Mike

Mike (2022) – recenzja i opinia o serialu [Disney+]

Kuba Koisz | 18.09.2022, 21:45

Druga runda, czyli Hulu ponownie bierze się na bary z postaciami, które uznać można za ekstrema definiujące szalone, popkulturowe lata 90. Co prawda „Pam i Tommy” reprezentowali o wiele ciekawsze rejony komentatorskie, bo zahaczono tam również o branżę dystrybucji wideo przechodzącą pomału w internet, lecz historia Mike'a Tysona teoretycznie powinna mówić więcej o epoce, głownie o jej pułapkach. Padają tutaj jednak uniwersalne, nieco wyświechtane prawdy. Stare tak, jak stare są przypowieści o pysze. Jeśli galopujesz na wysokim koniu za szybko, możesz skręcić sobie kark, nawet jeśli pokryty jest tak rozbudowanymi mięśniami jak te u Tysona. Cieszy oko fakt, że między tym wszystkim znalazło się miejsce na krytykę hiperkomercjalizacji boksu, a także ukazanie, w jaki sposób mieli się i wypluwa dawne gwiazdy. Odrobinkę o wszystkim. W większości o niczym. 

Mike (2022) – recenzja serialu [Disney +]. Skomplikowane życie legendy

Dalsza część tekstu pod wideo

Serial Stevena Rogersa (scenarzysty innego sportowego biopicu „Ja, Tonya”) nawet nie udaje, że zamierza gubić Bestię chociaż na chwilę z zasięgu  swojego zainteresowania. Kamera jest nim zafascynowana w bardzo oślizgły sposób, a sam bokser wielokrotnie burzy czwartą ścianę, przemawiając do widza (zabiegi te są interesujące, ale momentami niepotrzebne) bezpośrednio, jakby zapraszając go do swojego skomplikowanego świata. Perspektywa Tysona jest o tyle ważna, że już w punkcie wyjścia to jego własna opowieść opowiadana nam ze sceny w czasie turnusu zwanego „Undisputed Truth”, chociaż posypana  większą szczerością niż ta, na którą zdobyłby się prawdziwy Żelazny Mike. Na szczęście wraz z rozwojem fabuły twórcy pokazują, że mają w nosie, co bokser ma do powiedzenia o sobie samym, a całe to monologi traktują ironicznie. Przypomina to trochę „Bronsona” Refna, w którym główny bohater z rozbrajającą szczerością tłumaczy ze sceny teatralnej, czemu postanowił zostać artystą przemocy. Tutaj jest podobnie – cały świat wmawia młodemu, zagubionemu dzieciakowi, że jedyną szansą na zaistnienie jest uczynienie z siebie potwora, więc on sam wierzy już wyłącznie w drogę pełną przemocy. Niewątpliwie udało się stworzyć niejednoznaczny obraz skonfliktowanego ze sobą i otoczeniem młodego człowieka, ale ani razu tak naprawdę nie wybrzmiewa motywacja, która popycha go ku wielkości. Tyson jest więc tyranem, czasami wielkodusznym opiekunem, czasami pojętnym uczniem, a kiedy indziej wyrodnym synem. I chyba powinniśmy woleć tę fikcyjną wersję niż autoryzowaną przez samego boksera, ponieważ oryginał nie wyraził chęci uczestnictwa w tym projekcie. Tyson krytykuje wprawdzie twórców, jakoby okradli go z tożsamości i podobnie jak w przypadku serialu o sekstaśmie Pameli Anderson i Tommy'ego Lee – może mieć trochę racji, ale ja tam wolę fikcję niż prawdę, bo prawda może być jeszcze straszniejsza. Wolę też fikcję niż autohagiografię, którą zapewne chciałby popełnić Tyson.

undefined

Zresztą serial stawia Tysona w centrum uwagi skupiając się przede wszystkim na jego życiu uczuciowym, sprawach sądowych, problemach z prawem, "damskim" bokserstwie i pobytach w areszcie. Oczywiście nie obyło się bez krytyki boksu lat 90. w którym takie figury jak Don King sprawiły, że ta wielomilionowa branża sportowa coraz mocniej przeżuwała swoje gwiazdy, kontekst sportowy jest jednak na drugim planie. Ani razu nie widzimy w pełni przeprowadzonego treningu, a wszystkie walki to jedynie migawki. Zresztą trudno tak naprawdę inaczej pokazywać potyczki kogoś, kto w większości kończył je przed czasem. Ta impulsywność wybijająca z tematu, a także charakteru głównego bohatera, rzutuje nieco na samą produkcję. Konwencje mieszają się rzadko, ale gdy już do tego dochodzi, czuć, że można byłoby to zrobić delikatniej. Wspomniane metakomentarze zza kadru, a także zabawa z chronologią nie są w większości potrzebne i chyba mają za zadanie jedynie dodać „charakteru” narracji.  To trochę tak, jakby serial przestał wierzyć, że główny bohater jest wciąż interesujący. 

Mike (2022) – recenzja serialu [Disney +]. Żelazny, choć miękki

Największym zwycięzcą tego spektaklu jest jednak Trevante Rhodes, który wciela się w głównego bohatera. Na aktora można było już zwrócić uwagę przy okazji świetnego „Moonlight”. Szaleństwo Tysona, jego zwierzęcość na ringu, opętańcze ciosy (wymierzone również w kobiety) oraz zagubienie kumulują się w aktorze, który daje popis całkiem niezłej metamorfozy, a także nieustępującej bokserowi muskulatury. W wersji tej Tyson wydaje się o wiele bardziej narażony na razy od swoich przeciwników niż w rzeczywistości, a w marzycielskim spojrzeniu Rhodesa udaje się dostrzec prawdziwego człowieka. Obok niego, przynajmniej przez dwa pierwsze odcinki, stoi Harvey Keitel w roli mentora, menedżera i przybranego ocja - Casa D'Amoto. Gdy panowie są razem na ekranie, obraz drży i skwierczy od temperatury. Szkoda tylko, że cały sezon nie dorównuje poziomem scenom, w którym przedstawione są losy tej skomplikowanej przyjaźni. Mogło być z tego serialu coś więcej, ale trudno orzec, co tak naprawdę. To, co powstało, musi nam wystarczyć. 

Atuty

  • Rhodes jako Tyson to strzał w dziesiątkę. I fizycznie, i aktorsko, i sportowo.
  • Zawsze miło widzieć Harveya Keitela na ekranie, chociażby małym
  • Bez cenzury i brutalnie

Wady

  • Niektóre wybory narracyjne niepotrzebne i wybijające z rytmu
  • Trzeci plan. Oprócz Keitela i Rhodesa nikt nie ma tutaj nic za bardzo do grania

"Mike" to interesujące spojrzenie na karierę i życie Tysona, uchodzącego za najbrutalniejszego boksera w historii. I chociaż narracja jest nieco rozedrgana, a sama konwencja niekiedy to przerost formy nad treścią - na pewno udaje się kilka razy wejść w umysł (i po części) serce jednego z najwięszych pięściarzy.

6,0
Kuba Koisz Strona autora
Dziennikarz filmowy i recenzent związany z polską branżą filmową od wielu lat. Autor tekstów, esejów i współpracownik magazynów i stacji telewizyjnych w tematach filmowych. Prywatnie fan boksu, ciężarów, SF i komiksów.
cropper