Asteroid city (2023)

Asteroid City (2023) - recenzja, opinia o filmie [UIP]. Wes Anderson w stanie czystym

Piotrek Kamiński | 20.06.2023, 21:00

Plejada barwnych postaci przybywa na ceremonię rozdania nagród dla młodych geniuszy, odbywającą się w kraterze powstałym na skutek upadku meteorytu. Ale tak naprawdę są to tylko aktorzy grający w sztuce, czasami schodzący w trakcie z planu. Warstwowo, ale przez to też raczej chaotycznie.

Filmy Wesa Andersona są dziełami absolutnie jedynymi w swoim rodzaju, natychmiast rozpoznawalnymi i... Z filmu na film coraz mniej treściwymi. Odwrotnie proporcjonalnie do fabuły zmienia się natomiast jego styl, stale ewoluując, przesuwając granicę precyzji i wyrazistości, zawsze jednak pozostając komfortowo Andersonowym. Złośliwi powiedzą, że to właściwie definicja przerostu formy nad treścią i ciężko mi się z nimi do pewnego stopnia nie zgodzić, choć osobiście bardzo jego filmy lubię. Jest jednak coś w tych jego precyzyjnych kadrach, wyrazistych dekoracjach i ruchu kreślonym od linijki coś magicznego, co nie pozwala oderwać wzroku od ekranu. Zawód może przyjść dopiero po seansie, nigdy w trakcie. Trochę jak w przypadku "Asteroid City", kiedy emocje już opadną.

Dalsza część tekstu pod wideo

Asteroid City (2023) - recenzja filmu [UIP]. Wielowarstwowy, ale raczej drobiący w miejscu 

Witamy w Asteroid City

Fabuła działa tu kilkupoziomowo. W pierwszej kolejności mamy narratora (Bryan Cranston) opowiadającego nam historię dramaturga, Conrada Earpa (Edward Norton), który pisze i w wielkich trudach obsadza swoją najnowszą sztukę, pod tytułem "Asteroid City". Później widzimy również fragmenty zakulisowej pracy w teatrze, kiedy wielki reżyser, Schubert Green (Adrien Brody)przekłada słowa Earpa w ruch. Najwięcej czasu spędzimy natomiast na trzecim poziomie, a więc wewnątrz samej sztuki. Film opowiada trochę o stracie i radzeniu sobie z żałobą, trochę o dorastaniu i odnajdywaniu samego siebie i trochę... O niczym. Ale za to z połową Hollywood przed kamerą.

Jest bliżej końca "Asteroid City" scena, która swoją złożonością, wielowymiarowością i głębią przesłania zrobiła na mnie tak piorunujące wrażenie, że skłonny jestem polecić obejrzenie całego filmu tylko dla niej. Nie chcę zbyt szczegółowo opowiadać co się w niej dzieje, choć ze względu na charakter scenariusza raczej ciężko nazwać ją spoilerową. Najbardziej ogólnie jak mogę - skupia się ona na trójce aktorów, Jasonie Schwartzmanie, Adrienie Brodym i Margot Robbie. Mistrzowsko łączy ze sobą kilka poziomów narracji, dodatkowo bawiąc się formą w jeszcze inny sposób - otóż praktycznie całą konwersację między Schwartzmanem, a Robbie wygłasza sama Robbie i nie dość, że ma to sens, to jeszcze niesie ze sobą piękne przesłanie (wcześniej elegancko zapowiedziane przez postać Adriena) i porywa widzów od pełnej znaczenia strony wizualnej. Nie zdziwiłbym się, gdyby cały film powstał po to, aby można było w nim umieścić tę jedną scenę - co nie znaczy, oczywiście, że jest to jedyna zapadająca w pamięć sekwencja ujęć w całym filmie.

Jak zawsze na planach filmów Andersona, cała obsada bawiła się wybornie, co przełożyło się na pełną surowego, typowo dla tego reżysera pozbawionego wyrazu humoru grę aktorską. Aktorzy poruszają się jakby chodzili z metrówką albo liczyli kroki, są oszczędni w gestykulacji, niemalże martwi na twarzy. Ale to właśnie dzięki temu minimalizmowi subtelny humor zaklęty w dialogach ma szansę wybrzmieć i przywołać uśmiech na twarzy widza. Problemem może być natomiast fakt, że sporą część tych gagów - w odrobinę innej formie, naturalnie - widzieliśmy już w innych filmach reżysera, więc momentami można poczuć lekki zawód, zwłaszcza jeśli katalog jego filmów zna się na pamięć. Tu i tam robi się na tyle repetytywnie, że taki choćby Tony Revolori gra tu niemalże tę samą postać, co w "Grand Budapest Hotel" - sztywnego i prostego jak struna pomocnika osoby u władzy, małomównego i bardzo służalczego. Kompletnym fenomenem są natomiast trzy malutkie dziewczynki wcielające się w córki postaci Schwartzmana. Nie mam pojęcia jak Anderson dał radę tak genialnie, przekomicznie je poprowadzić, choć nie zdziwiłbym się, gdyby po prostu puścił taśmę w ruch i powiedział żeby gadały co tylko zechcą. Czysto humorystycznie są bezapelacyjnie najlepszym elementem całego filmu.

Asteroid City (2023) - recenzja filmu [UIP]. Może i przerost formy nad treścią, ale za to jakiej formy!

Scarlett z okienka

Największe wrażenie Anderson robi jednak wizualnie i nie inaczej jest i w przypadku "Asteroid City". Już otwierająca "sztukę w filmie" scena jazdy pociągiem w kierunku Asteroid City robi sympatyczne wrażenie pięknie grającymi ze sobą, pastelowymi błękitami nieba i wyrazistą pomarańczą pustyni. Do tego cała scena i w ogóle scenografia jest w tak oczywisty sposób sztuczna, nawiązująca do teatralnego charakteru prezentowanych wydarzeń, że nie sposób się nie uśmiechnąć, kiedy zabawkowy pociąg pędzi po torach albo kamera wolno przesuwa się od sklejkowych domów, przez plastikowe kamienie, do komicznie niedokończonego wiaduktu. Są to jednak obrazki tak ładne w swojej prostocie, że praktycznie z każdego ujęcia można spokojnie zrobić tapetę na komputer albo obraz na ścianę. Zawsze zaplanowane co do centymetra, symetryczne lub wręcz przeciwnie - doskonale asymetryczne, w zależności od tematu danej sceny.

Interesująco przedstawia się również wykorzystanie kolorów i oświetlenia. Kiedy obserwujemy Nortona, wszystko jest czarnobiałe i oświetlone raczej punktowo, jak w teatrze, kiedy światło pada wyłącznie na jedną postać na scenie. "Sztuka", czyli główne wydarzenia to pastelowe, żywe barwy, nieco zielonkawy filtr i bardzo mocne światło, natomiast "kulisy produkcji" to znowu powrót do czerni i bieli, ale za to bardzo wyraziście doświetlonej.

Niestety, wśród wszystkich tych superlatyw jawi się jeden, ale za to istotny problem. Koniec końców zlot geniuszy w Asteroid City można uznać za zaliczony, wszyscy rozjeżdżają się do domów, a przez ekran zaczynają przewijać się napisy końcowe. W tym momencie widz może poczuć się skonfundowany, ponieważ historie fikcyjnych aktorów nie dojechały do żadnego końca - oni nigdy nie byli zbyt ważni - a i opowieść wewnątrz opowieści kończy się raczej nagle i bez wykrzyknika. Najbliższy klasycznego przepracowania i zakończenia jest wątek postaci Johansson i Schwartzmana, ale i on rozpisany został raczej biednie i ratują go głównie świetne występy obojga aktorów. Jeśli podobał ci się "Kurier francuski z Liberty, Kansas Evening Sun", to i "Asteroid City" powinno być okej, ale generalnie przydałoby się trochę więcej materii w tym filmie. Jednak za dużo Andersona w Andersonie też może być problemem samo w sobie.

Atuty

  • Piękne zdjęcia;
  • Wielowarstwowa, interesująco przenikająca się narracja;
  • Świetna obsada;
  • Córki postaci Schwartzmana;
  • Cała sekwencja z udziałem Margot Robbie.

Wady

  • Fabularnie gubi się we własnych metaforach, finalnie wypadając dosyć chaotycznie;
  • Anderson zaczyna trochę się powtarzać;
  • Pozbawiony emocji, rzeczowy styl podawania tekstu może się nie podobać/przejść.

Klasycznie Andersonowy styl, połączony z równie klasycznymi dla niego doborem aktorów i sposobem podawania tekstu. Trochę mało treściwy, ale po drodze nie nudzi, a momentami wręcz zachwyca.

6,5
Piotrek Kamiński Strona autora
Z wykształcenia filolog, z zamiłowania gracz i kinoman pochłaniający popkulturę od przeszło 30 lat. O filmach na PPE pisze od 2019. Zarówno w grach, jak i filmach najbardziej ceni sobie dobrą fabułę. W wolnych chwilach lubi poczytać, pójść na koncert albo rodzinny spacer z psem.
cropper