Resident Evil: Remedium (2022)

Resident Evil: Remedium (2022) - recenzja, opinia o serialu [Netflix]. Czyżby wreszcie dobra adaptacja RE?

Piotrek Kamiński | 17.07.2022, 20:00

Albert Wesker przyjeżdża wraz ze swoimi dwiema córkami do południowoafrykańskiego New Raccoon City - miasteczka wyglądającego jak z broszury, nudnego, jednakowo wyglądającego, sztucznego. Dziewczyny mają problemy z odnalezieniem się w nowym miejscu, lecz ich tata ma bardzo ważną pracę do wykonania, więc nie mają wyjścia. Brzmi jak Resident Evil? Niespecjalnie, prawda? I tak właśnie wyglądać to będzie właściwie do końca ostatniego, ósmego odcinka - znajomo brzmiąca nazwa, jakiś kojarzący się z grami motyw i mizerna cała reszta.

Capcom szaleje ostatnio z wypożyczaniem marki "Resident Evil" komu popadnie. W tamtym roku dostaliśmy wyglądającego względnie jak gry "Welcome to Raccoon City", który jednak prócz odniesień do kultowej serii nie oferował zbyt wiele pozytywnych wrażeń. W tym samym roku dostaliśmy również serial animowany „Resident Evil: Infinite Darkness”, zrobiony w stylu animacji „Damnation”, i „Vendetta”, co mogło dać widzom złudną nadzieję, że będzie przynajmniej tak dobry, jak te filmy. Nie był. Stricte zły również nie, ale i tak potencjał marki raz jeszcze został zmarnowany. No i wisienka na torcie – dzisiejszy „Remedium”, który zdążył rozwścieczyć fanów marki na dobry rok przed premierą, kiedy to Netflix ujawnił, że Albert Wesker nie będzie wyglądał, ani nawet zachowywał się jak ten z gier, a głównymi bohaterkami będą jego dwie córki. Niby to tylko luźna adaptacja, więc mogą sobie robić, co im się podoba, ale kiedy robisz niemalże kompletnie niezwiązany z oryginałem produkt, po czym przypinasz mu znaną metkę dla większego rozgłosu, to nie dziw się, że ludzie nie są zadowoleni z efektu końcowego, nawet jeśli technicznie rzecz biorąc nie psujesz kanonu.

Dalsza część tekstu pod wideo

Resident Evil: Remedium recenzja - Szkoła, łobuzy, PETA i młodzieńcze uczucie – typowy Resident Evil

Billie i Jade w przeszłości

Wszystkie osiem odcinków przeskakuje raz za razem między dwoma punktami w czasie. Albo śledzimy przygody młodych Jade (Tamara Smart) i Billie Wesker(Siena Agudong) w 2022 roku, na kilka miesięcy przed datą „końca świata”, albo chodzimy za dorosłą Jade (Ella Balinska) w 2036. Początek żadnego z tych wątków nie zrobił na mnie pozytywnego wrażenia. W przeszłości dziewczyny zachowują się jak rozpieszczone, mało sympatyczne dzieciaki, do kompletu myślące tylko o sobie, bo gdy tylko dowiadują się, że Umbrella – firma, w której pracuje ich tata – prowadzi badania na zwierzętach, natychmiast postanawiają je uwolnić, nie bacząc na to, co może stać się z Albertem (Lance Reddick). Na dodatek dostajemy krótki i w sumie zbędny wątek szkolny, w którym Billie jest gnębiona przez jakąś kopniętą dziewczynę już pierwszego dnia nauki. Nie ma w tych scenach niczego naturalnego, ani wiarygodnego i z początku nie interesowały mnie w najmniejszym nawet stopniu. W późniejszej części sezonu robi się odrobinę ciekawiej. Dowiadujemy się kilku ciekawych rzeczy o Alu, poznajemy zarządzającą Umbrellą Evelyn Marcus (Paola Nunez), widzimy jednego, bardzo popularnego przeciwnika z gier. Był taki moment - kiedy już pogodziłem się z faktem, że to nie jest „Resident Evil” - że chciało mi się włączyć kolejny odcinek żeby zobaczyć, co dalej. Szkoda więc, że dosłownie żaden z tych elementów nie został w satysfakcjonujący sposób rozwinięty, a już zupełnie najgorzej potraktowano tamtego przeciwnika, o którym przed chwilą wspominałem, bo po zapowiedzeniu go pierwszy sezon NIC – tak dosłownie – z  nim nie robi. Śmiech na sali.

Rok 2036 jest o tyle ciekawszy od czasów teraźniejszych, ze przynajmniej coś się w nim dzieje. Co prawda zniszczony, pustynny świat pasuje mi do tej marki jak pięść do nosa, lecz nieustanna akcja przynajmniej pozwala czerpać z nich jakąś tam radość. Zniszczone przez... „coś” pustkowia są domem dla wielu wciąż próbujących walczyć ludzi. Niektórzy z nich, mimo iż niezarażeni, zachowują się równie bestialsko, co zombie. Sceny z ich udziałem trącą trochę taniochą i wyglądają jakby aktorzy za bardzo starali się wypaść niepokojąco, fajnie, czy strasznie. Dobrze chociaż, że dzięki temu udało się wprowadzić do serialu kilku znajomych przeciwników, we względnie naturalny sposób. Jasne, to wciąż trochę randomowe, że jedna ekipa trzyma sobie na uwięzi zombiaka z workiem na głowie i piłą łańcuchową w ręce, lecz i tak ma to więcej sensu niż wielki, dziki kat z RE5 pojawiający się w budynku Umbrelli... bo tak, bo był taki w grze. Prócz gościa z piłą zobaczymy też zwykłe zombiaki, choć te tutaj wyglądają trochę dziwnie, są jakby napuchnięte, pokryte bąblami, niezbyt zgniłe, cerberusy, lickery i już na samym początku pierwszego odcinka... gigantyczną gąsienicę. To oczywiście nie wszystko, ale nie chcę psuć komuś niespodzianki, jeśli z jakiegoś powodu zdecyduje się sprawdzić serial samodzielnie.

Solidna dawka akcji w przyszłości ma zamaskować fakt, że wątek ten jest nudny jak diabli. Fabuła stoi przez większość czasu w miejscu, a zaproponowane przez twórców zwroty akcji nie są w żaden sposób ciekawe, czy inaczej satysfakcjonujące. Po obejrzeniu całego sezonu mogę śmiało stwierdzić, że właściwie pozbawiony jest logicznie skonstruowanej intrygi. Dostajemy jedynie pytanie jak to się stało, że świat poszedł w diabły, a serial nie był nawet na tyle przyzwoity, by dać nam na to pytanie jednoznaczną odpowiedź już w pierwszym sezonie. Jest też sprawa obecnego położenia i stanu zdrowia jednej z postaci z przeszłości, ale raz, że związany z nią zwrot akcji śmierdzi na kilometr, a dwa, że scenarzyści i tak w miarę szybko informują widza co i jak.

Resident Evil: Remedium recenzja - Średnie efekty i bardzo dobry Wesker

Zebranie firmowe

Lance Reddick nie wygląda jak Albert Wesker. Ma ciemną skórę, nie ma włosów na głowie, nosi okulary i często się uśmiecha. Myślałem, że będzie on moim największym problemem z całym serialem, lecz okazuje się, że jego Al jest całkiem ciekawą postacią w swoim własnym zakresie –  po prostu trzeba się pogodzić z faktem, że to nie jest „nasz” Wesker. Ten tutejszy bardziej przypomina mi Gustavo Fringa z „Breaking Bad” i „Better Call Saul”. Jest sympatyczny, opanowany i elokwentny, lecz potrafi też pokazać, że nie warto z nim zadzierać, kiedy zachodzi taka potrzeba. Jego córki – przynajmniej w młodszej wersji – są kompletnie nie do wybronienia. Scenarzyści kładą im w usta skandalicznie złe dialogi („zwykle siedzę i czytam porno ze Zwierzogrodu”), ich zachowania pozbawione są logiki i obie są zwyczajnie niesympatyczne (choć z różnych powodów), przez co ciężko martwić się o to, co z nimi będzie. W serialu zobaczymy również kilka postaci o znajomo brzmiących imionach. Jest Steve, Barry, Evelyn (do kompletu z nazwiskiem Marcus) i parę innych. Nie miej jednak żadnych złudzeń, to nie są bohaterowie, których znamy z gier. Ktoś po prostu nadał im znajomo brzmiące imiona, myśląc chyba, że fanom się to spodoba. Nie szanuję takiego fanserwisu, ale już bezpośrednio nawiązujące do gier sceny, jak żywcem skopiowany sen z otwarcia remake'u trzeciej części, sprawiają mi radochę za każdym razem.

Efekty wizualne są niesamowicie nierówne. Przepiłowywanie ciała wygląda całkiem nieźle, tak samo jak i część zombiaków i lickery (sprytnie ukryte w mroku, żeby nie było widać ich budżetowego CGI). Ale już gąsienica z początku odcinka, choć ciekawie zaprojektowana, sprawia raczej kiepskie wrażenie, wystając z ekranu, kompletnie nie wtapiając się w scenę. To jednak nic w porównaniu z widzianym w tym samym odcinku zombie dobermanem. To już gry miały lepiej wyglądające cerberusy niż dzisiejszy serial. 

„Resident Evil: Remedium” nie jest dobrym serialem, natomiast nowym „Residentem” jest zwyczajnie beznadziejnym. To po prostu jakaś generyczna produkcja o zombie, której ktoś przypiął łatkę „Resident Evil” żeby się lepiej sprzedała. Intrydze brakuje tempa, akcja irytująco skacze z jednego roku, do drugiego po kilkanaście, albo i kilkadziesiąt razy na odcinek, główne bohaterki nie wzbudzają żadnych pozytywnych uczuć w widzu, a kamera od czasu do czasu rusza się w specyficzny sposób bez wyraźnego powodu. Jakby tego było mało, cały scenariusz wypchany jest logicznymi dziurami i nie oferuje satysfakcjonującego zakończenia. W pewnym momencie twórcom udało się zdobyć moje zainteresowanie, lecz przed końcem serialu ponownie je utracili. Obejrzałem wszystkie odcinki, ponieważ musiałem, lecz myślę, że sam z siebie poddałbym się po jednym, maksymalnie dwóch odcinkach, mimo że „Resident Evil” jest jedną z moich ulubionych marek.

Atuty

  • Lance Reddick gra ciekawą postać – chociaż Wesker to nie jest;
  • Kilka znanych z gier typów przeciwników i scen/ujęć;
  • W pewnym momencie zainteresowałem się na tyle, że chciałem wiedzieć dokąd zmierza fabuła.

Wady

  • Nazywanie tego serialu „Resident Evil” jest sporym nadużyciem;
  • Nijakie główne bohaterki;
  • Kiepsko wkomponowane w obraz efekty wizualne;
  • Kompletnie niewykorzystany potencjał marki;
  • Mało angażująca, nudna, pełna dziur, naciągana fabuła;
  • Słabe dialogi.

Nie liczyłem na wiele od „Resident Evil: Remedium”, a i tak się zawiodłem. To nieciekawy, poszatkowany, kiepsko wyglądający i częściowo źle zagrany, generyczny serial o zombie, ledwo wiążący się w jakikolwiek sposób z serią gier Capcomu, za to bardzo wyraźnie zrobiony przez Netflixa. Fanom odradzam stanowczo, reszcie po prostu.

3,0
Piotrek Kamiński Strona autora
Z wykształcenia filolog, z zamiłowania gracz i kinoman pochłaniający popkulturę od przeszło 30 lat. O filmach na PPE pisze od 2019. Zarówno w grach, jak i filmach najbardziej ceni sobie dobrą fabułę. W wolnych chwilach lubi poczytać, pójść na koncert albo rodzinny spacer z psem.
cropper