Project Zero: Mask of the Lunar Eclipse

Project Zero: Mask of the Lunar Eclipse - recenzja i opinia o grze [PS4,PS5,XONE,XSX,PC,Switch]. Kamera, akcja

Krzysztof Grabarczyk | 08.03.2023, 14:00

Seria Fatal Frame/Project Zero rozpoczęła ciekawą karierę za czasów PlayStation 2. W odróżnieniu od konkurencji zaoferwała nowe, hybrydowe podejście do rozgrywki. Fuzja trzeciej oraz pierwszej perspektywy stała się wizytówką marki. Wprawdzie cykl nigdy nie sięgnął szczytów popularności, lecz nie odstraszał jakością wykonania oraz rozgrywką. Nie wszystkie rozdziały wyszły poza granice Japonii. Project Zero: Mask of the Lunar Eclipse to szansa dla reszty świata by zapoznać się z czwartą odsłoną, wyreżyserowaną przez samego Sudę 51. Zapraszam do recenzji.

Project Zero: Mask of the Lunar Eclipse - piąty element

Dalsza część tekstu pod wideo

undefined

Recenzowany tytuł jest odrestaurowaną wersją Fatal Frame IV. Oficjalnie gra pojawiła się w 2008 roku, na wyłączność dla Nintendo Wii. Sytuacja o podwójnym, historycznym znaczeniu. Po pierwsze, Mask of the Lunar Eclipse nie ukazało się poza granicami ojczystego kraju. Po drugie, Nintendo otrzymało wreszcie swoje Fatal Frame. Za reżyserią projektu stał Goichi Suda wraz ze swoim zespołem Grasshooper Manufacture. Fani opracowali anglojęzyczne tłumaczenie do gry w 2010 roku. Wraz z debiutem Project Zero: Mask of the Lunar Eclipse, tytuł doczekał się pełnego, oficjalnego tłumaczenia. Deweloper dostarczył interesującą treść, zapisaną w licznych notkach ulokowanych w dość kameralnej rzeczywistości wyspu Rogetsu Isle, czyli głównego miejsca akcji. Mask of the Lunar Eclipse stoi opowieścią, i to nie jedną.

Opowieść sięga 1970 roku. Na wyspier Rogetsu dochodzi do uprowadzenia pięciorga dziewcząt. Sprawcą okazuje się domniemany, seryjny morderca. Dziewczynki udaje się odnaleźć dzięki pewnemu detektywowi, Hoshiro Kirishimie. Dwa lata później, wyspę nawiedza straszliwa katastrofa, w której życie tracą jej mieszkańcy. Własciwa akcja Fatal Frame: Mask of the Lunar Eclipse rozpoczyna się aż dziesięć lat później. Wydarzena inicjuje przybycie dwóch z pięciorga ocalałych niewiast - Madoka Tsukimori oraz Misaki Aso. Ten prolog uczy również podstaw rozgrywki. Uprzedzam, że Fatal Frame jest dość "wolnym" tytułem, tempo rozgrywki skontruowano by trzymać w napięciu, choć Mask of the Lunar Eclipse wprowadza kilka istotnych modyfikacji na tle reszty serii. Po kolejnym upływie czasu, na wyspę przybywa piąta z ocalałych, Ruka Minazuki, i to z nią spędzimy najwięcej czasu w Project Zero: Mask of the Lunar Eclipse. Marie oraz Tomoe zmarły w niewyjaśnionych okolicznościach, Madoka oraz Misaki nie powróciły z Rogetsu. Ruka postanowi sprawdzić co naprawdę się wydarzyło.

W niniejszej recenzji uwagę skupia opowieść. W odnajdywanych po drodze wpisach dowiemy się więcej o festiwalu Kagura oraz rytualnej instrukcji by ożywić tytułową maskę. Scenariusz skupia również kilka perspektyw. Dany rozdział rozegramy jako Ruka by następny akt odegrać w roli Misaki. Dziewczęta dysponują identycznym darem widzenia zjaw oraz wszelakich poltergeistów, niestety bardzo rzadko przyjaznych. Opuszczone sanatorium Luna Sedata to siedlisko przeklętych dusz. Trzeba przyznać, że historia mocno intryguje, natomiast odkrywana prawda o wydarzeniach na wyspie kusi by dotrwać do końca tej kilkunastogodzinnej przygody.

Project Zero: Mask of the Lunar Eclipse - z kamerą wśród zjaw

undefined

Recenzowana gra już w 2008 roku wprowadziła istotne zmiany na stopie rozgrywki. Z racji wyłączności dla Nintendo Wii (Nintendo było również wydawcą, nie Tecmo Koei) opracowano inny schemat kierowania postacią. Pierwszy raz kamerę ulokowano lekko nad prawym profilem postaci (hi, Resident Evil 4!), dodano możliwość szybkiego obrotu w tył (niezwykle przydatny gdy pojawi się więcej niż jedna zjawa), wprowadzono szczątkową nawigację by szybciej orientować się w terenie, zwłaszcza gdy wskaźnik u góry ekranu sugeruje nam, że w danym pomieszczeniu dryfuje obecność innego rodzaju. Rzeczą absolutnie niezbędną jest oczywiście latarka. Oświetla drogą oraz ukryte w ciemności przedmioty, które raz naświetlone błyszczą nieustannie dopóki ich nie zbierzemy. Co do zbierania rzeczy z podłogi, sprawa nie jest tak prosta. By podnieść dany przedmiot, należy przytrzymać odpowiedni przycisk akcji i po trwającej chwilę sekwencji interesujący nas fant znajdzie się w ekwipunku. Z tym manewrem wiąże się jeszcze pewne ryzyko, ale nie będę Wam psuć niespodzianki. W oryginalnej wersji gry za kierowanie latarką odpowiadały sensory ruchu w Wiilocie. Przebudowana pod obecne standardy edycja oferuje nawigację latarką przy użuciu prawego analoga. Praktyczne i zupełnie nie przeszkadza w rozgrywce.

Project Zero: Mask of the Lunar Eclipse skupia się przede wszystkim na eksploracji oraz starciach z duchami. Do tego celu służy Camera Obscura. Zdobywamy ją obowiązkowo już po kilku minutach a system gry uraczy nas krótką instrukcją obsługi. I nie ma tutaj niczego skomplikowanego. Pomimo prostej obsługi, walka ze zjawami przy użyciu aparatu bywa skomplikowana. Project Zero: Mask of Lunar Eclipse ma w sobie coś ze sławetnego "tank control". Postać, choć responsywna, nie ma dużego pola manewru z uwagi na ograniczone ramy sterowania oraz kameralną strukturę lokacji. Zjawy nawiedzają z reguły w ciasnych pomieszczeniach lub wąskich korytarzach. Typowo po japońsku, by spotęgować rolę ofiary, w jakiej stawiane są nieustannie bohaterki. Aparat uruchamiamy pod prawym, dolnym triggerem (w wersji PS5 po prostu L2). Oczywiście możemy poruszać się i strzelać zdjęcia jednocześnie. Rekomendujemy jednak by stać w jednym miejscu i czekać aż zjawa przybędzie. Ciężko jest ogarnąć sterowania gdy przychodzi równomierne użycie Camery Obscura oraz ucieczki. Można się pogubić, choć wydaje się proste. Zabawa rozpoczyna się gdy objawią się dwa "duszki".

W recenzowanej grze łatwo padniemy trupem, jeśli damy sie dotknąć (można się wyrwać potrząsając obiema gałkami, lecz zdrowia i tak ubędzie). By zadać poltergeistom jak największe obrażenia, trzeba przytrzymać je chwilę dłużej w obiektywie aż wskaźnik kliszy nie naładuje się do pełna. Im dłuższa chwila na zdjecie, tym skuteczniejszy atak i przyznane punkty. Project Zero: Mask of the Lunar Eclipse przyznaje punktację. Z kolei scoring działa na zasadzie waluty. Stan rozgrywki zapisujemy w rozmieszczonych lampionach, pełniących również rolę sklepu. Patent trochę z Devil May Cry. Istnieje również możliwość dokonywania ulepszeń kamery. W tym celu zbierami kryształy - czerwone lub niebieskie, czyli znów kłanie się nam Dante. Dodatkowo warto zaopatrywać się w inne rodzaje kliszy, co przekłada się na większą skuteczność. Jeśli wykonamy zdjęcie duchowi w idealnym momencie, następuje Fatal Frame, działające trochę na zasadzie ciosu krytycznego. Trudne do wychwycenia i czasem sprawia wrażenie losowego, lecz im dłużej postrzelamy zdjęcia, nabywamy wprawy, zatem zwiększa się prawdopodobieństwo sukcesu.

Project Zero: Mask of the Lunar Eclipse - z duchem czasu

Recenzowane Project Zero: Mask of Lunar Eclipse doczekało sie oczywistych ulepszeń na stopie technicznej. Postacie zyskały na wyrazistości, choć aura japońskiego gamedevu nie opuszcza nas nawet na chwilę. To typowo japońska szkoła tworzenia gier, ze stylem graficznym charakterystycznym dla gier Sudy 51 oraz Tecmo. Kamera w bardziej stresowych chwilach potrafi zwariować, jeśli tylko próbujemy uciekać i używać aparatu jednocześnie. Trzeba do tego przywyknąć, lecz fani japońskich horrorów poczują się jak u siebie w domu. Zjawy już tak bardzo nie straszą, lecz wydają przerażające dźwięki (szepty, szmery, wycie, krzyki). Prócz duchów czyhających na bohaterki pojawiają się jeszcze poltergeisty manifestujące jakąś sytuację z przeszłości. Warto wówczas szybko cyknąć zdjęcie by zyskać dodatkowe punkty. Czasem zagra koszmarna muzyka z głośników, innym razem coś będzie mówić do nas zza pleców. Chociaż to mocno oklepane sztuczki - budują klimat.

Oprawa otoczenia nadrabia raczej designem niż jakością. Tekstury z bliską pamiętają jeszcze czasy Wii, jedynie podciągnięto je do ciut wyższej rozdzielczości. Pomieszczenia są jednak obskurne. W pamięć zapadają widoki dziecięcych pokoi czy starych bibliotek. W holach głównych rytmicznie biją zegary, zaś z okiennic wyfruwają zasłony. Za oknami widzimy jedynie gałęzie drzew. Słowem, wszystko co żywe jest tu obce. Aha, nikt nie zapomniał o sporadycznych zagadkach. Najczęściej sprowadzają się do odnalezienia kluczy w obszarze widocznym na zdjęciu. Czeka nas sporo błąkania po korytarzach i sprawdzania często zablokowanych drzwi. Z pomocą przychodzi mapa, choć sam rzadko korzystam z nawigacji w survival-horrorach. Project Zero: Mask of the Lunar Eclipse nie prowadzi nas za rączkę, częściej łapie, dosłownie. Animacje również są odzwierciedleniem wschodnie myśli technicznej, lecz na tym polega urok gry. Rozgrywka toczy się wolnym tempem, gdzie nawet bieg przypomina raczej przyspieszony chód. Warto zerknąć również do bazy danych o duchach, ponieważ każdemu poświęcono własny akapit dotyczący jego wydarzeń "za życia".

Recenzowane Project Zero: Mask of the Lunar Eclipse jest tytułem bardzo dobrym w swojej klasie. To produkcja zakorzeniona w dawnych standardach gatunku, lecz wprowadzająca ciekawe urozmaicenia. Nie znajdziecie tutaj mega intensywnej akcji, natomiast walka wydaje się dodatkiem dla całej narracji. By jednak złowić wszystkie duchy, wykonać poboczne zadania oraz odkryć wszystkie zakończenia, spędzicie na Rogetsu więcej niż tydzień w sesjach. Trzeba jednak zrozumieć panujące tutaj schematy i zasady. Fanów przekonywać nie trzeba, w końcu to oficjalne Fatal Frame IV poza Japonią. Reszta musi pokonać kilka archaizmów.

Ocena - recenzja gry Project Zero: Mask of the Lunar Eclipse (2023)

Atuty

  • Historia
  • Rozgrywka
  • Czas gry
  • Dźwięk

Wady

  • Archaizmy
  • Brak polskiej wersji językowej

Project Zero: Mask of the Lunar Eclipse to interesujące odświeżenie. Historię nareszcie udostępniono dla reszty graczy. Opowieść intryguje, rozgrywka zachęca, lecz nie obędzie się bez szczypty irytacji. Kwestia przyzwyczajenia i wytrwałości. Takich produkcji już się nie robi. Polecam.
Graliśmy na: PS5

Krzysztof Grabarczyk Strona autora
Weteran ze starej szkoły grania, zapalony samouk, entuzjasta retro. Pasjonat sportów siłowych, grozy lat 80., kultury gier wideo. Pisać zaczął od małego, gdy tylko udało mu się dotrwać do napisów końcowych Resident Evil 2. Na PPE dostarcza weekendowej lektury, czasem strzeli recenzję, a ostatnio zasmakował w poradnikach. Lubi zaskakiwać.
cropper