Recenzja gry: Tales of Symphonia Chronicles

Recenzja gry: Tales of Symphonia Chronicles

Enkidou | 22.03.2014, 08:00

Nigdy nie byłem fanem Tales of. Pierwsze części serii, te z czasów SNES-a i PlayStation mnie nie porwały, a wrażenie to było na tyle silne, że nie chciało mi się próbować następnych. Na szczęście jednak darmowe gry do recenzji mają swoje plusy, bo pozwalają bez ryzyka zapoznać się z czymś, do czego mogliśmy podchodzić z uprzedzeniami. I wiecie co, Tales of Symphonia Chronicles jest niezłe, nawet jeśli pewne części tej składanki pozostawiają do życzenia.

Tales of Symphonia Chronicles to kolekcja, w której skład wchodzi Tales of Symphonia, jedna z najpopularniejszych i i chyba też najlepszych części serii, oraz jej bezpośrednia kontynuacja z podtytułem Dawn of the New World. Przyznam, zawartość całkiem atrakcyjna dla kogoś kto, tak jak ja, wziął rozbrat z cyklem po kilku pierwszych, niekoniecznie przekonujących doświadczeniach, i chciałby sprawdzić czy coś go ominęło.

Symphonia

Wydana w 2003 roku Tales of Symphonia to trochę dziecko swoich czasów. Nie wiem czy scenarzyści Namco inspirowali się Final Fantasy X, czy podobieństwa między tymi grami są przypadkowe, ale niewątpliwie są tu one obecne. Głównym bohaterem jest nastoletni Lloyd Irving, chłopak narwany, z trudną przeszłością, niekoniecznie bystry, ale uczciwy i gotowy, by bronić słabszych niezależnie od sytuacji. Całość rozgrywa się w powoli dogorywającym świecie Sylvarant, który potrzebuje pielgrzymki “wybrańca” w celu przeprowadzenia regeneracji, a tą osobą, tak się niezwykle składa, jest przyjaciółka Lloyda, Colette, którą poznajemy już w pierwszych minutach przygody.



Fakt, trąci to sztampą, teleologią, kto wie czym jeszcze. Powodem dla którego miałem w przeszłości problem z wkręceniem się w Tales of  były przede wszystkim archetypiczne postacie, standardowe uniwersa i tym podobne schematy, które sprawiały, że nie opuszczało mnie wrażenie, że gram z grubsza w jeden i ten sam tytuł. Dziesięć lat to jednak sporo czasu. Zmieniają się mody, zmieniają oczekiwania, pod wpływem doświadczeń dostrzegamy coś, co nie rzucało się wcześniej w oczy albo doceniamy to, co przepadło. Trzeba było doświadczyć przejęcia jRPG przez otaku i wysypu wojennych strzelanin, by w bardziej przychylny sposób spojrzeć na tego typu historie. Czy jest coś złego w tym, żeby tak od czasu do czasu uratować świat  - tak po prostu, bez filozofowania, z oczywistym podziałem na dobrych i złych? ToS dostarcza takich doznań w starym dobrym stylu. Uroku jest tu pełno, główny wątek trwa ładnych kilkadziesiąt godzin, nafaszerowany jest zwrotami akcji i poważniejszymi tematami (np. rasizmem), a jakby tego było mało pomaga świetne tempo narracji - nieodłączne wrażenie, że nie ma zapychaczy i fragmentów mających nabić licznik, by dział marketingowy mógł potem szpanować liczbami w reklamach. W tym sensie Symphonia była prawie jak olśnienie.

Gameplay stoi na dobrym poziomie, do którego przyzwyczaiło nas Namco/Bamco - poczynając od SNES-owej Phantasii, a skończywszy na nowszych częściach. System czerpie nieco z gier turowych (wybór niektórych komend zatrzymuje bieg akcji), ale ataki wyprowadzamy w czasie rzeczywistym. Pojedynki są ciekawe, widowiskowe, nierzadko ekscytujące (do wyboru są dwa stopnie trudności jeśli na domyślnym Normalu będzie nam za łatwo), kierujemy poczynaniami jednej postaci, za innych (swoją drogą jest ich całkiem sporo) odpowiada sztuczna inteligencja, której plan działania możemy ustalić sami. Nie ma tych ustawień dużo i może nie zawsze nasi towarzysze zachowują się jak powinni, ale większych problemów nie stwierdziłem.

Poza walką projektanci postarali się nas zaangażować w inny sposób, co dodatkowo należy im zapisać na plus. Praktycznie każdy dungeon w Symphonii to nowe, unikalne wyzwanie. Zamiast długich, wijących się i często zwyczajnie nudnych, bo bliźniaczo podobnych do siebie korytarzy (jak w wielu innych jRPG-ach) tutaj mamy wprawdzie mniejsze lokacje, lecz wypełniają je rozmaite łamigłówki. Coś przestawić, odkryć przejście, powęszyć po kątach - na tym zwykle polega nasze zadanie. Większość zagadek jest naprawdę prosta, czasami wręcz banalna, lecz to nie przesłania faktu, że urozmaicają i uatrakcyjniają one rozgrywkę bardziej niż bieg z punktu A do punktu B.



Remaster ToS oparto na wersji z PS2 (nie wydanej poza Japonią), która dostała co prawda trochę nowej zawartości, jednak technicznie odstawała w widoczny sposób od oryginału z GameCube’a. Największy babol to framerate zmniejszony z 60 do 30 klatek na sekundę, ale Bamco (czy też jakiś zakontraktowany na tę okazję developer) nie popisało się też przy modelach postaci, które ilością detali odstają nieco od pierwowzoru. Ewentualnością raczej mało prawdopodobną jest to, że ktoś będzie rozdzierał szaty z powodu takich mankamentów graficznych w liczącej ponad dekadę grze, chociaż niewątpliwie można było wykonać lepszą robotę pod tym względem.

Dawn of the New World

Obie gry z kolekcji Tales of Symphonia Chronicles mają ciekawą właściwość, uwypuklając pewne zjawisko. Mianowicie to, jak w jRPG twórcy zaczęli inaczej rozkładać akcenty. W pewnym momencie postawiono tamę radosnej kreacji nowych światów, wymyślaniu historii i rzeczy, które wykraczały poza wyobraźnię twórców spod innych szerokości geograficznych. Zamiast tego kreatywność częściej zaczęto zastępować puszczaniem oka do niszowych grup (wina kurczącego się rynku) zainteresowanych często bardziej fetyszami, niż graniem i całą otoczką z tym związaną. Niestety, w zgodzie z tą filozofią powstało chyba Dawn of the New World.



Akcja dzieje się dwa lata po wydarzeniach ukazanych w Symphonii. Co się stało w międzyczasie pisać nie będę, bo zepsułoby Wam to zabawę. Powiedzmy jednak, że punkt wyjścia dla historii nie jest zły. Główny bohater to chłopak o imieniu Emil, którego rodzice zginęli z rąk Llyoyda Irvinga podczas rzezi zwanej Blood Purge. Nowa perspektywa? Starzy znajomi postawieni w zupełnie nowym świetle? Brzmi nieźle, ale tak nie jest. Mija trochę czasu od tego traumatycznego incydentu. W nowym domu Emil nie ma lekko. Wujostwo oraz znajomi wujostwa traktują go jak wcielenie wszelkich nieszczęść i piątą kolumnę, choć los pewnego dnia daje mu szansę rozpocząć życie od nowa. Po pierwsze, do miasta zajeżdża tajemniczy podróżnik, Richter, z ważną misją, który dostarcza protagoniście niezbędnych rad życiowych wpływając nań znacząco, po drugie, pogoń za dziwnym wyciem sprawia, że Emil staje się częścią większej intrygi, która, być może, ukształtuje w nim wreszcie kręgosłup.

I w Symphonii, i w DotNW mamy do czynienia z metaforą dojrzewania, ale na tym wszelkie podobieństwa się kończą. Bohaterowie sequela większej sympatii nie budzą, ich perypetie mają zero uroku. Pierdołowatość głównego bohatera, w tym jego żałosne zawodzenie, jest nieznośne i niemożebnie przerysowane, mimo to szybko dorabia się fanki, o której zalotach można powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że są subtelne i z taktem. Pytanie zasadnicze brzmi, jakim cudem do jasnej ciasnej? Inne postacie wcale nie robią lepszego wrażenia ciągnąc w dół całą historię i chęci do jej poznawania. Lolita lubiąca zadawać ból i cierpienie, mentor z trudną przeszłością (ten jeszcze ujdzie), nawet starzy znajomi z ToS zachowują się czasem jakby w ciągu dwóch lat coś przetrzebiło ich szare komórki. Szkoda, bo scenarzyści włożyli w usta Richtera dobrą kwestię na samym początku - słowa nie idą w parze z uczuciami. To prawda, minimalizm sprawdza się najlepiej do wyrażania emocji, zwłaszcza w branży growej gdzie do dziś straszy ciemna dolina niesamowitości, ale skoro sami autorzy to rozumieją to dlaczego wszystko jest tu tak… topornie nakreślone. Chlubny wyjątek stanowi chyba tylko Tenebrae, jeden z Centurionów, istot wokół których kręci się tutejsza opowieści. Jego wyniosłość bywa szczerze zabawna w kontekście całej reszty i często ratuje zwyczajnie głupie dialogi.



W kwestii gameplayu DotNW zapożycza niektóre rozwiązania z pierwszej części, lecz kilka znaczących rzeczy dodaje też od siebie. Nowością jest siatka widoczna podczas walki. Odzwierciedla ona jakie żywioły dominują na polu bitwy, a to przekłada się na różne inne kwestie, np. skuteczność technik czy na wysokość szans na skaptowanie potwora. Jeśli ten krótki opis sprawia, że w głowach zaświtał Wam Chrono Cross to dobrze, bo tak to z grubsza w praniu wygląda. O drugim ważnym novum, potworach, wspomniałem z rozpędu. Mniejszą ilość grywalnych postaci zastąpiono tutaj systemem, który pozwala nam werbować i rozwijać takich podopiecznych. W całej grze jest ich (aż) ponad dwieście.

Opinia? O ile system walki w swym rdzeniu wciąż pozostał solidny, to zaimplementowane zmiany niekoniecznie wywołały u mnie entuzjazm. Starcia straciły dynamikę, wszystko jest jakby wolniejsze względem ToS, a potwory sprawiają bardziej wrażenie worków treningowych, niż sensownych pomocników. Taktyka zakładająca zbieranie przez nich oklepu to chyba najlepsze, co możemy wykoncypować. O marnej roli milusińskich niech świadczy zresztą to, że nie mogą używać przedmiotów, a w razie nokautu wszystkich opiekunów gra i tak się kończy. Bardziej wolałbym chyba cztery postacie z prawdziwego zdarzenia, a nie udziwnienia tego rodzaju, ale wówczas, bez potrzeby pakowania i regularnego szukania przydatniejszych podopiecznych, mogłoby wyjść na jaw, iż fabuła jest w istocie dość krótka...

Pod względem wykonania DotNW prezentuje się dobrze - lepiej niż ToS. Lepsze wrażenie robi grafika, kolory są soczyste (choć niektóre miejscówki wykonano metodą copypasta), poprawiono też animacje. Muzyka, o czym nie wspominałem, jest raczej nijaka w obu grach (jeden z największych mankamentów Symphonii), chociaż w DotNW kilka utworów woła dodatkowo o pomstę do nieba.

Podsumowanie

ToS Chronicles to ciekawa oferta. Wiem, że w ostatnich latach Tales of zdobyło trochę nowych fanów (m.in. ze względu na dołek Final Fantasy), a ta składanka jest akurat dobrą okazją by zapoznać się z chlubą serii, zwłaszcza że angielskojęzyczna wersja z NGC niekoniecznie należy do najtańszych. Z drugiej strony dostajemy jeszcze DotNW, które według mnie jest mocno średniawe, ale niewykluczone, że też znajdzie swoich amatorów. Taki deal można zaryzykować, nawet jeśli istnieje duża szansa, że spodoba Wam się tylko jedna gra. Wiele lepszych jRPG-ów w ostatnich latach po prostu nie wyszło.

PS. W obu grach dostępny jest multiplay dla czterech osób, którego nie było mi dane przetestować.

Dalsza część tekstu pod wideo
Źródło: własne

Ocena - recenzja gry Tales of Symphonia Chronicles

Atuty

  • Symphonia to jRPG w starym dobrym stylu
  • Dobry system walki
  • Dwie mięsiste gry w cenie jednej

Wady

  • Nijaka muzyka
  • Pewne techniczne niedociągnięcia
  • Dawn of the New World to średniak

Tales of Symphonia Chronicles to dobra oferta dla ludzi, którzy chcieliby liznąć trochę historii jRPG. Wprawdzie DotNW nie powala, ale pierwowzór powinien spodobać się fanom serii/gatunku.

Enkidou Strona autora
cropper