Ripley (2024)

Ripley (2024) - recenzja, opinia o serialu [Netflix]. Człowiek wielu talentów

Piotrek Kamiński | 11.04, 21:00

Tom Ripley jest drobnym cwaniaczkiem działającym na ulicach Nowego Jorku. Tu ukradnie czyjąś pocztę, tam podrobi jakiś czek, sfabrykuje paszport. W latach sześćdziesiątych nie było to jeszcze aż tak trudne, skutkiem czego młody Ripley żył sobie całkiem wygodnie, regularnie pozostając na granicy bycia schwytanym. Kiedy jednak grunt zaczyna palić mu się pod nogami i jednocześnie nadarza się okazja aby wybrać się na darmowe wczasy do Włoch, szybko postanawia skorzystać z okazji, wprawiając w ruch koła zębate maszyny kłamstw, miłości i zdrad.

Jeśli nigdy dotąd nie miałeś okazji zapoznać się z postacią z książek Patricii Highsmith, to przed tobą nie lada przygoda. Nie jestem jednak pewien, czy osiem względnie długich odcinków serialu Stevena Zailliana jest najlżejszą możliwą opcją wejścia w ten świat, kiedy na podorędziu mamy doskonały film zainspirowany oryginałem - historię młodego, korzystającego z życia mężczyzny, który zbytnio zaufał człowiekowi, którego miał za przyjaciela. "The Room", bo tak nazywa się ten film, jest dziełem wizjonera nazwiskiem Thomas P. Wiseau I... 

Dalsza część tekstu pod wideo

Nie no, wystarczy, bo jeszcze ktoś uwierzy. Choć jest w tym ziarno prawdy, jako że pomysł na wspomniany film zrodził się w głowie Wiseau po obejrzeniu "Utalentowanego pana Ripleya" Anthony'ego Minghelli i to właśnie ten film traktuję jako standard, z którym okazjonalnie porównywać będę dzisiejszy serial. Ponieważ tak, jak niezaprzeczalnie nowa adaptacja trzyma się znacznie bliżej książkowego oryginału, tak mam jednocześnie wrażenie, że pomogłoby jej skrócenie materiału do czegoś bliższego sześciu odcinkom - piękne zdjęcia aż się proszą o wysuwanie ich na piękny plan, przy każdej możliwej okazji, ale co za dużo to i świnia nie zje!

Ripley (2024) - recenzja, opinia o serialu [Netflix]. Stary pan Ripley 

Marge i Dicky

Zacznijmy od przysłowiowego słonia w pomieszczeniu - ten tutejszy Tom Ripley, grany przez Andrew Scotta jest... Stary. Tak samo Dicky Greenleaf sportretowany przez Johnny'ego Flynna, skądinąd świetnego aktora, którego już za lekko ponad miesiąc oglądać będziemy w "Jedno życie", gdzie bezbłędnie gra młodszą wersję Anthony'ego Hopkinsa. Ale odchodzę od tematu! Książkowi bohaterowie, a także ci w wersji z 1999 roku, byli ludźmi relatywnie młodymi, po dwudziestce, przed trzydziestką, z całymi życiami przed sobą, co z jednej strony podnosiło tragizm całej rozgrywającej się wokół nich sytuacji, z drugiej sprawiało, że zręczność z jaką tytułowy bohater lawirował między wszystkimi pragnącymi złapać go osobami robiła tym większe wrażenie. Tutaj mamy natomiast niemal pięćdziesięcioletniego Andrew Scotta, który łapie zadyszkę wchodząc po licznych schodach kryjących się we Włoszech praktycznie za każdym zakrętem, podczas gdy marnujący swoje życie, rozpieszczony playboy Greenleaf to facet po czterdziestce - jeśli do tej pory się nie ogarnął, to już raczej tego nie zrobi.

A dlaczego miałby się ogarnąć? Właśnie wokół tego kręci się pierwsza część, pierwszy etap intrygi opowiadanej w serialu. Starszy pan Greenleaf, potentat stoczniowy, chciałby aby jego syn skończył wreszcie swoje buńczuczne życie we Włoszech i wrócił do domu, do Nowego Jorku i przejął rodzinny biznes. Znajduje więc Ripleya, który kiedyś, gdzieś tam poznał Dicky'ego - o czym sam nawet nie pamięta, ale przecież się do tego nie przyzna - i prosi go o popłynięcie do Włoch i sprowadzenie chłopaka do domu. Na miejscu, Tom będzie musiał przymilić się nie tylko Dicky'emu, ale również jego dziewczynie, Marge (Dakota Fanning) i przyjacielowi, Freddy'emu (Eliot Sumner). Szybko jednak przekonuje się, że podoba mu się wystawny, beztroski styl życia Greenleafa. Zaczyna też interesować się nim samym...

Ripley (2024) - recenzja, opinia o serialu [Netflix]. Jak ten serial wygląda!

Tom Ripley

Na wszelki wypadek nie będę opowiadał już o niczym więcej, co dzieje się po drugim odcinku, na wypadek gdyby ktoś nie znał dotąd tej historii. Starczy powiedzieć, że atmosfera między poszczególnymi bohaterami tego dramatu jest nad wyraz niezręczna, trudna wręcz do oglądania bez krzywienia się. Jestem przekonany, że był to celowy zabieg ze strony reżysera/scenarzysty, lecz i tak przez znakomitą część fabuły miałem wrażenie, że postacie są dla siebie tak niesamowicie sztuczne, obłudne i skrajnie nieszczere, że trzeba być ślepym i głuchym, aby tego nie dostrzec. Tak samo, kiedy później rozpoczyna się gra w kotka i myszkę z prawem. Kolejne starcia każdorazowo tańczą na granicy totalnej niewiedzy i przełomu, który rozwiązałby całą sprawę, więc ogląda się je na skraju fotela, z rozwalonymi nerwami, ale nie raz i nie dwa razy złapiesz się na myśleniu, że to nie ma sensu, że gdyby komukolwiek CHOĆ TROCHĘ zależało na rozwiązaniu sprawy, to już dawno byłoby po wszystkim. Taki to urok tej historii, rozumiem, ale i tak męczyła mnie ta przesadna umowność aż do samego zakończenia.

Tym natomiast, co nie zmęczyło mnie choćby przez minutę były zniewalające zdjęcia autorstwa Roberta Elswita (między innymi "Aż poleje się krew", "Mission impossible: Rogue nation", "Wolny strzelec"). Twórcy postanowili nakręcić całość w czerni i bieli i jest to jedno z najlepszych zastosowań monochromatycznej skali, jakie widziałem ostatnimi laty, może w ogóle. Ujęcia zaskakują głębią, obrazami w obrazie, pozostając doskonale widocznymi, dzięki braku rozpraszającego koloru - w ogóle mam wrażenie, że Elswit miał jakąś manię kadrowania wszystkiego w taki sposób, aby postacie i wydarzenia ograniczały jakieś ramy, czy to w metrze czy przez hotelowe okno albo po prostu framugę drzwi. Do tego ograniczenie palety kolorów pozwoliło uzyskać niesamowite wręcz kontrasty. Miejscami dosłownie cały obraz wypełniony jest jakąś dekoracją, jakimś bardzo konkretnym deseniem, który w kolorze najpewniej wyglądałby dziwnie albo przynajmniej niezbyt imponująco, podczas gdy tu jest niczym brama do innego świata - kolejna ramka, przez którą obserwujemy akcję. Pod względem kompozycji kadrów "Ripley" to w tej chwili ścisła czołówka oferty czerwonego N.

Zależnie od tego, jak bardzo cierpliwym jesteś widzem i jak wysoką masz tolerancję na obserwowanie żmudnej pracy, długie stanie w miejscu, które z jednej strony ma cel, z drugiej potrafi lekko zmęczyć, "Ripley" okiem Stevena Zailliana będzie dla ciebie albo jedną z najlepszych rzeczy, jakie ostatnio widziałeś albo przesadnie zakochaną w swojej artystrii, zbędnie rozwleczoną adaptacją historii, którą ćwierć wieku temu z powodzeniem opowiedziano w odrobinę ponad dwie godziny. Ja osobiście ląduje gdzieś po środku. Fabularnie czułem się już pod koniec zmęczony i wręcz lekko poirytowany, ale i tak ciężko było mi się oderwać od tych obrazów i hipnotyzującego występu Andrew Scotta.

P.S. Dla tych którzy mają porównanie: która wersja tej opowieści jest waszym zdaniem najlepsza?

Atuty

  • Przepięknie nakręcony;
  • Regularnie trzyma widza na brzegu fotela;
  • Świetny Andrew Scott;
  • Minimalistyczne, ale bardzo skuteczne zastosowanie muzyki Jeffa Russo;
  • Całkiem wiernie (choć nie słowo w słowo) adaptuje książkę Highsmith.

Wady

  • Komiczna ilość szczęścia, którą może pochwalić się Tom Ripley;
  • Miejscami dziwnie robotycznie, nienaturalnie zagrane dialogi;
  • Tempo w paru miejscach wyhamowuje niemal do zera.

"Ripley" zabiera ze sobą widza w szaloną, pełną niebezpieczeństw i pięknych widoków podróż. Andrew Scott, jak zawsze, robi robotę, choć sama fabuła mogłaby być odrobinę bardziej zwięzła i trzeba się pogodzić z jej umowną naturą.

8,0
Piotrek Kamiński Strona autora
Z wykształcenia filolog, z zamiłowania gracz i kinoman pochłaniający popkulturę od przeszło 30 lat. O filmach na PPE pisze od 2019. Zarówno w grach, jak i filmach najbardziej ceni sobie dobrą fabułę. W wolnych chwilach lubi poczytać, pójść na koncert albo rodzinny spacer z psem.
cropper