Carmageddon: Max Damage - recenzja gry

Carmageddon: Max Damage - recenzja gry

Igor Chrzanowski | 11.07.2016, 20:26

Z naszego świata odeszło już wiele serii gier, o których mało kto już pamięta. Jednakże są wśród nich i takie, które uzyskały niegdyś status kultowych. I to właśnie one za pośrednictwem Kickstartera starają się wrócić do żywych. Jak zatem wyszła konsolowa wersja nowego Carmageddonu? Zapewne wiecie, ale lepiej się w tym przekonaniu utwierdzić.

Reincarnation okazało się totalnym nieporozumieniem, dlatego też ekipa Stainless Games postanowiła wziąć się do roboty i przygotować dla nas jego ulepszoną wersję pod zmienioną nazwą – tak aby się nie daj boże nikt nie zorientował, że to ten sam produkt, tylko z paroma modyfikacjami.

Dalsza część tekstu pod wideo

Fabuły tutaj praktycznie nie ma, ot jesteś skończonym świrusem, który bierze udział w serii 63 niezwykle pokręconych zawodów polegających na zabijaniu przeciwników, przechodniów i ściganiu się. Wszystko podzielono na 16 różnych rozdziałów składających się z od 3 do 5 etapów.

Aby odblokować każdy kolejny z nich należy zdobyć określoną ilość punktów jakie zbieramy podczas danych misji. Na przykład 150 tysięcy. Za przejście wyścigu bądź innego eventu otrzymujemy taki wynik jaki sobie nazbieramy. Ale na szczęście, nie trzeba żyłować wyników do maksimum, gdyż nawet jak się wejdzie we wcześniej zaliczone zadanie i zrobi się je jeszcze raz, to i tak się dostaje kolejną porcję zdobytych punktów.

Najważniejsze co powinno być w takiej grze, czyli model jazdy, jest całkowicie z... zepsuty. Jakim to trzeba być matołem, aby wypuścić wyścigi, gdzie samochodami praktycznie się nie da sterować. Aby wam to dokładniej zobrazować, wkleję poniżej własny filmik z rozgrywki. Tego po prostu się nie da dobrze opisać, to trzeba zobaczyć. Pojazdy się ślizgają, przekręcają, latają, robią same z siebie beczki w powietrzu, hamowanie w nich nie działa, a kamera potrafi płatać niesamowite figle.

Samych pojazdów jest aż 27, więc za to należy się deweloperom malutki plusik – niestety każdym kolejnym kieruje się gorzej niż poprzednim. Na przykład jest taki Anihilator, który non-stop posiada nitro. NON-STOP. Wiecie już, że tym się nie da w ogóle jeździć.

W Carmageddonie: Max Damage znalazło się aż 6 trybów zabawy, a właściwie „zabawy”, bo granie w to jest istną katorgą, której nie życzę nawet największym wrogom. Tak więc możemy tu wziąć udział w zwykłym wyścigu, jeździe do checkpointów, pościgu, polowaniu na Pedsów (ludzie i zwierzęta), trybie podobnym do Destruction Derby i takim jakby wielkim miksie. Na czym polegają te zawody mieszane? Możemy je wygrać na trzy różne sposoby – zabijając wszystkie osoby na mapie, niszcząc wszystkich rywali, bądź zaliczając kilka okrążeń. Najprostszą metodą jest oczywiście zrobienie określonej liczby kółek, gdyż inni zawodnicy mają je totalnie gdzieś i walczą między sobą gdzie tylko się da.

Plansze są naprawdę pokaźnych rozmiarów, dzięki czemu autorom udało się na nich zmieścić tysiące różnych obiektów. Są tu grube setki pedsów, dziesiątki beczek z power upami do zebrania i bardzo ciekawie zagospodarowane przestrzenie. Zwiedzimy tu kanion, pustynię, laboratorium, elektrownię jądrową i parę innych w sumie fajnie zaprojektowanych lokacji.

Jedną z największych zalet MD jest model zniszczeń. Wszystko się ładnie wgniata, odciska, odpada i rozlatuje tak jak powinno, dzięki czemu chociaż ten element można zaliczyć na plus. Gdy się naprawiamy za pomocą trójkąta widzimy jak nasze części (w tym martwy kierowca) wracają do wozu i się od nowa układają w całkiem zgrabne cacko.

Dodatkowo podczas jazdy możemy złapać różne ulepszenia i moce. A jest ich ponad 100(!), więc liczba robi nie małe wrażenie. Szkoda tylko, że jakieś 3/4 z nich nie działa, lub jest totalnie nieprzydatne. Bywają fajne jak wyrzucanie wrogów w powietrze, uderzanie ich piorunem, gazem, zamrażanie, a nawet i spalanie pedsów. Jest także jedna, bardzo... bardzo wkurzająca. Mianowicie chodzi o „pinball mode”, w którym to my, wrogowie i ludzie odbijamy się od każdej ściany jak piłeczka w maszynie pinballowej – efekty tego są zdumiewające i wyglądają jak najbardziej chamski bug wywalający w nicość.

Graficznie gra wygląda jak tytuł z początków PlayStation 3, a nawet i chwilami jak końcówka PS2. Pedsi są okropni i prezentują się jak widownia w Fifie, tekstury doczytują się na naszych oczach, a pojazdy wyglądają jak mniej więcej nieco lepsze Gran Turismo 4. Biorąc pod uwagę, że to tytuł na aktualną generację, to zalatuje lekkim skandalem i ewidentnym brakiem dostatecznych środków.

Całość ratuje nieco muzyka! Dobre rockowo-dubstepowe kawałki potrafią cieszyć ucho i nadać męczarni nieco jaśniejszych barw szczęścia. Ponadto gdy na mapie zaczyna rozbrzmiewa specyficzna muzyka wszyscy pedsi stają w miejscu i zaczynają tańczyć, co pomaga trochę w ich anihilacji.

Pokrótce powrót Carmageddonu to istna apokalipsa. Gra jest zabugowana, paskudna, wkurzająca, niedorobiona i potrafi doprowadzić do szału. Ponadto ta cała kontrowersja nie robi już na nikim żadnego wrażenia, jak robiła te 20 lat temu. Dziś mamy taką samą przemoc wszędzie. Z ciekawości dałem w to zagrać kolegom – takich wiązanek bluzgów dawno nie słyszałem. To chyba najlepsza możliwa anty-rekomendacja.

Źródło: własne

Ocena - recenzja gry Carmageddon: Max Damage

Atuty

  • Duże mapy
  • Muzyka
  • Całkiem ciekawe tryby gry

Wady

  • Kontrowersja już nie bawi
  • MODEL JAZDY
  • Grafika
  • Błędy
  • Ulepszenia i moce

Wielki powrót troszkę nie wypalił. Ci, którzy wsparli grę na Kickstarterze mogą poczuć się najbardziej zawiedzeni postawą jej autorów. Jednakże jeśli naprawdę kochaliście pierwowzór, to za połowę ceny możecie dać temu szansę.
Graliśmy na: PS4

Igor Chrzanowski Strona autora
Z grami związany jest praktycznie od czwartego roku życia, a jego sercem władają głównie konsole. Na PPE od listopada 2013 roku, a obecnie pracuje również jako game designer.
cropper