Black Adam (2022)

Black Adam (2022) - recenzja, opinia o filmie [Warner Bros]. Bardziej brutalny, ale wciąż Shazam!

Piotrek Kamiński | 19.10.2022, 21:00

5000 lat po tym jak został zapieczętowany, Teth Adam, obdarzony mocami bogów mieszkaniec Kahndaqu zostaje uwolniony przez walczącą o wolność swojego kraju kobietę. Natychmiast przykuwa swoją osobą uwagę zarówno okupantów, jak i "tych dobrych" z Amerykańskiego Stowarzyszenia Sprawiedliwości. Żadne z nich nie ma z nim najmniejszych szans, lecz to nie czysta moc będzie w tym pojedynku najważniejsza.

Black Adam nie jest sympatycznym gościem. Od lat już robi za największego wroga superbohatera Shazama, którego oglądać mogliśmy w zatytułowanym po nim filmie z 2019. Można było mieć z tego powodu pewne obawy co do kierunku, w którym scenarzyści DC puszczą postać w jej filmowym debiucie. Należało się spodziewać, że od razu dostaniemy Adama jako antybohatera, a nie złoczyńcę, bo duże głowy Hollywood nie są fanami stricte czarnych charakterów w głównych rolach. Co jednak z jego bezpardonowym podejściem do rozwiązywania konfliktów? Podobno możemy za to podziękować Johnsonowi, który uparł się, że jego postać nie może patyczkować się z wrogami, musi pozostać wierna komiksom. Film nie jest może krwawy, ale i tak jest brutalnie jak jeszcze nigdy w DC. Całe dziesiątki ludzi straci życie z ręki naszego głównego bohatera. Jest dobrze.

Dalsza część tekstu pod wideo

Black Adam (2022) - recenzja filmu [Warner Bros]. Słychać echa „Legionu Samobójców” Jamesa Gunna 

Adrianna i Doktor Fate

Siadałem do filmu raczej bez większych oczekiwań, więc jestem bardzo miło zaskoczony faktem, że historia jest zasadniczo składna i w jednym, może nawet dwóch momentach całkiem zaskakująca. Macguffinem wokół którego toczy się akcja filmu jest korona Sabbaca. Jej historia nie jest ani przesadnie ambitna, ani porywająca, ale kładzie niezły fundament pod inne wątki. Fani komiksów zapewne doskonale zdają sobie sprawę do jakiego finału zmierza opowieść. Pod tym względem jest raczej standardowo, choć przyznam, że sposób w jaki kończy się finałowa potyczka sprawił, że miałem ochotę zacząć bić brawo.

Dwoma najważniejszymi punktami programu są relacje - najpierw Adama i młodego Amana Tomaza (Bodhi Sabongui) i dalej Doktora Fate'a (Pierce Brosnan) i Hawkmana (Aldis Hodge). Ta pierwsza natychmiast kojarzy się z "Shazamem", gdzie nasz główny bohater miał bardzo rozentuzjazmowanego towarzysza w młodym wieku, choć Adam jest znacznie bardziej stoicki niż jego wesoły odpowiednik. Przekonuje się jednak powoli do młodego i w pewnym momencie zaczyna być bardziej, że tak powiem, typowo johnsonowy. Scenarzyści starają się upchnąć w ten wątek jak najwięcej humoru i choć część gagów działa całkiem dobrze, to jednak częściej czułem, że to jedynie wymuszone echa poprzedniego filmu. Co innego Brosnan i Hodge, do których później dołącza i Johnson. Pierwsi dwaj panowie mają całkiem niezłą chemię - choć z początku może być tego nie widać - ale dopiero kiedy dołącza do nich Black Adam, robi się naprawdę zabawnie. I całe szczęście, bo z początku postać Hawkmana jest zwyczajnie irytująca. Podejrzewam, że większości problemów dałoby się spokojnie uniknąć, gdyby facet nie był od samego początku tak antagonistycznie nastawiony do naszego bohatera. Ale taki to już urok tej postaci. Wypada pochwalić twórców, że starali się być jak najbardziej wierni komiksowym oryginałom.

Pierce Brosnan wypada bardzo ciekawie w roli Doktora Fate'a - jego bezwysiłkowy urok i arystokratyczna charyzma świetnie pasują do postaci znającego przyszłość czarodzieja. Jedynym, co trochę mi w nim nie pasowało, był fakt, że praktycznie non stop paradował bez hełmu. Rozumiem, że kiedy ma się w obsadzie aktora tego kalibru, to chce się wykorzystywać jego umiejętności, ale takie odsłanianie się co i raz w samym sercu konfliktu zbrojnego nie jest przesadnie mądrym posunięciem. Z drugiej strony - można zawsze tłumaczyć sobie, że zwyczajnie wiedział, że nic mu w tym momencie nie grozi, więc czemu nie. Generalnie jest to drobnostka i myślę, że spora część widowni nawet jej nie zauważy.

Prócz Hawkmana i Fate'a, w misji udział biorą jeszcze Atom Smasher (Noah Centineo) i Cyclone (Quintessa Swindell). Są jednak postaciami absolutnie zbędnymi fabularnie, których celem jest jedynie rozśmieszyć widza i ładnie wyglądać. Od czasu do czasu ich żarty nawet trafiają - częściej po stronie Cyclone ze względu na jej sympatyczne usposobienie - ale generalnie odniosłem wrażenie, że byli jedynie wydłużającymi czas seansu zapchajdziurami. Gdyby ich wyciąć, fabuła nie musiałaby nawet być jakoś specjalnie mocno przebudowywana. Nie mówię, że chciałbym aby nie było ich w filmie, bo jednak trochę radości mi dostarczyli. Po prostu mogliby być bardziej istotni dla szerszej fabuły.

Black Adam (2022) - recenzja filmu [Warner Bros]. Niezbyt ambitny, ale skuteczny w tym, co robi

Hawkman w pełnej zbroi

Prócz typowo superbohaterskiego naparzania się po gębach, film Jaume Collet-Serry posiada również wątek geopolityczny i choć Kahndaq nie jest prawdziwym krajem, ciężko jest nie zauważyć, że toczący się w nim konflikt nosi pewne znamiona sytuacji znanych z prawdziwych krajów bliskiego wschodu. Terroryści roszczący sobie prawa do niepodległych terenów, niechciana "pomoc" ze strony Stanów Zjednoczonych - jest w tym wątku potencjał, jakby scenarzyści próbowali zabrać głos w ważnej sprawie, ale albo po drodze się rozmyślili, albo zabrakło im talentu, w efekcie zostawiając nas z odrobinę byle jako nakreślonym tłem wydarzeń i niczym ponad to.

Ponieważ generalnie rzecz ujmując nie mamy tu do czynienia z przesadnie ambitnym scenariuszem. Większość zwrotów akcji zapowiada się z kilometrowym wyprzedzeniem, sporo w nim śmieszkowania rodem z filmów Marvela, a bohaterowie nie zauważają oczywistości tak wielkich, że aż można zacząć się denerwować ich głupotą. Ale większość ludzi nie idzie do kina na film o facecie ze świecącym piorunem na klacie żeby dać się porwać fabularnej układance wyciągniętej z głowy Chrisa Nolana, tylko żeby miło spędzić czas oglądając piorących się po gębach nadludzi. I pod tym względem "Black Adam" wypada bardzo korzystnie!

Akcja całego filmu rozgrywa się na przestrzeni jakichś dwóch dni (chyba, że liczyć retrospekcje pokazujące jak Teth Adam zyskał moce Shazama - wtedy na przestrzeni pięciu tysięcy lat, plus-minus) i podejrzewam, że w dobrym pięćdziesięciu procentach składa się ze scen walki. CGI robi w większości pozytywne wrażenie, bodajże ani razu nie zabolało mnie, że coś wygląda wybitnie sztucznie, ale tym, co rzeczywiście zasługuje na uznanie jest prowadzenie kamery w scenach pojedynków. I jasne, zdaję sobie sprawę, że wirtualną kamerę znacznie łatwiej ustawić tak, aby pokazać wszystko, co się chce i kiedy chce, ale wielu filmowców nawet z pełnym CGI nie potrafi stworzyć intensywnej, wizualnie ciekawej i przede wszystkim czytelnej sceny. W "Black Adamie" każdy cios ma wyczuwalną moc, akcja prowadzi do reakcji i całość składa się w logiczną, pełną fajerwerków całość. Dwie godziny mijają prędzej niż niejeden pojedynczy odcinek jakiegoś mizernego serialu Netflixa.

"Black Adam" nie jest najlepszym filmem roku. Nie jest pewnie nawet najlepszym filmem superbohaterskim roku, choć tu już zdania mogą być podzielone, bo konkurencja nie była jakoś przesadnie wielka. Ale to absolutnie przyjemna, zaskakująco brutalna - choć w sprytny sposób i tak zapewniająca sobie niską kategorię wiekową - całkiem zabawna, a miejscami nawet wzruszająca historia. Nie ma w niej nic odkrywczego, ale gigantyczna charyzma Johnsona (i Brosnana, choć eksponowana w mniejszym stopniu) sprawia, że całość i tak ogląda się po prostu przyjemnie. Oczywiście dla tych, którzy nie mogą już patrzeć na kolejne filmy z Dwaynem nie ma tu niczego wartego wybrania się na salę kinową, lecz pozostałym fanom superbohaterów polecam go bez najmniejszych wyrzutów sumienia. Jest dobrze, jak na prosty popcorniak o ludziach w pelerynach.

Atuty

  • Dwayne Johnoson jak zawsze roztacza wszędzie swoją charyzmę;
  • Pierce Brosnan jako Doktor Fate;
  • Dobrze nakręcona akcja (nieważne, że to wszystko CGI);
  • Potrafi i rozśmieszyć i wzruszyć;
  • Origin postaci;
  • Ujęcia żywcem przeniesione z kart komiksów;
  • Brutalny jak na PG-13.

Wady

  • Główny wątek raczej przewidywalny i mało ambitny;
  • Część żartów zupełnie nie trafia;
  • Atom Smasher i Cyclone są właściwie zbędnymi dekoracjami;
  • Niektóre decyzje postaci deczko nielogiczne.

"Black Adam" to prosta i niezobowiązująca rozrywka. Film mówiący od początku do końca czym jest, niepróbujący udawać niczego więcej. Jeśli masz ochotę na "Shazama", ale w bardziej brutalnym wydaniu, to nowy film z Dwaynem Johnsonem jest propozycją dla ciebie.

6,5
Piotrek Kamiński Strona autora
Z wykształcenia filolog, z zamiłowania gracz i kinoman pochłaniający popkulturę od przeszło 30 lat. O filmach na PPE pisze od 2019. Zarówno w grach, jak i filmach najbardziej ceni sobie dobrą fabułę. W wolnych chwilach lubi poczytać, pójść na koncert albo rodzinny spacer z psem.
cropper