Recenzja gry: Grand Theft Auto V

Recenzja gry: Grand Theft Auto V

Piotrek Modzelewski | 11.10.2013, 12:53

Pojawienie się GTA V jest pewnego rodzaju sporym wydarzeniem, nie tylko dla branży gier jako-takiej, ale także dla mnie samego, bo pamiętam jak szczenięciem będąc ganiałem w pierwszej odsłonie serii z Bazooką i w akompaniamencie głośnego „Ocipiejesz!” rzucanego przez mojego dziadka, mordowałem bogu ducha winne zlepki pikseli.

Od tego czasu minęło wiele wiosen, a ja nigdy nie miałem okazji recenzować gry z tego cyklu, więc kiedy już dostałem dwie płyty z piątką, byłem podjarany tak samą grą, jak i perspektywą, że mam wydać osąd nad nią. Przeszło 40h gry i 40GB zgranych gameplayów później zasiadłem do oceniania i właśnie teraz dowiecie się, co z tego wyszło. Zapraszam.

Kretyńsko wielki plac zabaw - tak właśnie można w kilku słowach podsumować GTA V. Dostaliśmy grę, która chwyta koncept sandboxa, poniekąd zapoczątkowany przez GTA III, i dosypuje doń tyle piachu, że kończymy z pustynią, na której na dodatek nudzić może się chyba tylko najmniej skory do działania malkontent, chociaż i on pewnie będzie miał z tym problemy. Wszystko, co widzieliśmy dotychczas w serii zostało podniesione o jeden, albo i kilka poziomów, przez co usadowienie się na kanapie przy piątce sprawia, że upływ czasu przyspiesza, jakby ktoś podpiął do stojącego obok zegarka silnik V12. Z wytryskiem podtlenku. To nie jest hiperbolizacja, to fakt – jak inaczej wyjaśnić zjawisko, że pierwszy kontakt z grą miał trwać pół godziny, a skończyło się na godzinach jedenastu, w trakcie których słońce od nowa rozpoczęło swoją wędrówkę? Trudno jest wręcz ubrać w słowa to, czego doświadczamy zanurzając się w nowej, lepszej wersji Los Santos i okalających je terenów, tym razem pełnych rednecków, kojotów i maszyn rolniczych.

Dalsza część tekstu pod wideo


Wydarzenia gry koncentrują się na losach trzech bohaterów, Michaela De Santa, emerytowanego już gangstera niegdyś pozyskującego środki na życie z wszelkiej maści napadów, obecnie trudniącego się mało przyjemnym obserwowaniem swojej rodziny, która stopniowo ukazuje przed graczem, jak bardzo źle może pójść czyjeś życie rodzinne. Jego syn jest zajęty jedynie graniem na swoim wielkim telewizorze, córka uparcie dąży do zrobienia kariery w mediach nawet mimo braku talentu i niechybnego „trzy razy nie” ze strony dowolnej grupy jurorów, a żona lubi bawić się trzonkiem swojego trenera od tenisa. Nie, nie trzonkiem rakiety, trzonkiem trenera. Już macie właściwy obraz. Do tego radosnego pierdolnika wkracza Franklin Clinton, młody afroamerykanin zajmujący się odzyskiwaniem samochodów sprzedawanych przez Armeńskiego gangstera. Tak, najpierw pan Simeon samochód sprzedaje, a następnie, gdy jest opóźnienia w spłacaniu rat, wysyła Franklina, by ten samochód zgarnął z powrotem do salonu, witamy w świecie delikatnego absurdu. W związku ze swoją pracą, Franklin zostaje zmuszony włamać się do domu Michaela i po tym spotkaniu panowie znajdują wspólny język, chociaż nie od razu, a ich wybryki ściągają uwagę byłego współpracownika Michaela, Trevora, który zamyka trio grywalnych postaci przy użyciu swojej nietuzinkowości, niezrównoważenia i ogólnie zachowań kompletnie nie mieszczących się w jakichkolwiek ramach wyznaczonych przez społeczeństwo. Trzeba przyznać Rockstar Games, że bohaterowie wyszli im absolutnie genialnie i chociaż każdy znajdzie tutaj coś dla siebie, to właśnie Trevor chyba najskuteczniej potrafi wryć się w pamięć, najpewniej właśnie ze względu na swoją inność, zahaczającą wręcz o hipsterstwo, które skutecznie zostaje udowodnione mu przez Michaela. Chemia, którą Rockstar North udało się wytworzyć między bohaterami sprawia, że Franklin, Michael i Trevor na zawsze przejdą do historii jako jeden z najlepszych zespołów ever, nie tylko w grach wideo, ale także w rozrywce jako-takiej.


Jednak sami bohaterowie to jedno, a świat i fabuła w które zostali wrzuceni to drugie. San Andreas Anno Domini 2013 jest genialnym przykładem jak chwycić DNA współczesnej Ameryki z całą jej korupcją, postawić je przed krzywym zwierciadłem, dodać garść humoru i skondensować ten zestaw tak, by zawarł się w kilkunastu gigabajtach zamkniętych na jednej albo dwóch płytach. Jeżdżąc po mieście można bez większych problemów rozpoznać elementy Los Angeles widziane przez większość z nas na filmach albo innych grach, a jako że w przeciwieństwie do Liberty City z GTA IV miejsce akcji nie jest ograniczone do miasta, mamy też przy okazji inne, fantastyczne lokacje w krajobrazach, których nie ukształtował człowiek, a natura. Terenom okalającym Los Santos trzeba oddać to, że są po prostu piękne same w sobie, ale przy okazji dużej ich różnorodności, nie ma nigdzie chamskich granic między nimi, więc poszczególne miejscówki płynnie przechodzą jedna w drugą i dokładnie to samo można powiedzieć o mieście. Dzielnice ekskluzywne, bogate, biedne i zapuszczone oraz industrialne są spięte ze sobą po mistrzowsku, a obraz miasta dopełnia genialny sposób rozmieszczenia poszczególnych typów zwykłych obywateli, którzy niezależnie od wszystkiego wykonują przypisane im zajęcia. To znaczy, wykonują je, dopóki trójka bohaterów nie zabawi się w Nolanowskiego Jokera i nie wprowadzi do ich życia nuty chaosu w postaci eksplozji, strzelanin i rozbijania się samochodami uwarunkowanego misjami, a tego akurat GTA V nie szczędzi.



Mamy rok, który obfituje w świetnie napisane gry, najlepszym dowodem na to jest The Last of Us i Bioshock Infinite i cudowne w GTA V jest to, że poza możliwością rozpętania rozwałki jako debil bez koszulki dzierżący w dłoniach miniguna, ta gra nie zginie w gąszczu innych tytułów dobrych pod kątem fabularnych, bo sama jest na tym polu bardzo, bardzo dobra. Główny wątek, rozpoczynający się od kosztującej Michaela 2 500 000 dolarów złej decyzji natury budowlanej, w żadnym momencie rozgrywki nie wieje nudą, a wręcz stale się rozpędza, aż do finału, który przywodzi na myśl skojarzenia z klasyką kina z gatunku filmów o napadach. W międzyczasie wypełniane są także misje poboczne, stanowiące wraz z tą najważniejszą osią fabularną, szalenie rozrywkowy pojazd po amerykańskim stylu bycia. Facebook, Apple, niegrzeczne gwiazdki kina młodzieżowego, okładający się po mordach paparazzi, korupcja w agencjach rządowych i ich własna wojna domowa – jeśli masz ochotę na zakrapianą humorem krytykę czegoś, co jest w jakikolwiek sposób aktualne, znajdziesz ją właśnie w GTA V. Pojawia się nawet proto-hipster, a do humoru w grze zdecydowanie dokładają się kreacje jej bohaterów, tak głównej trójki, jak i postaci pobocznych, mających tony, tony charakteru.


Misje wynikające jasno z osi fabularnej czy wcześniejszych questów są uzupełnione o pojawiające się w pewnych miejscach kropki z zadaniami istniejącymi tylko w danym czasie. Pod tymi kropkami kryją się mini-misje polegające na pomocy komuś zalanemu w trupa w dostaniu się do domu, złapaniu złodzieja kradnącego portfel, zwinięcia pieniędzy ukradzionych przez innych przestępców złapanych w strzelaninę z policją czy okazji do napadu na ciężarówkę przewożącą kasę. Na dodatek, na mapie pojawiają się też znaki zapytania okraszone opisem „Strangers and freaks”. W tych miejscach spotykamy losowych ludzi oraz zwierzęta (serio), co zapoczątkowuje kompletnie wykręcone questy, w postaci pomocy bojówce łapiącej nielegalnych imigrantów w skład której wchodzi nie mówiący po angielsku Rosjanin, zbierania elementów domniemanego statku obcych, kolekcjonowania dziwnych przedmiotów należących do celebrytów, np. zębów, palenia wyjątkowo mocnej trawy powodującej halucynacje, czy ratowania zawieszonego na drzewie miłośnika mocnych wrażeń, oferującego bohaterowi gry wyścig na rowerach górskich w środku nocy. Bardzo przyjemny wyścig, należy dodać, ale to akurat nie tylko cecha zasuwania na bicyklu – Rockstar udało się stworzyć cały szereg dodatkowych zajęć, takich jak wyścigi na wodzie i lądzie, skoki spadochronowe, polowanie, czy rzutki, które sprawiają aż dziwnie dużą przyjemność – pierwszy raz w życiu spędziłem przeszło godzinę przy konsoli grając w tenisa ziemnego i dobrze się przy tym bawiłem, a robiłem to w grze, która przecież nie koncentruje się wcale na tenisie ziemnym, a na kradzieżach i morderstwach. Chryste. A jeśli masz ochotę pograć na giełdzie, możesz nie tylko przyglądać się dwóm różnym zestawieniom notowań, ale mieć na nie realny wpływ przechodząc niektóre misje. Istny obłęd.


Przyjemne jest także samo obcowanie z grą jako taką, pewnie z powodu ulepszonej mechaniki rozgrywki na każdej możliwej płaszczyźnie – strzelanie stało się o wiele bardziej satysfakcjonujące i chociaż nigdy nie dawało poczucia walenia z karabinu na wodę, teraz zdaje się być jeszcze      bardziej manualnym i fizycznym doświadczeniem. Mamy możliwość skradania się, a generowany hałas jest wyświetlany w formie kółek na mapie, co dodaje sporo zabawy do niektórych misji i pozwala na zaliczenie ich w stylu znanego z serii Splinter Cell Samuela Rybaka. Samochody trzymają się drogi w inny sposób niż w GTA IV, zapewniając lepsze poczucie kontroli, więc kiedy po graniu w piątkę wróciłem do Niko i Liberty City, czułem się jak inwalida na wózku próbujący grać w hokeja na lodzie – to po prostu nie działało. Latanie samolotami i helikopterami to też zupełnie inna bajka, ponieważ w wypadku tych pierwszych cudownie czuć różnicę między maszynami różnych kalibrów, a śmigłowce stanowią teraz wyzwanie większe, niż kiedykolwiek przedtem. Skoro już przy gameplayu jesteśmy, warto poświęcić chwilę na sam koncept trzech grywalnych postaci – nie trafiał on do mnie i nie bardzo sobie go wyobrażałem, ale w praniu sprawdza się wyśmienicie, szczególnie w trakcie misji, nabierających dzięki niemu wielowymiarowości jakiej wcześniej nie doświadczyliśmy, także za sprawą specjalnych umiejętności posiadanych przez bohaterów. Każdy z nich ma możliwość aktywowania bullet-time w danej sytuacji, np. w czasie jazdy samochodem czy strzelania i chociaż mogłoby się wydawać, że ogranicza to przydatność pozostałej dwójki, to w istocie tak nie jest, a same przejścia pomiędzy nimi są zrealizowane w świetny sposób, dodający grze jeszcze nutę dynamiki. Poza misjami przeskoki mogą sprawić, że odnajdziemy postać w jakiejś dziwnej sytuacji, ot Trevor wypychający w porcie jakiegoś człowieka za barierkę, ale zaraz po takim jeszcze dobitniej podkreślającym charakter postaci przerywniku, mamy nad bohaterem pełną kontrolę i możemy normalnie grać.



W czasie zabawy z GTA V najbardziej wryły mi się w pamięć skoki na wszelakie instytucje, które dawały największy przychód. Świetne jest w wypadku tych misji niemalże wszystko, poza wyborem podejścia, gdzie do dyspozycji oddane są tylko dwa warianty, co zdaje się być nieco ograniczające w obliczu tego, co oferuje gra, ale to jedyny zgrzyt w całej formule, bo zatrudnianie osób na wymagane do skoku pozycje, załatwienie samochodów i potrzebnych narzędzi (czytaj: broni i ubrań), aż po same wykonanie i ucieczkę z miejsca zbrodni za pomocą podstawionych wcześniej pojazdów to maestria. Wybór osób jest kluczowy dla powodzenia misji i otrzymanego na jej końcu łupu, bo jeśli w czasie ekspresowej ewakuacji, na przykład na motocyklu, zginie jeden z członków ekipy, wraz z nim przepada też część zysków, a te są dzielone dopiero po zakończeniu zdania - trzeba więc zadecydować, czy lepiej zapłacić więcej ekspertowi, czy dać szansę laikowi inkasującemu mniej, ale ponieść ryzyko, że taki osobnik do końca misji nie przetrwa. Po wykonaniu skoku wynajęci członkowie gangu dostają premię do swoich umiejętności, ale udział w łupie się nie zmienia, więc z czasem możemy mieć biorącego jedynie 4% eksperta, jednak jest to pewnego rodzaju hazard.


Zwiększają się jednak nie tylko umiejętności osób pobocznych, ale także i samego przestępczego trio, w ich wypadku jednak nie idzie to tak szybko – zwykle trzeba spędzić trochę czasu na strzelnicy, prowadzeniu samochodu czy kursie latania, żeby pasek danego skilla został wymaksowany, ale czerpiemy z tego korzyści w trakcie samej rozgrywki. Powraca nieobecne w GTA IV dopasowywanie wyglądu w postaci zmiany fryzury i zarostu, a salonów z ubraniami zrobiło się na kopy, więc każdy znajdzie coś dla siebie i sprawi, że jego ulubiony bohater będzie wyglądał tak, jak życzy sobie tego gracz. No i wreszcie dochodzimy do tuningu pojazdów, gdzie mamy całkiem pokaźne pole do popisu. Poza standardowymi zmianami zderzaków, doczepianiem nakładek na progi, zmianą końcówek wydechu oraz spoilerów, jest cała gama usprawnień mechanicznych – można podrkęcić silnik, skrzynię biegów, zawieszenie, dorzucić zestaw turbo, klatkę bezpieczeństwa i tym podobne. Jeśli komuś zależy, by jego samochód był bronią w walce z policją, może go dodatkowo opancerzyć i wyposażyć w kuloodporne opony. Które na dodatek mogą przy paleniu gumy emitować dym w różnych kolorach. Niestety, łyżką dziegciu w beczce miodu jest fakt, że na chwilę obecną pojawia się bug, objawiający się znikaniem przerobionych samochodów z garażu gracza, szczególnie, jeśli tuning zakończyliśmy przed misjią i w jej trakcie z przerobionego auta nie korzystaliśmy. Rockstar nie wydało jeszcze żadnej łatki choćby częściowo naprawiającej problem, więc może się to skończyć smutną utratą wirtualnych dolarów.


Pokrzepiający jest jednak to, że poza tym gra jest niemalże wolna od błędów. Zdarzają się jakieś mniejsze problemy, kiedy z niewiadomego względu pojazdy odmawiają na moment posłuszeństwa i wypadają za trasę lub lewitują w garażu, albo też tu i ówdzie nie pojawiają się właściwe tekstury w wysokiej rozdzielczości, ale można na nie machnąć ręką, nie jest to coś, co by rujnowało zabawę, a przy tak kompleksowym świecie gry, należy w zasadzie się cieszyć, że mamy do czynienia tylko z takimi babolami. No, chyba, że macie starego Xboxa 360 z serii Zephyr albo Opus i gra nie ma ochoty się odpalić w normalnej formie, ale jeśli tak jest, zawsze możecie odprawić magiczny taniec zalecany przez Xbox Support i spróbować grać raz jeszcze. I błagam, nagrajcie to, chcę zobaczyć, jak ktoś faktycznie trzy razy czyści cache konsoli i odpina ją od prądu na dokładnie trzy minuty.


Zanim skończymy i ostatecznie wydam werdykt, pozostają jeszcze dwie kwestie: to, jak gra działa i wygląda, oraz polska wersja językowa. Jeśli chodzi o to, co pojawia się na ekranie telewizora, zastrzeżeń mieć nie można, a wręcz wypada momentami popaść w lekki zachwyt – grafika stoi na bardzo wysokim poziomie, modele postaci i pojazdów mogą się podobać i są dobrze wykonane, a efekty oświetleniowe wreszcie wyglądają jak powinny i jadąc w świetle ulicznych latarni nie ma się wrażenia, że na każdej zawieszony jest jakiś skrzat z latarką z supermarketu. To samo z resztą tyczy się reflektorów w samochodach, które na długich wreszcie mają stosowniejszą moc i umilają jeżdżenie po górach w nocy. Do tego wszystkiego mamy niemalże stałe 30 klatek na sekundę, a animacja chrupie bardzo sporadycznie i w zasadzie patrząc na gameplaye składające się na tę wideorecenzję mam wrażenie, że nagrywarka zdegradowała jakość wideo, bo na telewizorze gra wyglądała o niebo lepiej. Ale na to już nic, niestety nie poradzę, musicie mi uwierzyć na słowo.


Polska wersja językowa zaś... Cóż, przyznam się bez bicia, że miałem ją odpaloną przez stosunkowo niewiele czasu, bo całość mojego obcowania z nią zamknęła się jakoś w 3-4 godzinach, ale przez te 3-4 godziny nie miałem do czego się przyczepić. Tłumaczenia wiadomości od znajomych stoją na bardzo dobrym poziomie, zachowują adekwatne bluzgi i charakter wypowiedzi, a jednocześnie nie widać, by osoby tłumaczące grę przeholowały i popadły w nadmierną ziomalskość, przynajmniej w wypadku Franklina, bo Trevor i Michael do ziomów z dzielni raczej nie należą. Ogólnie więc, jeśli ktoś ma problem ze zrozumieniem języka angielskiego, w grę będzie mógł bez większych przeszkód grać z polskimi napisami i nie powinno mu to zepsuć zabawy.


Słowo podsumowania... Rockstar Games zainwestowało bardzo dużo czasu i jeszcze więcej pieniędzy w piątą odsłonę swojej symulacji gangstera i nie dość, że nie odbiło się im to czkawką i zarobili kontenerowiec dolarów, to jeszcze byli w stanie dostarczyć grę adekwatną do wygenerowanego przez marketing i wycieki hype'u. Jest to przykład fantastycznego sequela, który nie tylko pozwala na odgrywanie debila z bazooką zajmującego się eksterminacją przechodniów, ale także umożliwia doskonałą zabawę dla miłośników nieco bardziej wyrafinowanej, posiadającej fabułę rozrywki. Patent z trójką bohaterów jest przedni, wykonanie i głębia oferowana przez świat sprawia, że nie ma ochoty się z niego uciekać i niemalże płakałem, kiedy kurier przyjechał zabrać mi moją kopię recenzencką GTA V. Owszem, zdarzają się minimalne bugi i troszkę brakuje swobody przy planowaniu skoków, ale poza tymi malutkimi uchybieniami, gra plasuje się na samym szczycie skali ocen – GTA V, i mówię to z absolutnie czystym sumieniem, dostaje ode mnie 10/10, znaczek jakości, certyfikat ISO, złote dildo i cokolwiek tylko chcecie. Nie ma nawet sensu stawiać pytania, czy GTA V dostanie tytuł gry roku w jakiejś kategorii, a należy postawić pytanie w ilu kategoriach go zgarnie, niszcząc znaczną większość konkurencji.

Interesuje Cię ten tytuł? Sprawdź nasz poradnik do Grand Theft Auto V.

Źródło: własne

Ocena - recenzja gry Grand Theft Auto V

Atuty

  • Kreacje bohaterów
  • Bogactwo i różnorodność świata gry
  • Masa sidequestów
  • Dobre tłumaczenie
  • Sequel z krwi i kości

Wady

  • Okazyjne, drobne bugi

Rockstar po raz kolejny nie zawiodło!

Piotrek Modzelewski Strona autora
cropper