną wręcz osobowość i jest bardzo przekonujący. Przez połowę filmu mimowolnie zaczynamy z nim sympatyzować, mimo, że to zbrodniarz wojenny i okropny człowiek. Potem nabieramy pewnego dystansu, ale przez cały film czułem do niego wielki respekt. A to wielka sztuka, by postać tak przecież znienawidzoną poprowadzić w sposób, który przyciąga do ekranu. To nie jest film na jeden raz.
Rami Malek gra zupełnie inaczej, ale równie fantastycznie. Jego Kelley wydaje się opanowany, ale pod tą skorupą cierpliwości widać buzujące w nim emocje. Jak reaguje na każde słowo Göringa, jak próbuje utrzymać profesjonalny dystans, choć rozmówca nieustannie ten dystans narusza. Malek nie potrzebuje ostrych środków, żeby to zaznaczyć. Wystarczy sposób, w jaki siada, jak milknie w połowie zdania, jak patrzy gdzieś poza kadr, jakby próbował przypomnieć sobie, kim właściwie jest w tej rozmowie. Te sceny między nim, a Russellem sprawiają, że film nabiera odpowiednich tonów i wręcz opiera się na talencie tych dwóch postaci. Kamera wchodzi blisko i za każdym razem dostarcza spektakularnych w mojej ocenie dialogów i bagażu emocji, które chłoniemy niczym gąbka, analizując każde zdanie, spojrzenie i gest.
Zresztą w ogóle to, co mnie zaskoczyło, to poziom całej obsady. Nie ma tutaj ani jednej postaci, która byłaby tylko wypełnieniem przestrzeni. Michael Shannon wnosi do każdej sceny porządek i stanowczość, Richard E. Grant z kolei lekkość podszytą znużeniem, które znakomicie pasuje do jego roli. John Slattery tworzy postać z wyraźnym temperamentem, nawet jeśli pojawia się tylko na chwilę. Nawet epizody są zagrane w taki sposób, jakby każdy aktor miał dokładnie przemyślane, w jakim miejscu tej historii stoi jego bohater i o co mu chodzi. To robi ogromną różnicę, bo film nie ma momentów, w których energia nagle opada. Na szczególne uznanie zasługuje młodziutki Leo Woodall. Zapamiętam sobie tego aktora, bo mimo, że wciela się w postać sierżanta Howie'go i większość filmu robi wyłącznie za tłumacza, to jego pierwsze spotkanie z Kelley'm jest wspaniałe. Gość dosłownie zapomniał, że dookoła znajdują się kamery. Jest szalenie naturalny, trochę nadto wyluzowany, przy tym bardzo przekonujący. Świetny ma też epizod z końcówki filmu, gdzie doskonale widać po nim wszystkie emocje. Zagrał to rewelacyjnie i Norymberga z pewnością otworzy mu drzwi do lepszych ról. Szkoda, że Colin Hanks, syn legendarnego Toma Hanksa, dostał tak niewiele minut i nie mógł się jakoś szczególnie wykazać. Niemniej, widać u niego wielki potencjał.
Vanderbilt nie tylko zebrał świetnych aktorów, ale też pozwolił im grać. Nie pogania ich, nie zamyka w schematach. Za sprawą dobrego scenariusza buduje relacje, napięcie i drobne reakcje, które często przekazują więcej niż długie monologi. Dzięki temu, nawet gdy fabuła na chwilę się rozprasza, wykonanie trzyma całość w ryzach. Można mieć zastrzeżenia do struktury filmu, ale nie da się zaprzeczyć, że obsada funkcjonuje jak zespół, który od początku do końca gra w jednym tempie i na jednym poziomie. Dla mnie Norymberga staje się filmem, który zapamiętam między innymi dzięki znakomitej obsadzie. Przez ich spojrzenia, sposób prowadzenia dialogu, przez nieoczywiste reakcje w scenach, które spokojnie mogłyby zostać zagrane bardziej konwencjonalnie. I to jest coś, co podnosi jakość tego filmu dużo wyżej, niż wynikałoby to z samej konstrukcji scenariusza.
Scenografia, muzyka, ujęcia - wszystko wypada bardzo dobrze
To, co wielu widzów może zaskoczyć już na początku, to wyraźny wybór estetyczny reżysera. Vanderbilt nie próbuje stworzyć klasycznego dramatu historycznego, który prowadzi za sprawą ciężaru faktów. Zamiast tego stawia na widowiskowość. Dialogi mają rytm znany z filmów Sorkina, sceny bywają teatralne, a niektóre rozwiązania są świadomie przerysowane. Widać tu rękę autora Zodiaca, ale tym razem jego chłodna precyzja ustępuje miejsca bardziej zwrotnej, dynamicznej narracji. To podejście bywa ryzykowne i w kilku miejscach zwyczajnie zbyt lekkomyślne, bo odrywa widza od realnego kontekstu wydarzeń.
Moment, w którym pojawia się prawdziwe nagranie z obozów, boleśnie to uwidacznia. Autentyczny materiał nagle zderza się z wykreowanym światem filmu i odsłania, jak często cała fabularna konstrukcja odpływała w stronę efektownego pojedynku charakterów zamiast próbować unieść historyczną prawdę. Zamiast zagrać jako kulminacja, działa trochę jak oskarżenie i przypomina, że fakty są cięższe niż filmowa stylizacja, nawet najlepiej wykonana. Paradoksalnie Norymberga przez dużą część czasu w ogóle nie jest filmem o procesie. Pierwsza połowa skupia się na relacji Kelley–Göring, ale robi to w sposób, który momentami traci rytm. Pojawiają się wątki poboczne niewnoszące zbyt wiele do głównej osi historii, a część scen zamiast budować napięcie, rozmywa je. Dopiero kiedy do akcji wchodzą Michael Shannon i Richard E. Grant, film łapie potrzebną dyscyplinę. Sceny na sali rozpraw są bardziej zwarte, lepiej prowadzone, pozwalają aktorom pokazać pełnię możliwości.
Nawet wtedy jednak widać pewną ostrożność reżysera. Nie wchodzi bardzo głęboko w aspekty psychologiczne. Monologi Göringa, jego chłodne komentarze, ta pozorna kurtuazja podszyta pogardą, zapowiada mocniejsze wejście w mrok moralności. Ale Vanderbilt jakby zatrzymuje się pół kroku przed tym miejscem. Dlatego wyżej napisałem, że trochę zabrakło tutaj wykorzystania tego niesamowitego potencjału. Kino historyczne nie musi moralizować, ale powinno mieć odwagę spojrzeć na to, o czym opowiada. Tutaj tej odwagi trochę dla mnie zabrakło. Nie da się jednak ukryć, że film potrafi być znakomity. Jest co najmniej kilka ujęć, które zostają w pamięci na długo. Pojedynki słowne Kelleya z Göringiem należą do najlepszych scen tego roku. Finalne przesłuchanie jest świetnie poprowadzone. Użycie autentycznego materiału z obozów, choć dyskusyjne w kontekście reszty filmu, robi ogromne wrażenie samo w sobie.
Uważam jednak, że obok fantastycznej dwójki aktorów i psychologicznej historii kręcącej się wokół nich, pozostałe wątki bywają zaczęte i porzucone bez puenty. Postaci kobiece funkcjonują bardziej jako tło niż jako część opowieści. Kilka scen odpływa w stronę stylistycznych eksperymentów, które niewiele wnoszą, a czasem nawet osłabiają emocjonalną linię filmu. Widać tu ambicję reżysera, ale nie zawsze udaje się ją połączyć w spójną całość. Ale to mniej istotne rzeczy, bo mamy do czynienia z bardzo dobrym, a momentami wręcz imponujące kinem - szczególnie w odniesieniu do scen odegranych przed Trybunałem Stanu. Crowe daje największą rolę od lat. Malek wraca do świetnej formy. Tematyka procesu norymberskiego okazuje się znowu niepokojąco aktualna, może bardziej niż chcielibyśmy to przyznać. Film zostawia po sobie emocje, pytania i obrazy, które wracają długo po seansie. A to w kinie zawsze jest warte docenienia.
Atuty
- Fenomenalny Russell Crowe, w najlepszej formie od dekady
- Świetna chemia aktorów - Crowe i Malek niosą cały film
- Mocna druga połowa, szczególnie sekwencje sądowe
- Autentyczne nagrania z obozów, które nadają filmowi realny ciężar
- Odważne podejście formalne – nie boi się łączyć stylów i próbować nowych tonów
- Temat wciąż przerażająco aktualny, a film potrafi to podkreślić
- Michael Shannon i Richard E. Grant dają naprawdę pierwszorzędne występy
Wady
- Nierówne tempo, szczególnie w pierwszej połowie
- Tonacja miejscami chaotyczna – skoki między powagą, ironią i żartami potrafią wybijać z rytmu
- Niektóre wątki urwane lub zaniedbane (szczególnie dotyczące Kelleya)
- Postaci kobiece są mocno niedopracowane i opisane po łebkach
- Scenografia emocjonalna filmowej części blednie przy realnych nagraniach z obozów (chociaż to zarzut bardziej na zasadzie, że cały ładunek emocjonalny tego filmu i to, co z niego faktycznie zapamiętamy, to te ujęcia skatowanych ludzi, są absolutnie przerażające i nieco przysłaniają resztę widowiska)
- Potencjał „banalności zła” nie został do końca wykorzystany, szczególnie końcówka i działania Halley'a
Mimo wielu minusów, to jeden z najlepszych filmów, jaki widziałem w ostatnich latach. Ogląda się go jednym tchem, a przez dwie i pół godziny ani przez moment nie miałem myśli "po co jest ta scena?". Mimo występującego niekiedy chaosu i drobnych wpadek w pierwszej części filmu, jest on absolutnie znakomity. Spodoba się też miłośnikom kina z lat 90. bo zbudowano go przede wszystkim wokół talentu aktorskiego, grając gdzieniegdzie muzyką, dokładając emocje, ciszę, gdy potrzeba (szczególnie na sali sądowej) i przerażające, prawdziwe historie ludzi, którzy zginęli pod rządami Hitlera. Film pod wieloma względami bardzo brutalny, poruszający, wręcz niekiedy przerażający. Russell i Malek dźwignęli to zawodowo. Bardzo polecam, jeżeli tylko nie jesteście zbyt wrażliwi na sceny ukazujące ludzkie cierpienie.
Przeczytaj również
Komentarze (3)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych