Recenzja: Enslaved: Odyssey to the West (PS3)

Recenzja: Enslaved: Odyssey to the West (PS3)

SoQ | 05.10.2010, 08:31

Może stwierdzenie to wyświechtane, ale mawiają iż apetyt rośnie w miarę jedzenia. Nie powinien dziwić zatem fakt, że po naprawdę udanym Heaveny Sword, oczekiwania wobec kolejnej produkcji Ninja Theory były dość wygórowane.

Poprzeczka zawisła wysoko, a Brytyjczycy, nie chcąc iść na łatwiznę, zdecydowali się nie kontynuować historii rudowłosej Nariko, a od podstaw wykreować całkiem nowy świat i bohaterów. Enslaved miał być jeszcze bardziej dopieszczony i oryginalny, a także sprawić, że studio z Cambridge na dobre wskoczy do developerskiej ekstraklasy. Sprawił?

Dalsza część tekstu pod wideo

Moja uwaga skupiona była na najnowszej produkcji Ninja Theory niemal od samego początku jej powstawania. Doceniałem odwagę i chęć stworzenia czegoś świeżego, a także osnucie historii wokół motywu podróży i oryginalne inspiracje - 400 letni chińskiego poemat „Wyprawa na Zachód”. Właśnie w takiej wyprawie towarzyszyć będziemy dwójce bohaterów. Rudowłosa Trip z miejsca narzuca skojarzenia z Nariko, choć jest dużo bardziej stonowana i spokojniejsza od wywijającej mieczem niewiasty. Z kolei barczysty Monkey to taki trochę nierozgarnięty facet, który zamiast myśleć, raczej wykorzystuje siłę swoich mięśni. Parka poznaje się w dość niecodziennych okolicznościach - na niewolniczym statku. Musicie wiedzieć bowiem, że Enslaved przedstawia wizję świata przyszłości, wyniszczonego wojnami i opanowanego przez maszyny rządzące niewielką ludzką populacją, która ostała się na ziemskim padole. Roboty wyłapują ostatnich przedstawicieli naszego gatunku i transportują do tajemniczej Piramidy. Jako że nasi bohaterowie ani myślą się tam udać, decydują się na brawurową ucieczkę, która kończy się przymusowym i bolesnym (no, bolesnym tylko dla niektórych) lądowaniem w Nowym Jorku. „Wielkie Jabłko” nie wygląda jednak tak jak na dzisiejszych pocztówkach. Drapacze chmur straciły dawny blask i choć nadal górują nad horyzontem, to ich popękane ściany jedynie z rozrzewnieniem mogą wspominać lata świetności. Miasto jest bowiem zniszczone, całkowicie opuszczone, a swoje zrobiła też Matka Natura i wszystko porosły gigantyczne drzewa i gęsta roślinność.

Trzeba przyznać, że oryginalny setting to jeden z najmocniejszych atutów Enslaved. Świat po katastrofie nie musi być bowiem jałowym środowiskiem z ciągnącymi się w nieskończoność pustkowiami, takimi jak choćby w serii Fallout (nic jej nie ujmując oczywiście). Widokówki jakie przyjdzie nam podziwiać w grze Ninja Theory momentami zapierają dech w piersiach, szczególnie gdy ciepłe promienie słońca rażą w oczy, podkreślając delikatność wszechobecnej zieleni. Gra operuje soczystymi, pastelowymi kolorami, co świetnie sprawdza się w przypadku właśnie zielonego, i choć nader często zdarzało mi się kręcić nosem patrząc na średniej jakości tekstry, to jednak całości nie sposób odmówić urzekającego uroku. Mistrzostwem za to jest wykonanie postaci. Zdziwienie czy złość na twarzy Monkeya, strach i niepewność przemawiająca momentami przez Trip - to wszystko wygląda niezmiernie naturalnie i zaryzykuję stwierdzenie, że mało kto w branży potrafi tak cudownie oddać mimikę ludzkiej twarzy. Zresztą to ludzie z Ninja Theory pokazali już przy Heavelny Sword, a grający tam fenomenalnego Króla Bohana Andy Serkis powraca i tym razem wciela się w bohatera, którym przyjdzie nam sterować. Szkoda jedynie, że wspominany urok pięknych krajobrazów odczuwalny jest jedynie podczas pierwszych godzin gry. Wraz z postępami jakość i pomysłowość oprawy toczy się powolutku po równi pochyłej, choć to - niestety - jeden z mniejszych problemów, z którymi z czasem przyjdzie nam się borykać.

Gdy wgryziesz się w piękny świat i mieląc zębami dotrzesz do sedna - czyli samej mechaniki rozgrywki, czeka Cię kolejne rozczarowanie. Enslaved stawia w tej kwestii na miks efekciarstwa znanego z Uncharted, co akurat wypada momentami udanie, z niestety płytką bijatyką i cudacznymi akrobacjami rodem z Prince of Persia. Porównanie do gry Ubisoftu co prawda mogłoby cieszyć, jednak mam tu na myśli prostą jak drut część z 2008 roku, która niesławę zyskała jako gra, która przechodzi się niemal sama. Najnowsze dziecko Ninja Theory jest podobne. Skakanie tu mnóstwo, jednak gra dba o to, aby kuku nam się nie stało, nachalnie podpowiadając - czy to ujęciem kamery, czy podświetleniem miejsc których możemy się złapać - co należy robić. Całość sprowadza się zatem do klepania jednego przycisku i choć mamy zapadające w pamięć momenty, gdy po walącym się moście wdrapujemy się niczym Drake po zwisającym nad urwiskiem pociągu, to generalnie z czasem robi się zbyt automatycznie i nużąco. Z kolei gdy nie skaczemy, mamy do czynienia z podobnie nużącą walką. System jest tu prościutki jak krecha odrysowania od linijki, podobnie jak rozwój głównego bohatera. Mamy ataki mocny i słaby, uderzenie „ładowane” oraz oczywiście blok i uniki, co teoretycznie mogłoby wystarczyć. Mogłoby ale pod warunkiem, że nie dostajemy jednego kombosa na krzyż i postaci, która w ciągu całej gry nie jest w stanie nauczyć się niczego nowego. Fakt, za zbierane świecidełka kupujemy ulepszenia tarczy czy zdrowia, ale wszystko jest automatyczne, my natomiast do samego końca klepiemy jedną serię kończącą wrogów. Inna bajka to strzelanie z... kija, który Monkey zawsze nosi przy sobie, choć i tutaj mowy o zachwytach wygłaszać nie sposób. Mamy po prostu amunicję zadającą obrażenia, którą możemy ustrzelić robota bez tarczy, oraz ogłuszającą, która elektryzuje gagatka i podaje go nam na widelcu. Wówczas znów możemy klepać dwa przyciski na zmianę, by do listy ubitych dopisać kolejną ofiarę.

Tak, może i jestem złośliwy, ale zakute stalowe łby, które przyjdzie nam rozbijać, do inteligentnych nie należą. To powoduje, że starcia w Enslaved szybko zaczynają wręcz męczyć, a niestety wraz z postępami liczebność wrogów rośnie. Pokpiony system walki twórcy starali się uratować dodając specjalne takedowny, którymi możemy odesłać do mechanicznego nieba niektórych wrogów. Monkey wówczas rzuca się na adwersarzy w furią w oczach i rozczłonkowuje robociki gołymi rękoma, a potem może złapać takie zwłoki i rzucić nimi w resztę gapiów powodując wybuch. Patent ten to ponownie jednak namiastka tego, co można było wymyślić, gdyż takowych wykończeń mamy tyle co kot napłakał. Na domiar złego różnorodność wrogów to dla Enslaved pojęcie niemal obce, bo ciągle przyjdzie nam obijać zaledwie kilka rodzajów „stali armatniej”. Sytuacji nie ratują nawet bossowie, bo może i ostatnia walka potrafi się spodobać, ale kpiną był dla mnie pojedynek z pewnym mechanicznym czworonogiem, na domiar złego powtórzony dwukrotnie, który sprowadził się do walenia w dosłownie jeden klawisz. Czy zatem z gameplayem w Enslaved jest aż tak źle?

Na szczęście nie jest, bo autorom udało się wplątać choćby ciekawe śmiganie na „chmurze” przypominającej grawitacyjną deskę z „Powrotu do przeszłości”. Mykanie nad taflą błękitno niebieskiej wody z popadającym w ruinie mostem Brooklińskim w tle stanowi świetną odskocznię od „szarej codzienności”, ale ponownie pomysł eksploatowano oszczędnie, dając nam możliwość używania chmury jedynie w ściśle określonych momentach. Wyróżnikiem w Enslaved powinna być też współpraca dwójki bohaterów. Trudno jednak i ją uznać za satysfakcjonującą, skoro ogranicza się do paru prościutkich patentów. Dziewczynie można czasem podrzucić, aby np. spuściła nam drabinkę, czy też nakazać, by za pomocą hologramu odwróciła na chwilę uwagę wrogów, gdy my zakradamy się by stłuc im miski. Panienka potrafi nas również uleczyć, a pod jej umiejętności podpisano też dość bezczelnie... wywoływanie menu, w którym zakupujemy ulepszenia. Który to już raz powtórzę śpiewkę o uproszczeniach i niepopchniętym dalej pomyśle? Co gorsza, między damsko-męskim duetem na ekranie trudno nawet doszukać się intrygującej więzi emocjonalnej. Niby czasem trzeba pomóc kobitce przy skokach, przerzucić ją na drugą stronę czy złapać, aby nie poleciała w dół, ale nie czuć tu autentycznej troski o partnerkę, takiej, która towarzyszyła nam zwłaszcza w Ico.

Szkoda, że nie uwypuklono bardziej tego aspektu, choć w scenkach fabularnych parę razy o to się starano. Historia w Enslaved może się podobać. Operuje co prawda nieco sztampowymi i niestety niewyrazistymi postaciami, a z czasem wplątuje w wir wydarzeń tanio uzasadniony motyw zemsty, ale potrafi zainteresować, a także - wraz z finałem - postawić przed nami kilka zastanawiających pytań, nawiązując do ludzkiego zniewolenia. To trochę pokazuje kontrast emanujący z nowej produkcji Ninja Theory. Zachodzi tu bowiem mocna rozbieżność między otoczką, niby głębszą i oryginalną, a zawartością nastawioną na masówkę. Z jednej strony mamy bowiem ciekawie wykreowany, czarujący nas momentalnie świat i zapędy autorów ku epickiej, magicznej opowieści. Z drugiej, prościutki i prowadzący nas za rączkę gameplay, mający ową opowieść napędzać, ale równocześnie mający podejść każdemu kto do gry się dotknie. Enslaved to taki trochę zlepek patentów podpatrzonych u konkurencji, a Ninja Theory znacznie lepiej wyszło nie oglądanie się na innych, co zaowocowało stworzeniem Heavenly Sword. Szczerze mówiąc, patrząc choćby na zakręcony system walki jaki mieliśmy w przygodach Nariko, aż dziw bierze, czemu tutaj dostajemy go w tak trywialnej formie.

Fakt, narzekam i narzekam, ale Enslaved ma swój charakter i tak naprawdę zanim zdąży Was do końca znużyć, czyli w ciągu jakichś 8-9 godzin, obejrzycie napisy końcowe, co mimo wielu zastrzeżeń zrobić warto. Ja jednak czuje się zawiedziony tym, co serwuje mi brytyjski team w postaci efektu końcowego. Choć może moje oczekiwania okazały się zbyt wygórowane? Być może, co nie zmienia faktu, że Ninja Theory, które nadal umiało mnie oczarować i niezmiennie z łatwością sprawnie opowiada historie, po prostu zrobiło krok wstecz. A to chyba niezbyt dobrze wróży „liftingowi”, jaki developer ten ma wkrótce zaserwować serii Devil May Cry. 

Źródło: własne

Ocena - recenzja gry Enslaved: Odyssey to the West

Atuty

  • Czarujący świat
  • Świetne wykonani bohaterowie

Wady

  • Uproszczenia w rozgrywce
  • Monotonia
  • Gra na raz - przejdziesz i zapomnisz

Śliczna pod względem artystycznym produkcja, która jednak technicznie mocno niedomaga. A szkoda, bo potencjał był ogromny.

cropper