Recenzja gry: Escape Dead Island

Recenzja gry: Escape Dead Island

Adam Ginel | 21.11.2014, 10:10

Zombie nigdy mi się nie przejedzą (hmm...). Uwielbiam właściwie wszystkie produkcje z umarlakami w roli głównej. No chyba, że są wyjątkowo słabe. Seria Dead Island, nie tylko ze względu na polskie korzenie, jest mi szczególnie bliska. Dlatego z ogromną chęcią ponownie wybrałem się na egzotyczną wyprawę.

Cliff Calo, główny bohater Escape Dead Island, to domorosły reporter, który postanowił zajumać bogatym rodzicom jacht i wraz z dwójką znajomych zbadać wyspę Narapela, na której oczekują znaleźć interesujące materiały o zombie i firmie Geo Pharm. Problem w tym, że na miejscu nie czekają ledwie zakryte hula i łupinami kokosa panienki z drinkami w zgrabnych łapkach, lecz pragnące ciepłego ludzkiego mięsa potwory. Beztroski wypad szybko zmienia się w najgorszy koszmar, a na domiar złego ucieczka łajbą nie wchodzi w rachubę. Młodzieńcowi nie pozostaje nic innego, jak zmierzyć się z przeznaczeniem.

Dalsza część tekstu pod wideo

Historia pewnego wirusa

Wydarzenia mają miejsce między tymi, które miałeś okazję przeżyć w pierwszej części (jeśli nie grałeś, koniecznie nadrób zaległości) a tymi, które dane będzie Ci poznać w nadchodzącym sequelu. Bez wątpienia gwoździem programu jest geneza wirusa, który zmienia ludzi w krwiożercze monstra. To właśnie z przygód Cliffa dowiesz się, jak wybuchła epidemia i kto jest za nią odpowiedzialny. W trakcie gry, bohater ma dziwne wizje, których znaczenia niestety nie dane było mi rozszyfrować. Co ma wspólnego zabicie nowego przeciwnika z nagłym pojawieniem się w kiblu, przebiegnięciu kilku metrów i ponownym powrocie do rzeczywistości? Nie wiem…

 

 

Choć w teorii gra oferuje otwarte tereny, w rzeczywistości jest piekielnie liniowa. Twórcy prowadzą cię za rączkę, ograniczając dostęp do poszczególnych miejscówek sztucznymi barierami, które znikają wraz z postępami w fabule. W trakcie przygody zwiedzisz laboratorium, lotnisko, plażę czy dzielnicę mieszkalną. Nie licz jednak na rozległe lokacje, pełne ciekawych miejsc do przeszukania. Choć pierwsza przechadzka po nich sprawiła mi nieco przyjemności, później wdarła się nuda, wywołana przez backtracking. Twórcy udostępnili mapę, która do niczego nie jest potrzebna, ponieważ nie ma tu szybkiej podróży, czy chociażby opisu poszczególnych obszarów wyspy.

Ręka, noga, mózg na ścianie

Escape Dead Island jest typowym siepaczem z elementami przygodowymi, właściwie zupełnie pozbawionym RPG-owej otoczki znanej z poprzednich odsłon. Nowością jest umiejscowienie kamery za plecami bohatera, a nie widok FPP. Rozgrywka skupia się głównie na pokonywaniu kolejnych etapów i rozprawianiu się z hordami nieumarłych. Sytuację nieco ratują lokacje w ciemnych pomieszczeniach, gdzie musisz posługiwać się latarką oraz niewielka interakcja z otoczeniem. Możesz dla przykładu włączyć radio, które przyciągnie uwagę umarlaków, czy wepchnąć któregoś na siatkę pod napięciem. Szkoda, że system walki jest tak mało rozbudowany, wręcz prostacki. Słaby i mocny cios, odepchnięcie wroga i unik (z tych dwóch nie korzystałem praktycznie wcale) oraz dobicie leżącego przeciwnika to cały dostępny wachlarz ruchów. Niestety twórcy nie pokusili się o jakiekolwiek combosy, czy naukę nowych ataków, co znacznie umiliłoby to zabawę. Po pewnym czasie starcia stają się zwyczajnie nudne. Na swojej drodze spotkasz standardowego zombiaka, jego szybszą wersję, gatunki potrafiące skakać, ale też pluć kwasem, drzeć japę, czy wreszcie siekać ostrymi szponami. I to by było na tyle. Gdzie są jacyś bossowie, ja się pytam? Chcąc nieco podkreślić bezbronność bohatera, twórcy umożliwili cichą eliminację truposzy. Niestety najczęściej udaje się wykończyć w ten sposób jednego, maksymalnie dwóch przeciwników, ponieważ po chwili zbiega się cała reszta zgniłej ekipy.

 

 

Dostępny arsenał, składający się głównie z broni białej, również pozostawia wiele do życzenia. Kawał rury z nabitymi gwoździami, topór i katana to wszystko, na co możesz liczyć. Pukawki też są, ale w jeszcze bardziej ograniczonej ilości - pistolet i strzelba. Twórcy zrezygnowali z jednego ze znaków rozpoznawczych serii - modyfikowania posiadanego oręża, co cholernie boli. Pojawia się natomiast dodatkowe wyposażenie, jak chociażby maska przeciwgazowa, linka z hakiem czy łom, dzięki którym dostaniesz się we wcześniej niedostępne miejscówki. Oczywiście jest to poniekąd sztuczne wydłużanie czasu gry, ponieważ zmusza do odwiedzania lokacji, w których byłeś wcześniej przy okazji wykonywania zadań z głównego wątku.

Egzotyczne klimaty

Grafika nie powala, ale na pewno nie jest najsłabszą stroną produkcji Fatshark (dev.). Komiksowa oprawa jest miła dla oka. O ile w pierwowzorze rajski klimat był przełamywany wszechobecnym chaosem, krwią i ciężkim klimatem, tak tutaj, za sprawą cukierkowej wręcz stylistyki, atmosfera grozy gdzieś się ulatnia. Całości dopełniają napisy określające dźwięki. „Bang” podczas strzelania, czy „Splosh” w trakcie biegania po kostki w wodzie. Cel-shading i zombie nie są w moim odczuciu dobrym połączeniem, ale to już kwestia gustu. Niestety animacja chrupie dość często i to bez względu na to, co dzieje się akurat na ekranie. Czasami podczas zwykłego zwiedzania wyspy doświadczałem ogromnych spadków płynności wyświetlanego obrazu. Kamera lubi płatać figle, ustawiając się czasami pod dziwnym kątem, co jest uciążliwe szczególnie podczas starć z wrogami. Zdarzają się też bugi. Kilkukrotnie Cliff blokował się w jakimś zakamarku i konieczne było ponowne uruchomienie gry. Bywało też tak, że gra całkowicie się zawiesiła i pomagał jedynie restart konsoli. Udźwiękowienie daje radę. Muzyka przygrywająca w tle odpowiednio buduje atmosferę. Będąc w ciasnych i ciemnych pomieszczeniach możesz liczyć na basowe pomruki i przeciągłe wycie. Umarlaki burczą, mlaskają i jęczą w charakterystyczny dla siebie sposób.

 

Wakacje last minute

Na pierwszy rzut oka widać, że ekipa developerska miała mało czasu i pieniędzy na przygotowanie Escape Dead Island. Twórcy mieli ciekawy pomysł na fabułę i rozgrywkę, ale zwyczajnie nie dopięli wszystkiego jak należy. Historia zapowiadała się na niezwykle ciekawą, a skończyło się sztampowo. Otwarte tereny dawały spore pole do manewru, a ostatecznie wyszła z tego liniowa przygodówka. Rozgrywka mogła być urozmaicona, a okazuje się być prostą naparzanką. Biorąc pod uwagę wysyp świetnych produkcji w tym miesiącu i kolejne, które niebawem trafią na sklepowe półki, ciężko jest z czystym sumieniem polecić produkcję Fatshark. Gdyby cena była niższa, być może warto byłoby zainteresować się tą grą. Jednak za te pieniądze lepiej kup jakiś inny tytuł.

Źródło: własne

Ocena - recenzja gry Escape Dead Island

Atuty

  • Miła dla oka oprawa
  • Fabuła

Wady

  • System walki
  • Problemy techniczne
  • Czas gry

Zmarnowany potencjał i kolejny dowód na to, że czasy, gdy znana marka broniła się sama, bezpowrotnie minęły.

Adam Ginel Strona autora
cropper