Recepta na przekręt (2023)

Recepta na przekręt (2023) - recenzja, opinia o filmie [Netflix]. Kolejny raz o kryzysie opioidowym

Piotrek Kamiński | 29.10.2023, 20:00

Reżyser połowy filmów o Harrym Potterze i wszystkich "Fantastycznych Zwierząt" bierze się za bary z tematem nadużywania leków opioidowych w USA z perspektywy sprzedawców. Mocna obsada, dużo narracji z offu i nagle okazuje się, że Netflix dał nam takiego, hmmm... Taniego "Wilka z Wall Street".

Nigdy nie byłem fanem Davida Yatesa i jego stylu reżyserowania. Jeszcze praca z aktorami nawet mu wychodzi, potrafi wykrzesać z nich emocje (albo ma farta, pracując z utalentowanymi aktorami, którzy wiedzą, co mają robić i bez niego), ale na próżno szukać u niego jakichś odważniejszych ujęć, ciekawych obrazów. Najsłabiej natomiast - przynajmniej moim okiem - wychodzi mu snucie opowieści. Już tłumaczę.

Dalsza część tekstu pod wideo

Kiedy lata temu pan reżyser przekładał książki J. K. Rowling na język kina, efekt końcowy za każdym razem był chaotyczny, pospieszny. Akcja gnała od sceny do sceny, często wątki zmieniały się nagle, bez żadnego wprowadzenia, natłok postaci pobocznych nie miał nic do roboty. Czasami również reżyser zdawał się nie do końca rozumieć materiał źródłowy, ale to już temat na dłuższą rozprawę, na pewno nie we wstępie do recenzji zupełnie innego filmu. W każdym razie łatwo było usprawiedliwić te skróty myślowe reżysera, biorąc pod uwagę grubość książek - taki "Zakon Feniksa" w oryginale to prawie 900 stron. Nie da się przełożyć takiej cegły na dwugodzinny film, nie wycinając tego i owego. Ale później pojawiły się "Fantastyczne Zwierzęta" i tam akcja też leciała od sceny do sceny, nieskładnie, nieelegancko. Jakby brakowało scen lepiej łączących to, co ostatecznie zostało w filmie. Przewijamy kilka lat do przodu i Dave daje nam kolejny film, w którym akcja skacze, motywacje się zmieniają, a ważnym wydarzeniom brakuje miejsca aby wybrzmieć. Tym razem jednak pan reżyser nie ma wymówki w postaci grubaśnej książki, z której bierze materiał. On zwyczajnie nie potrafi odpowiedzieć w pełni składnej historii. Tyle.

Recepta na przekręt (2023) - recenzja, opinia o filmie [Netflix]. Nieprawdziwa prawdziwa historia 

Mama i córka

Nazwiska i nazwy własne zostały zmienione, ale jest to dramatyzacja prawdziwej sprawy, która swój finał znalazła w sądzie. Firma farmaceutyczna wymyśliła silny lęk przeciwbólowy dla pacjentów chorych na raka, który działał szybko, mocno i miał nie uzależniać. Dyrektor firmy, Dr Neel (Andy Garcia) nie potrafił go jednak sprzedać. Konkurencja w postaci wielkich firm farmaceutycznych, trzymających wszystkich lekarzy głęboko w swoich kieszeniach, była zbyt silna. Wtedy jeden z jego managerów, Pete Brenner (Chris Evans), poznał kobietę, która miała być lekarstwem na wszystkie ich kłopoty. W klubie ze striptizem. Gdzie tańczyła. Nazywa się Liza Drake (Emily Blunt) i ma dosyć swojego pozbawionego godności życia w ciągłym stresie, martwiąc się o chorą córkę (Chloe Colman), na operację której zupełnie jej nie stać. Zaintrygowany Brenner oferuje jej pracę, a ona już wkrótce zaczyna przekonywać do siebie kolejnych lekarzy, zarabiając dla firmy (i siebie) olbrzymie pieniądze. Problem z opium, niezależnie od nazwy, pozostaje jednak wciąż ten sam - łatwo się uzależnić...

Jak już wspominałem, historia - mimo że z grubsza prawdziwa - została kiepsko przedstawiona. Już na samym początku słuchamy, że Liza zna się na ludziach, potrafi słuchać, obserwować, zadawać dobre pytania, dzięki czemu nie wiesz nawet kiedy wychodzisz z klubu, w którym pracuje o 2 tysiące dolarów lżejszy. I jakimś cudem wciąż jest biedna jak mysz kościelna. Później zaczyna się wciskanie lekarzom leków za łapówki i nie dość, że wydaje się to być najprostszą rzeczą na świecie (a przypominam, że przed chwilą firma była na skraju bankructwa), to jeszcze samą ideę "naginania" zasad sprzedał jej Brenner. Czyli, teoretycznie, firma miała wszelkie zasoby, aby dobrze się ustawić, a nie zrobiła tego, bo... Bo tak. Film nie pokazuje w żaden sposób tej wyjątkowej przenikliwości Lizy, o której słyszeliśmy wcześniej. Wszystko dzieje się lekko, rzeczowo, bez specjalnych fanfar. I tak niemal do końca filmu. Kiedy później zaczyna jej się zmieniać perspektywa, zmiana ta również jest zbyt prędka, zbyt nijako podana - jakby pisał ją George Lucas! To niesamowite, ale choć "Recepta na przekręt" opowiada o bardzo ciekawych sprawach, robi to w tak nijaki sposób, że całe dwie godziny siedzi się po prostu beznamiętnie i ogląda zmieniające się obrazki. Bez uczuć, bez emocji, bez napięcia. Dobrze chociaż, że tempo wydarzeń jest całkiem szybkie, więc seans mija względnie prędko.

Recepta na przekręt (2023) - recenzja, opinia o filmie [Netflix]. Chociaż aktorzy dali z siebie wszystko

Biurowo i elegancko

Do pewnego stopnia film ratują aktorzy. Emily Blunt jest zawsze świetna, niezależnie od materiału, z którym przychodzi jej pracować i nieinaczej jest i tym razem. Yates wyciąga z niej cały szereg emocji, od pogodnej przyjacielskości, przez nerwowe zakłopotanie, jadowite przymilanie się, wynikające z ilości zer na koncie wywyższanie się, na bólu, rozpaczy i skrusze kończąc. Szczególnie mocno Blunt wypada w tych scenach, kiedy jej bohaterka znajduje się już na krańcach swojej wytrzymałości, kiedy przemawiają przez nią żywe uczucia. W tych krótkich momentach można zapomnieć o niedociągnięciach scenariusza i po prostu dać się ponieść scenie. Evans od pewnego już czasu robi sobie przerwę od grania miłych gości i tak jak wciąż uważam, że granie łajzy wychodzi mu bardzo naturalnie i z przyjemnością się go ogląda, kiedy "żuje scenerię", tak powiedziałbym, że brakuje w tej roli niuansu, jest zbyt płaska, jednowątkowa i przez to odrobinę nudna. Andy Garcia jako ekscentryczny właściciel firmy jest całkiem zabawny, nawet jeśli scenariusz nie daje mu zbyt wiele do roboty. Za to Catherine O'Hara jako matka Lizy ma w sobie coś z Jennifer Coolidge. Nie do końca jestem pewien, czy pasuje mi ona do reszty filmu, ale na pewno wypada ciekawie.

Temat epidemii opioidowej w Stanach Zjednoczonych stał się ostatnio popularnym tematem w Hollywood. Dwa lata temu mieliśmy już świetne "Dopesick", względnie ostatnio pisałem o "Painkiller" Netflixa, a dzisiaj czerwone N wyjeżdża z kolejną propozycją na ten temat. Co prawda tym razem na celowniku jest inna firma, inni ludzie, ale mechanizm ich działania pozostaje względnie taki sam - tworzą nowy, "rewolucyjny" lek, który ma nie uzależniać i w ogóle być ideałem, szybko zaczynają odlatywać w stronę jeszcze większych zysków, za nic mając zdrowie i życie zwykłych ludzi, wszystko się sypie, kiedy ludzie z wewnątrz zaczynają odkrywać, że jednak mają sumienia. Oczywiście w detalach są to już zupełnie inne produkcje, ale i tak mam na razie przesyt tym tematem i nie potrzebuję w najbliższej przyszłości kolejnej, podobnej do tych produkcji. Już ta jest dostatecznie odtwórcza pod każdym możliwym względem. I niby nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że twórcy filmu zdają się nie mieć nic nowego i ciekawego do powiedzenia w temacie. Próżno tu szukać ludzkich tragedii, wielkich olśnień, intrygujących działań zakulisowych wielkich korporacji farmaceutycznych, jakichś nowych wątków, tematów do rozmowy. Jest tak płasko i do rzeczy, jak tylko się da.

"Recepta na przekręt" to film tak do bólu średni, że aż serce się człowiekowi ściska. Reżyser-wyrobnik nie próbował nawet zaskoczyć czymkolwiek swoich widzów, aktorzy robią co mogą ze swoim materiałem, okazjonalnie pokazując przebłyski świetności, lecz zwykle ślizgając się tylko od sceny do sceny, a sama fabuła jest nie dość, że przewidywalna do granic możliwości, to jeszcze kompletnie pozbawiona napięcia, rozrywki, czegokolwiek, co sprawiłoby, że mózg widza trochę się ożywi. Szkoda.

Atuty

  • Emily Blunt jak zawsze świetna;
  • Żwawe tempo, dzięki któremu seans upływa raczej prędko;
  • Ciekawa, choć nie w pełni wykorzystana obsada.

Wady

  • Nudny wizualnie;
  • Historii brakuje stawki, napięcia, emocji, wszystkiego;
  • Sporo nielogiczności i skrótów myślowych.

"Recepta na przekręt" jest kolejną historią o tym, jak wielkie korporacje bogacą się kosztem zdrowia i życia swoich klientów. Taka trochę "Wilczyca z Wall Street", ale pozbawiona pazurów i intelektu. Można obejrzeć, nie nudzi się w trakcie, ale ostatecznie to raczej miałkie kino.

5,0
Piotrek Kamiński Strona autora
Z wykształcenia filolog, z zamiłowania gracz i kinoman pochłaniający popkulturę od przeszło 30 lat. O filmach na PPE pisze od 2019. Zarówno w grach, jak i filmach najbardziej ceni sobie dobrą fabułę. W wolnych chwilach lubi poczytać, pójść na koncert albo rodzinny spacer z psem.
cropper