The Gray Man (2022)

The Gray Man (2022) - recenzja, opinia o filmie [Netflix]. Bracia Russo powracają z nowym filmem akcji!

Piotrek Kamiński | 14.07.2022, 15:00

Człowiek od mokrej roboty CIA dowiaduje się podczas misji o kilka rzeczy za dużo, przez co znajduje się na celowniku swoich dotychczasowych mocodawców. Będzie musiał przebić się przez pół świata i całe zastępy najemników aby zdjąć cel ze swoich pleców i dowiedzieć się za co właściwie ma zostać zabity.

W 2011 roku Anthony i Joe Russo (chociaż w creditsach podpisany jest tylko ten drugi) pokazali, że potrafią nakręcić trzymającą w napięciu akcję za drobniaki. Ich dwuodcinkowy finał drugiego sezonu „Community” kosztował łącznie około 4 milionów dolarów, a wypchany jest po brzegi dobrymi ujęciami, wartką akcją i żywymi emocjami. Wzorowali się na spaghetti westernach Sergio Leone, co szybko zostało zauważone i docenione przez widzów. Ale nie tylko, bo najwyraźniej i Kevin Feige z Disneya był pod wrażeniem ich pracy, ponieważ dał im do zrobienia cztery z najlepszych filmów w całym MCU - „Zimowego Żołnierza”, „Wojnę Bohaterów”, „Wojnę bez granic” i „Koniec gry”. Jasnym było, że bracia mają dobry zmysł do scen akcji i sporo świeżych pomysłów. Teraz odrobinę tego talentu dla siebie postanowił kupić sobie również Netflix, dając chłopakom scenariusz, dwieście milionów i wolną rękę do przerobienia go jak sobie życzą. To chyba oczywiste, że wykorzystali te pieniądze w bardzo... widowiskowy sposób?

Dalsza część tekstu pod wideo

The Gray Man (2022) recenzja filmu - Prosta intryga, ale wyraziste postacie

Sześć w trakcie strzelaniny w tramwaju

Sierra 6 (Ryan Gosling) odsiadywał wyrok za morderstwo, kiedy odwiedził go pan Fitzroy (Billy Bob Thornton) i zaproponował, że uwolni go tam i wtedy. Jeden haczyk – zostanie wyszkolony na tajnego agenta CIA, działającego poza systemem, wysyłanego wszędzie tam, gdzie prawo nie sięga. Osiemnaście lat później Fitzroy został zastąpiony młodym i ambitnym panem Carmichaelem (Rege-Jean Page), a wykonana odrobinę chaotycznie misja i nowe informacje, które sprawiają, że Sześć traci zaufanie do agencji, robią z niego persona non grata w firmie. CIA daje ogromne pieniądze temu, który zlikwiduje Szóstkę, więc po całym świecie uganiać się za nim będą całe zastępy najemników. Trochę jak trzeci „John Wick”, generalnie. 

Fabuła filmu jest prosta jak diabli. Niemalże od początku wiadomo, kto jest dobry, kto zły i właściwie całą resztę. Scenariusz nie sili się na niesamowite zwroty akcji, zdrady, czy inne niespodzianki. Sześć musi dostać się do ludzi, którzy chcą go zabić i wytłumaczyć im dlaczego powinni odpuścić. Tyle. Tym co sprawia, że film jest warty uwagi i nie czuć tych 120 minut jest świetna obsada i masa interesujących scen akcji, tylko z rzadka poprzetykanych momentami relatywnej ciszy, szykującej po prostu sytuację pod kolejną młóckę.

Naprzeciwko Goslinga staje prywatny najemnik wynajęty przez Carmichaela i Suzanne Brewster (Jessica Henwick) z CIA, niejaki Lloyd Hansen (Chris Evans). Jego postać to niemalże parodia czarnych charakterów z filmów akcji. Evans zapuścił do roli zawadiacki wąs w stylu YMCA i kradnie całe show za każdym razem, kiedy widać go na ekranie. Widać, że granie przerysowanego bad guya sprawia mu niesamowitą radość – jest bardzo kinetyczny, mówi dziwacznie, trochę jakby próbował naśladować nieprzewidywalny styl Nicolasa Cage'a i, co najważniejsze, jest absolutnie zepsutym do szpiku kości, bezlitosnym, bezdusznym świrem. Jego łobuzerski urok pięknie kłóci się ze stoicką postawą Goslinga. Aby sobie z nim poradzić, Sześć będzie potrzebował pomocy agentki Dani Mirandy (Ana de Armas), którą przez przypadek władował w swoje problemy. Ana, jak to Ana, mogłaby nawet tylko stać i wyglądać, a byłbym zadowolony, ale film idzie o krok dalej i robi z niej zaradną, sympatyczną agentkę, której sprzeczki z Goslingiem wypadają zabawnie i wiarygodnie. Przydałoby się jej może trochę jakiejś historii, żebyśmy mogli lepiej ją poznać, ale jeśli film dobrze się przyjmie, to będzie na to czas w kontynuacji.

Nie wiem na ile to zasługa scenariusza, a na ile dobrze przeprowadzonego castingu i sprawnej reżyserii, ale praktycznie cała poboczna obsada robi dobre wrażenie – nawet jednorazowi najemnicy i im podobni ludzie, którzy stają Szóstce na drodze tylko po to, aby mógł ich pięknie zlikwidować, ociekają charakterem. Czy to nerwowy, wyćpany pan fotograf, czy dawna dyrektorka CIA (Alfre Woodard), czy hinduski najemnik, umiejętnościami dorównujący nawet naszemu głównemu bohaterowi. W tej ostatniej roli popularny bollywoodzki aktor Dhanush, co właściwie oznacza w miarę jednoznacznie, że wyniki oglądalności będą satysfakcjonujące nawet dla czubków z Netflixa, tak chętnie kasujących dobre seriale, jeśli tylko coś im nie zagra w Excelu.

The Gray Man (2022) recenzja filmu - Akcja goni akcję i akcją pogania

Agentka Miranda składa raport Carmichaelowi

Russo ponownie udowodnili, że mają łeb do wymyślania mocnych scen akcji. „The Gray Man” jest nimi wypakowany po same brzegi, a każda kolejna jest wyjątkowa – tak pod względem miejsca, zastosowanych broni, jak i choreografii. Typowo dla tego duetu reżyserskiego, cięcia miejscami są odrobinę zbyt częste, przez co ciężko połapać się kto kogo dokładnie bije i gdzie znajduje się w stosunku do drugiego walczącego. Na szczęście tego typu chaos nie jest przesadnie częsty, a lwia część walk kręcona jest na pełnym planie, ewentualnie amerykańskim, z ujęciami trwającymi na tyle długo aby widz mógł docenić pracę, którą ekipa kaskaderska i aktorzy włożyli w przygotowanie wszystkich tych choreografii. Jestem względnie pewien, że kilku ruchów do tej pory nie widziałem jeszcze w żadnym innym filmie.

Efekty specjalne chyba stoją na satysfakcjonującym poziomie. Mówię „chyba” ponieważ w trakcie oglądania bitrate leciał w tych momentach gdzieś w okolice dna i trudno było ocenić, czy CGI rzuca się w oczy, czy nie. Nie pomagało nawet cofanie, pauzowanie i czekanie, nic. Tak więc eksplodujące samochody ścinające kamienne kolumny, samoloty z wielkimi dziurami w boku i eksplodujące budynki prawdopodobnie wyglądają akceptowalnie! Pościgi kręcono z niemałą pomocą dronów, dzięki czemu jest dynamicznie, a my zawsze pozostajemy blisko wydarzeń. Parę bardziej agresywnych przelotów skojarzyło mi się z ostatnim popcorniakiem Michaela Baya, „Ambulansem”, co nie jest najgorszym możliwym porównaniem, jeśli rozmawia się o filmach akcji. Co jak co, ale akurat rozpierduchę Bay kręcić potrafi. Nie rozumiem tylko co filmowcy próbowali osiągnąć przejściami takimi jak to: kamera goni samochód. Samochód zatrzymuje się. Kamera przelatuje nad nim, cięcie, kamera wylatuje spod mostu w zupełnie innym miejscu. Nie wygląda to ciekawie, niczemu nie służy i może wywołać co najwyżej uśmiech politowania. Tego typu dziwactw w filmie nie ma, na szczęście, zbyt wielu.

Jak na razie nic tylko chwalę nową propozycję Netflixa, ale jeśli zaglądałeś już do oceniaczki, to wiesz, że nie mamy tu do czynienia z filmem idealnym. Oglądając niemądry film akcji z głównym bohaterem w pojedynkę zdejmującym całe oddziały wyszkolonych przeciwników, na pewne niedorzeczności trzeba się po prostu zgodzić. Wiadomo więc, że Gosling nawet z czterema ranami kłutymi wciąż jest pełen sił i potrafi obezwładnić rosłego przeciwnika, profesjonalni zabójcy strzelają tylko w tarczę trzymaną przez głównego bohatera, a cały plac ludzi nie jest w stanie zastrzelić jednej osoby, na dokładkę przykutej do niewielkiej ławki. To wszystko rozumiem, w życie wchodzi zasada, że jak coś jest „badass” to nie musi mieć sensu, ale głupoty w stylu strategicznie umiejscowionej rury w dziurze w podłodze, pełniącej funkcję pułapki, którą można łatwo rozwalić aby z pomocą napływającej prędko wody móc się wydostać sprawiają, że kręcę trochę nosem. No i prawdopodobnie pojedyncza najbardziej absurdalna sprawa – jakim cudem ludzie strzelają do policjantów, miejscami nawet paru zabijają, demolują całe miasta, po czym tak jakby po prostu odchodzą i nikt ich nie goni?! Przecież przy prawie każdej z tych strzelanin zaraz zaroiłoby się od mundurowych, a za postrzelenie funkcjonariusza na służbie nie daliby im wyjechać z centrum miasta.

Gdyby chcieć przyrównywać „The Gray Man” do prawdziwego życia, to wyszłoby nam, że jest to film – i nie bójmy się tego słowa – po prostu głupi, do kompletu z bardzo podstawową fabułą. Na szczęście jako niezobowiązująca rozrywka sprawdza się doskonale, a to za sprawą mocnej obsady i widowiskowych scen akcji. Zakończenie pozostawia szeroko otwartą furtkę dla ewentualnej kontynuacji i mam szczerą nadzieję, że ta powstanie i raz jeszcze zrobią ją bracia Russo. Czyste kino rozrywkowe, bezpretensjonalne i sprawnie zrealizowane. Z oryginałów Netflixa chyba obecnie mój ulubiony.

Premiera na Netflix: 22 lipca.

Atuty

  • Wyraziste, zabawnie i z werwą zagrane postacie;
  • W większości czytelne, robiące wrażenie sceny walk w zwarciu;
  • Masa pomysłowych, zapadających w pamięć scen akcji;
  • Bardzo dobre tempo;
  • Świetny kontrast między Goslingiem, a Evansem;
  • Dialogi napisane z ikrą i humorem;
  • Robi co może aby uwiarygodnić to jak niesamowicie przygotowany na wszystko jest główny bohater.

Wady

  • Trochę zbyt podstawowa fabuła, jak na mój gust;
  • Kilka trudnych do przełknięcia, wygodnych dla bohaterów zbiegów okoliczności;
  • Pojedyncze dziwne ujęcia i cięcia;
  • Ze dwie sceny walki pocięte trochę za gęsto, przez co na ekranie robi się chaos.

„The Gray Man” to po prostu szybkie, widowiskowe kino akcji ze znanymi twarzami. Tylko tyle i aż tyle. Ogląda się go lekko i przyjemnie, podziwiając pracę ekipy kaskaderskiej, pomysłowość twórców i niezaprzeczalną charyzmę głównej obsady. W kontynuacji poprosiłbym mocniej rozbudowaną fabułę.

8,0
Piotrek Kamiński Strona autora
Z wykształcenia filolog, z zamiłowania gracz i kinoman pochłaniający popkulturę od przeszło 30 lat. O filmach na PPE pisze od 2019. Zarówno w grach, jak i filmach najbardziej ceni sobie dobrą fabułę. W wolnych chwilach lubi poczytać, pójść na koncert albo rodzinny spacer z psem.
cropper