Na wysokich obrotach (2025) – recenzja serialu [Disney] Oldskulowy sitcom, ale musi jeszcze znaleźć swój język

Na wysokich obrotach (2025) – recenzja serialu [Disney] Oldskulowy sitcom, ale musi jeszcze znaleźć swój język

Piotrek Kamiński | Wczoraj, 23:00

Jeśli oglądałeś kiedyś „Ranczo” Netflixa, to pewnie zabrzmi to znajomo. Niepokorna córka wraca w rodzinne strony lata po tym, jak je pomysł na życie okazał się niewypałem. Samotny ojciec nie jest zachwycony, ale ostatecznie przyjmuje ją w swoim domu, gdzie będzie ona dla niego pracowała. Po okolicy kręci się też chłopak, który drzewiej smalił do niej cholewki. No, mówiłem, że poczujesz się jak w domu!

Mam wrażenie, że w dzisiejszych czasach idea sitcomu znajduje się na granicy wymarcia. Jasne, wciąż dostajemy nowe sezony absolutnie genialnego „U nas w Filadelfii”, ale prócz tego, który serial może pochwalić się, że jest klasycznym serialem komediowym z krwi i kości – takim, który nie opowiada jednej, podzielonej na odcinki historii, a jest serią historii, które można z grubsza mieszać ze sobą w dowolnej kolejności, nastawioną na opowiedzenie zamkniętej opowieści w ciągu dwudziestu minut? Nie wiem, czy byłbym w stanie wymienić pięć takich produkcji z ostatnich pięciu lat.

Dalsza część tekstu pod wideo

Pod tym względem „Na wysokich obrotach” rzeczywiście zasługuje na uznanie. To typowa komedia sytuacyjna z dawnych lat, z wyrazistymi postaciami, granymi przez aktorów, których jedyną (zakładam) wskazówką reżyserską było: idź na całość. Nie ma czegoś takiego jak przesada. Ma to swój urok, jasne, ale nawet tak relatywnie prosty typ humoru trzeba umieć zrobić, trzeba mieć wyczucie. Twórcy serialu, Mike Scully i jego żona, Julie Thacker-Scully, wyprodukowali w swoim życiu kilka istotnych dzieł popkultury. Oboje pracowali przy „Simpsonach”, Mike produkował „Parks & Recreation”, a Julie całkiem ciepło przyjętą „Pełniejszą chatę”. Na jakimś tam poziomie muszą wiedzieć na czym polega dobra komedia. I w „Na wysokich obrotach” również to doświadczenie widać... Szkoda tylko, że dopiero w drugiej połowie sezonu.

Na wysokich obrotach (2025) – recenzja, opinia o serialu [Disney]. Serce się liczy, człowiek się liczy

Tata i córka
resize icon

Gdybym miał oceniać dzisiejszy serial jedynie po kilku pierwszych odcinkach, to pewnie stwierdziłbym, że nie ma w nim nic wartego uwagi i prędko o nim zapomniał. Na szczęście, w tej pracy nie wypada obejrzeć trzech odcinków i pisać pełnej recenzji, więc przemęczyłem się przez cały sezon. Choć, w sumie, nie jest to najlepsze określenie, bo tak jak pierwsze odcinki to faktycznie była męczarnia, tak ostatnie 3-4 odcinki były już czystą przyjemnością – zapoznałem się z postaciami, poczułem z nimi więź, zrozumiałem ich nietypowy humor. Mówiąc krótko – kupiłem ten świat. Szkoda jedynie, że tak długo to trwało, zanim faktycznie się wciągnąłem. Mogę wybaczyć nowej produkcji niemrawy pilot, po którym jest już tylko lepiej, ale tutaj naprawdę chwilę to trwa, zanim poczuje się jakąś „miętę” do głównych bohaterów.

Myślę, że potencjalnym problemem dla części widzów (dla mnie na pewno) będzie fakt, że przez pierwszą połowę sezonu nasi bohaterowie, głowa rodziny, Matt (Tim Allen), jego wyrodna córka, Riley (Kat Dennings), jej dzieci (Maxwell Simkins i Barrett Margolis) i kilka mniej lub bardziej ważnych postaci pobocznych, wśród których warto wymienić zapatrzonego w Matta mechanika, Gabriela (Stiffl... to znaczy Sean William Scott) i jeżdżącego na wózku Stitcha (Daryl Mitchell), to po prostu złośliwi, leniwi, nieprzyjemni w odbiorze ludzie. Jasne, tego typu humor, oparty na wbijaniu drugiej osoby w ziemię, też potrafi być bardzo zabawny, ale potrzebne jest coś, co go wyrówna, żeby ostatecznie nie wyjść na po prostu złośliwego. To „serce”, o którym czasami zdarza mi się prawić. I „Na wysokich obrotach” posiada bijące serce, ale zajmuje mu chwilę, aby to udowodnić.

Na wysokich obrotach (2025) – recenzja, opinia o serialu [Disney]. Ale to już było

W pracy u dziadka
resize icon

Koncepcja serialu jest niemal tak stara jak sama kinematog... no dobra, może nie aż tak. Ale zdecydowanie przynajmniej tak stara, jak ja. Składająca się niemal z samych problemów i sarkastycznych odzywek Riley przyjeżdża niezapowiedziana do warsztatu Matta. Właśnie porzuciła swojego bezużytecznego partnera (Lucas Neff) – facet nie dość, że wciąż próbuje zbudować karierę rock and rollowca po czterdziestce, to jeszcze gra na, brrrr, basie. Czy można być większym przegrywem? Jeśli zabrzmiało to nieproporcjonalnie złośliwie to dzień dobry – tak właśnie przestawia się humor w „Na wysokich obrotach”. Jej syn jest uroczym jak cholera, ale ostatecznie wciąż pierdołowatym ciamajdą, podczas gdy córka pewnie już teraz kręciłaby przekręty jakich świat nie widział, gdyby nie to, że złośliwy bóg zamknął ten jej cwaniacki umysł w małym, dziesięcioletnim ciałku. Jeden z pomocników w warsztacie istnieje głównie po to, aby podrzucać szybkie (miejscami skuteczne) one-line'ery, drugi natomiast od pierwszych minut jawi się jako potencjalny wątek romantyczny, ale na to będziemy sobie musieli jeszcze poczekać. Na szczęście, Disney/Hulu zapowiedzieli już drugą paczkę dziesięciu odcinków, więc przynajmniej wiadomo, że jest na co czekać.

Fabuły poszczególnych odcinków to raczej klasyka gatunku. Próby docierania się – podjęcie pracy u taty, radzenie sobie z traumą po stracie ukochanej osoby, narkotyki wśród młodzieży, próby randkowania, tak wśród młodszych, jak i starszych bohaterów serialu, spinki w pracy, spinki w domu, problemy w szkole. Nie ma tu absolutnie niczego, czego już byśmy nie widzieli. Niepodważalną zaletą serialu jest natomiast fakt, ze jeśli ktoś nie odświeża sobie starych sitcomów dla frajdy, to zapewne dawno już tych wątków nie widział. Jak już wspominałem, mimo początkowej fali gagów opartych niemal wyłącznie na dokuczaniu sobie nawzajem i wyszydzaniu wszystkich dookoła, ostatecznie serial państwa Scully daje się polubić, pojawiają się wątki bardziej emocjonalne, postacie zaczynają szanować siebie nawzajem, tworzy się między nimi prawdziwa więź. Wciąż jest się z czego śmiać, ale zmienia się balans humoru – nie śmiejemy się już z postaci, ale wraz z nimi. Zaczynamy dobrze się bawić. W połowie sezonu, ale wciąż!

Dużym problemem z „Na wysokich obrotach” jest to, że serial bardzo powoli ewoluuje w jakąkolwiek stronę. Same odcinki nie są napisane źle, ale już szersze spojrzenie na postacie to właściwie trwanie w stanie zawieszenia i dopiero pod koniec odrobina introspekcji połączona z osobistym rozwojem – bardzo ograniczonym, warto nadmienić. Koncepcja również nie należy do najświeższych, a części widzów może wręcz uznać ją za przestarzałą, a przez to zbędną, nudną. Moim zdaniem jednak w tej koncepcji jest potencjał. Zgryźliwy Tim Allen dobrze gra z taką samą jak zawsze Kat Dennings, bohaterowie zaczynają się rozwijać. Ten pierwszy sezon nie jest jeszcze niczym szczególnym, ale jest w nim potencjał. Można go przy okazji sprawdzić. Powiedziałbym nawet, że go polecam, bo czuję, że jego autorzy nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa.

Atuty

  • Złośliwy Tim Allen zawsze na propsie;
  • W większości złośliwy, ale często celny humor;
  • Druga połowa sezonu znajduje swój rytm.

Wady

  • Bardzo sztampowa struktura;
  • Ten złośliwy humor potrafi przyćmić fakt, że to wciąż, mimo wszystko, humor;
  • Bardzo niewielkie, bardzo powolne zmiany statusu quo.

„Na wysokich obrotach” to trochę mylący tytuł, bo serial zaczyna się irytująco niemrawo, ale ostatecznie udaje mu się na te obroty wejść. To sitcom w starym stylu, z wszystkimi tego zaletami i wadami. Jeśli nie zniechęci cię pierwszych kilka odcinków, to nawet sympatycznie się rozkręca.

6,0
Piotrek Kamiński Strona autora
Z wykształcenia filolog, z zamiłowania gracz i kinoman pochłaniający popkulturę od przeszło 30 lat. O filmach na PPE pisze od 2019. Zarówno w grach, jak i filmach najbardziej ceni sobie dobrą fabułę. W wolnych chwilach lubi poczytać, pójść na koncert albo rodzinny spacer z psem.
cropper