Ostatni wiking (2025) - recenzja filmu [Best film]. The Beatles, Holokaust i Ikea

Ostatni wiking (2025) - recenzja, opinia o filmie [Best film]. The Beatles, Holokaust i Ikea

Piotrek Kamiński | Dzisiaj, 20:00

"I get by with a little help from my friends", śpiewał w znanym kawałku Beatlesów Ringo Starr, który na potrzeby albumu "Sgt Pepper's Lonely Hearts Club Band" wcielił się w postać niejakiego Billy'ego Shearsa, fikcyjnego członka zespołu będącego głównym tematem albumu. Co fakt ten ma wspólnego z filmem Andersa Thomasa Jensena? Kurde... Wszystko! 

Duńscy filmowcy mają niezwykły talent do tworzenia kina głęboko emocjonalnego, pełnego barwnych, najczęściej kompletnie popsutych i nieszczęśliwych postaci. I nie byłoby w tym niczego specjalnie istotnego, gdyby nie fakt, że mieszka tam grupa intrygujących artystów, którzy w ten szaro buro smutny klimat potrafią tchnąć komediowego ducha tak absurdalnie popieorzonego (obowiązkowo czarnym pieprzem), że człowiek nie jest pewien, czy powinien się śmiać czy jednak płakać. Doskonałym przykładem tego typu filmu jest właśnie "Ostatni wiking" Jensena. 

Dalsza część tekstu pod wideo

Mamy tu zestawienie kilku bardzo gryzących się ze sobą (przynajmniej na papierze) koncepcji. Z jednej strony historię właśnie wypuszczonego z więzienia gangstera, Ankera (Nikolaj Lie Kaas), który przed odsiadką dał radę, za pośrednictwem brata, schować przed organami ścigania niebotyczną sumę pieniędzy. Problem w tym, że brat cierpi na dysocjacyjne zaburzenie świadomości - wierzy, że jest kimś innym niż w rzeczywistości, mówiąc krótko. Kim konkretnie? Nie uwierzysz, ale Johnem Lennonem. I tu wchodzi drugi wątek, czyli próba uspokojenia jego zwichrowanego umysłu poprzez... Zrealizowanie jego wizji rzeczywistości. Trzeci wątek jest pogrzebany znacznie głębiej i dotyczy stanu umysłu samego Ankera, ale przy tym stanowi swego rodzaju spoiwo całej tej opowieści i bez niego byłby to po prostu lekko dziwaczny chaos.

Ostatni wiking (2025) - recenzja, opinia o filmie [Best film]. Głosy w mojej głowie 

Bracia
resize icon

Czerpiąc z klasycznych opowieści, takich jak "Rain Man" czy po części "Co gryzie Gilberta Grape'a", dzisiejszy film to zasadniczo historia Ankera, człowieka na bardzo wiele sposobów popsutego i niepełnego, który na przestrzeni filmu musi nauczyć się akceptować zarówno swojego brata, jak i samego siebie. Jensen całkiem sprawnie kamufluje podstawę, faktyczną bazę jego historii, zabierając widzów w szaloną podróż pełną prób samobójczych, przemocy, bardzo amatorskiej gry na instrumentach, wcale niewiele bardziej profesjonalnych eksperymentów psychologicznych, specyficznych romansów i diabli wiedzą czego jeszcze! Tylko liczenia kart i otyłych matek zabrakło.

Oczywiście, najbardziej intrygującym bohaterem filmu jest Manfred, który woli jednak aby mówić na niego John, bo inaczej ucieka i robi sobie krzywdę. Jest w grającym go Madsie Mikkelsenie jakaś taka niesamowita umiejętność kompletnego zatapiania się w roli, że niezależnie od tego, czy gra najbardziej przerażającą postać w całym pomieszczeniu czy najbardziej wrażliwą i delikatną, sprzedaje to widowni z taką łatwością, że nie wątpimy w to choćby przez pół sekundy. John jest z jednej strony jak duże dziecko, z drugiej człowiek głęboko skrzywdzony, chowający się za maską kogoś innego. Nigdy nie czujemy, że w jakikolwiek sposób zachowuje się czy mówi podobnie do prawdziwego Lennona, ale nie o to tu chodziło. Raz, że kompletnie nie tak działa ta przypadłość, a dwa, że dzięki temu ton filmu może bardzo płynnie i naturalnie przechodzić między dramaturgią, a komedią. Anker szczerze myśli, że jego brat tylko udaje, bo to przecież niemożliwe, żeby naprawdę myślał, że jest zmarłą gwiazdą Beatlesów! Czujemy jego irytację, bo i my nie do końca rozumiemy sytuację przez większą część filmu. Reżyser, pozornie prostymi metodami, zanurza nas w swojej wizji i spina z postacią Ankera - naszą kotwicą w tym szaleństwie. 

Ostatni wiking (2025) - recenzja, opinia o filmie [Best film]. "Help, I need somebody"

John, pomocy
resize icon

Nieustannie wyskakujący przez okno John to jedno, ale przecież Beatlesi to również Paul, Ringo i George. Tym tutejszym udało się załatwić sprawę trochę inaczej - mają Paula i George'a w jednym ciele. Niestety, nie są to jedyne osobowości mieszkające w głowie Hamdana (Kardo Razzazi), co potrafi zrobić się dosyć kłopotliwe, zarówno kiedy jest się liderem popularnej, angielskiej kapeli, jak i kiedy po prostu ma się w domu lustro. Nie wiem jak Jensen i Razzazi to zrobili, ale w trudnym emocjonalnie filmie poświęconym historii dwóch braci, postawili na świeczniku faceta, który rozkłada na łopatki czystą komedią za każdym razem, kiedy się odezwie, a przy tym ma niemożliwie głębokie, smutne oczy i nie rozwalili całej narracji, a jeszcze ją dodatkowo wzmocnili. Takie rzeczy tylko w duńskim kinie. Ringo, czy też Anton (Peter During), też jest na swój sposób zabawny, ale z kompletnie innych przyczyn - głównie tej, że gdyby w większości scen zastąpić go wycinanką z kartonu, to pewnie i tak mało kto by się zorientował. 

Gdybym pisał ten tekst jeszcze wciąż nabuzowany po seansie, być może byłbym nawet skłonny wystawić "Ostatniemu wikingowi" pełną notę. Na zimno jednak można zauważyć kilka nie tyle złych, co po prostu zbędnych elementów. Od zawsze jestem raczej wokalnym przeciwnikiem niepotrzebnego rozpychania fabuły do nie wiadomo jakich rozmiarów, bo reżyserowi ciężko jest się z czymkolwiek rozstać. Tutaj, takim nie do końca istotnym balastem jest wątek Wernera i Marghrethe, małżeństwa mieszkającego na uboczu, w dawnym domu głównych bohaterów. On nie potrafi się zdecydować, co zrobić ze swoim wolnym czasem, ona udaje, że żyje z nim z powodów wyższych niż przyzwyczajenie. Oboje są zabawni w ten słodko-gorzki sposób, do którego przyzwyczaiła nas reszta filmu i pasują do wszechobecnego w nim motywu jaźni rozbitej na części, ale czy są rzeczywiście potrzebni? Nie jestem pewien. Z drugiej strony, czy dwugodzinny film można już uznać za "niepotrzebnie rozepchany"? Niby trochę tak, ale szczerze mówiąc piszę o tym bardziej po to, aby usprawiedliwić jakoś brak najwyższej oceny. Przy okazji niepotrzebnie rozpychając swój tekst. Heh. 

"Ostatni wiking" to poruszająca, pełna niedorzecznego humoru i niebanalnych kreacji aktorskich produkcja od jak zawsze niezawodnego Andersa Thomasa Jensena. Podobnie jak z wycieczką do lokalnej Ikei - wybierając się na jego film wiesz, z grubsza, czego możesz się spodziewać (z wyłączeniem fabuły), ale zawsze zaskoczy cię czymś świeżym, czego nawet nie wiedziałeś, że było ci potrzebne. Nie muszę chyba tego pisać, ale: seans obowiązkowy dla wszystkich fanów dobrego kina. 

Atuty

  • Świetni Mikkelsen i Razzazi;
  • Ostatecznie jeszcze lepszy Lie Kaas;
  • Bardzo spójny tematycznie;
  • Sprawnie łączy dramat z komedią;
  • Tutejsza wersja Beatlesów.

Wady

  • Na upartego - zbędni Werner i Marghrethe.

Kolejna kolaboracja Andersa Thomasa Jensena z jego ulubionymi aktorami, tym razem o niestałej naturze człowieka. Lepszy od "Jeźdźców sprawiedliwości" i przy tym równie nieoczywisty.

9,0
Piotrek Kamiński Strona autora
Z wykształcenia filolog, z zamiłowania gracz i kinoman pochłaniający popkulturę od przeszło 30 lat. O filmach na PPE pisze od 2019. Zarówno w grach, jak i filmach najbardziej ceni sobie dobrą fabułę. W wolnych chwilach lubi poczytać, pójść na koncert albo rodzinny spacer z psem.
cropper