Recenzja: Rainbow Six: Siege (PS4)

Recenzja: Rainbow Six: Siege (PS4)

Adam Grochocki | 08.12.2015, 11:17

Koniec z bieganiem na pałę i pakowaniem ołowiu gdzie popadnie! Rainbow Six: Siege szybko nauczy Was pokory i zmusi do używania szarych komórek, często wyłączanych dziś przez FPS-y.

Nowe Rainbow Six nie posiada klasycznego trybu dla jednego gracza. Zamiast niego mamy Operacje, które idealnie nadają się na trening przed właściwą rozgrywką. Dostępnych jest tam dziesięć misji, a w każdej z nich wcielamy się w innego Operatora z dostępnych w grze oddziałów specjalnych. Tutaj poznajemy techniki szturmu, fortyfikacji i obrony oraz uczymy się korzystać z gadżetów i umiejętności postaci. Każda z misji ma trzy cele dodatkowe, za wypełnienie których zdobywamy doświadczenie i rangi. Spędzając w Operacjach pierwsze godziny zdobędziemy trochę kasy i nauczymy się podstaw gry, bo, jak wspomniałem na wstępie, nasze przyzwyczajenia z pierwszoosobowych strzelanek muszą odejść do lamusa. Znana z Call of Duty bieganina i pełne rozmachu akcje z Battlefielda ustępują tutaj miejsca uważnej eksploracji i podwójnemu sprawdzaniu każdego korytarza. Pomaga nam w tym zapomniana nieco funkcja wychylania się w lewo (L3) i prawo (R3), dzięki czemu łatwiej obadać otoczenie i dostrzec zagrożenie bez wystawiania się pod lunetę snajpera.

Dalsza część tekstu pod wideo

Zanim przejdę do najważniejszego punktu, warto wspomnieć o Operatorach. Rainbow Six zebrało elitarne jednostki z całego świata. Mamy amerykańskie FBI, SWAT, brytyjski SAS, fracuski GIGN, Niemiecki GSG9 oraz rosyjski Specnaz. Wśród oddziałów mamy czterech unikalnych Operatorów – dwóch ofensywnych i dwóch defensywnych. Łącznie daje nam to po dziesięciu „madafaków” do wyboru w przypadku ataku i obrony. Wprost genialnym pomysłem okazuje się zróżnicowanie Operatorów, gdyż nie ma dwóch postaci o takich samych umiejętnościach. Każdy z nich ma nieco inną broń i zarezerwowaną tylko dla siebie specjalizację. Mamy wyposażoną w granatnik dziewczynę, szybkiego i bardzo cichego snajpera, giganta z tarczą taktyczną czy też gościa wyposażonego w ładunki EMP rozwalające elektronikę. To, kogo wybierzemy na starcie meczu (wybranie postaci blokuje ją dla innych graczy), weryfikuje styl rozgrywki i dzięki temu każdy mecz to zupełnie inne doznania.

Po Operacjach warto rozegrać kilka starć w trybie Terrohunt, gdzie zadanie jest banalnie proste - dostać się do strzeżonej miejscówki i oczyścić ją ze sterowanych przez SI terrorystów. Możemy to robić jako samotnik bądź, co wskazane, dołączyć do oddziału i działać kooperacyjnie. Terrohunt długo się nie nudzi, ale trzeba przyznać, że to bardziej zasługa trzech poziomów trudności niż wyjątkowości samego trybu.

Prawdziwa zabawa zaczyna się w rozgrywkach PvP z prawdziwymi graczami jako przeciwnikami. Sieciowe pojedynki toczymy w układzie sił pięciu na pięciu. Zadania są różne: odbić i ewakuować zakładnika, zabezpieczyć broń chemiczną czy po prostu zneutralizować przeciwnika. Gramy w krótkich, kilkuminutowych rundach do trzech wygranych, naprzemiennie atakując i broniąc. Należy pamiętać, że śmierć podczas danej rundy przenosi nas na stanowisko obserwatora. Nie ma respawnu, więc każdy głupi wybryk w stylu kamikadze osłabia drużynę. Przed startem rundy drużyna broniąca ma kilka chwil na ufortyfikowanie się, ale nie ma szans na zabezpieczenie wszystkich wejść, bo tych jest mnóstwo. Musimy nauczyć się przewidywania i zajmowania dogodnych pozycji, gdyż tylko wtedy mamy szansę przy zorganizowanej drużynie przeciwnej. Analogicznie sytuacja wygląda w przypadku ekipy atakującej, która czas przygotowywania umocnień może wykorzystać na rekonesans za pomocą zdalnie sterowanych kamer. Z racji wielu możliwych sposobów na dostanie się do budynku, możemy kombinować i eksperymentować. Zgrany zespół może tworzyć dywersje, aby zmylić obrońców, lub po prostu władować się w komplecie przez główne wejście. Co ciekawe, gra z przypadkowo dobraną ekipą naprawdę ma sens. Zdarzają się zawadiacy i „zawodowi przeszkadzacze”, ale większość przykłada się do współpracy nawet bez głosowej komunikacji. Nikt nie chce oberwać jako pierwszy, więc starcia przebiegają w niecodziennej dla gatunku atmosferze skradania się i podchodów.

Umiejętności antyterrorystów są niezbędne do rozstrzygania potyczek. Lokacje, w których walczymy, usiane są zniszczalnymi obiektami, więc rozwalamy barykady, wysadzamy ściany i podłogi, zastawiamy pułapki. A jeśli ściana jest wzmocniona? Nic nie stoi na przeszkodzie, aby serią z automatu zrobić sobie „przerębel” i zdjąć zaskoczonych przeciwników. Obrońcy nie zostają bezbronni, ponieważ mają szereg możliwości, aby utrudnić szturm. Można dodatkowo sami wzmocnić niektóre ściany, okna i drzwi, zaminować korytarz, rzucić gaz lub schować zdalnie detonowany ładunek wybuchowy. Decyzja, na czym się skupimy, należy tylko do nas.

Multiplayer w Rainbow Six: Siege jest wprost genialny. Prosty w założeniach, ale wymagający współpracy, cierpliwości i dokładności. Jedynym minusem jest dobór drużyn, gdyż atakujący i obrońcy to Operatorzy oddziałów antyterrorystycznych, więc dochodzi do kuriozalnych sytuacji, że po jednej stronie mamy zakapiorów z FBI i Specnazu, a po drugiej… też. Rozumiem, że mało kto chciałby wcielić się np. w drużynę ISIS, ale to trochę dziwne. Chyba lepszym rozwiązaniem byłoby stworzenie fikcyjnych oddziałów po obu stronach barykady. Wtedy nikt nie musiałby martwić się o poprawność polityczną.

Martwi mnie też żywotność produkcji, ponieważ liczba rzeczy do odblokowania jest bardzo mała. Wyposażenie Operatorów to broń główna, dodatkowa i gadżet, a każda z pozycji ma zaledwie jedną alternatywę (u niektórych tylko jedna broń). Dodatki do broni są tanie i identyczne dla każdej spluwy, więc zakup najtańszego kolimatora i uchwytu stabilizującego możemy sobie sprawić na samym początku rozgrywki i nie zmieniać ich już nigdy. Oprócz prestiżu, zdobywanie kolejnych rang na wiele się nie zdaje, więc można zapomnieć o odliczaniu fragów do odblokowania wymarzonej broni, jak to ma miejsce w przypadku serii Battlefield i Call of Duty. Rozgrywka broni się sama, ale brakuje motywatora z prawdziwego zdarzenia.

Kilka słów o aspektach technicznych. Grafika? Średnia. Nie jest brzydko i kanciasto, ale nie jest też specjalnie pięknie. Mogło być o wiele lepiej. Dźwięk z drugiej strony aż ciężko opisać. Coś niesamowitego! Gra w dobrych słuchawkach to wczuwka najwyższych lotów. To, jak twórcom udało się oddać odgłosy broni, kroków, wysadzania ścian i podłóg czy eksplozje granatów, po prostu wbija w fotel. Nasłuchiwanie kroków przeciwników i identyfikowanie ich przez wydawane odgłosy nieraz ratuje skórę. Nie przypominam sobie drugiej takiej gry, a FPS-ów zaliczyłem dużo. Trzeba to usłyszeć!

Nie ukrywam, że Rainbow Six: Siege mnie zachwyciło. Zadaję sobie jednak pytanie - czy samo multi to nie za mało? Cholernie brakuje trybu dla jednego gracza z charakterystyczną dla Toma Clancy'ego otoczką fabularną. Nie ma sensownego uzasadnienia braku kampanii i muszę to wziąć pod uwagę przy ocenie gry w pełnej cenie. Niemniej odpalając mecze multiplayerowe można kompletnie zatracić poczucie czasu i zapomnieć o wszystkich bolączkach. Powtórzę jeszcze raz – tryb wieloosobowy jest genialny. To tyle. Zastanówcie się, czy wybitne i tak bardzo inne od konkurencji multi Wam wystarczy, a ja muszę lecieć, bo zakładnicy sami się nie uwolnią.

Źródło: własne

Ocena - recenzja gry Tom Clancy's Rainbow Six: Siege

Atuty

  • Niesamowite pojedynki 5v5
  • Mapy
  • Unikalni Operatorzy
  • Multum możliwości ofensywnych i defensywnych
  • Każdy mecz jest inny

Wady

  • Brak kampanii
  • Przydałoby się więcej trybów
  • Terrohunt działa jedynie online

Trzy słowa: taktyka, spektakularność, emocje. W dowolnej kolejności.

Adam Grochocki Strona autora
cropper