Ofiara dla burzy (2020) – recenzja filmu Netflixa. To tylko i aż adaptacja…

Ofiara dla burzy (2020) – recenzja filmu Netflixa. To tylko i aż adaptacja…

Piotrek Kamiński | 27.07.2020, 21:00

"Ofiara dla Burzy" jest trzecią częścią serii, której... do tej pory nie recenzowaliśmy. Na szczęście oba poprzednie filmy są dostępne na Netflixie, więc jeśli po przeczytaniu recenzji będziesz miał ochotę sprawdzić najnowszy film Fernando Gonzaleza Moliny, to sugeruję zacząć od początku. Warto.

Oglądam ostatnio sporo filmów i seriali rodem z półwyspu iberyjskiego (ostatnio Brazylia, więc nie do końca, ale mówią tam po portugalsku przez co całość brzmi i wygląda podobnie) i chyba muszę zaczepić się tam na dłużej, bo każda kolejna produkcja z tamtego regionu całkiem pozytywnie mnie zaskakuje. Dzisiejsza propozycja może nie urzekła mnie tak jak ostatnio "Na Ustach Wszystkich", ale też warto ją obejrzeć, zwłaszcza jako część szerszej historii. W dobie wypluwania kolejnych nieciekawych, bitych od jednego szablonu tytułów sygnowanych marką czerwonego N, zwieńczenie trylogii o Dolinie Baztan (chociaż wątpię aby nie powstała i część czwarta) jawi się jako pozycja niemalże obowiązkowa. O co chodzi?

Dalsza część tekstu pod wideo

Ofiara dla burzy (2020) – recenzja filmu Netflixa. To tylko i aż adaptacja…

Ofiara dla Burzy (recenzja filmu Netflixa 2020) – Klimat jak u mistrzów gatunku

Inspektor Amaia Salazar raz jeszcze musi rozwiązać zagadkę, którą ciężko usprawiedliwić prawami logiki. W mieście giną niemowlęta. Niby śmiercią łóżeczkową, ale częstotliwość zgonów i dziwne zachowania bliskich zmarłych sugerują, że chodzi tu o coś innego. Dla Amai sprawa jest o tyle ważna, że sama jest matką małego dziecka, a w dzieciństwie zetknęła się z ciężką do opisania przemocą domową. Szybko okaże się, że sprawa ma drugie dno, które wiąże ją z wydarzeniami poprzedniego filmu ("Świadectwo Kości"), a nawet mordercą odpowiedzialnym za zabójstwa przedstawione w części pierwszej ("Niewidzialny Strażnik"). To właściwie wszystko co mogę napisać o fabule, jako że wszelkie inne detale całkiem mocno spoilują poprzednie filmy, a "Ofiara dla Burzy" naprawdę wiele zyskuje, kiedy ogląda się ją na końcu. To jedna z niewielu serii, w których wydarzenia poprzednich odsłon są aż tak odczuwalne w kolejnych i nie chodzi tu tylko o jakieś delikatne nawiązania, czy kosmetykę. Całe osie fabularne znajdują tu swój dalszy ciąg, a czasami i finał.

Ogromne brawa należą się kompozytorowi, Fernando Velazquezowi oraz operatowi, Xaviemu Gimenezowi, którzy raz jeszcze zadbali o nadanie filmowi aury tajemnicy i niepewności. Długie, niskie nuty w komplecie ze stopniowo narastającym tempem kojarzą się ze ścieżkami dźwiękowymi produkcji takich jak "Siedem", albo "Heavy Rain", a dobrze dobrane i równie sprawnie oświetlone plany zdjęciowe bardzo skutecznie przesuwają półdupki na brzeg fotela. Ten "klimat jak u mistrzów" ze śródtytułu to taka trochę hiperbola, przyznaję, ale naprawdę nie specjalnie jest się tu do czego przyczepić. Aktorzy również spisują się bardzo wiarygodnie. Po dwóch poprzednich filmach Marta Etura jest już tak zaznajomiona z postacią Amai, że granie jej jest pewnie dla niej niemalże drugą naturą (chociaż nie wiem jak wypada w porównaniu z książkowym oryginałem, bo nie czytałem) i nawet jej angielski w scenach z mężem nie drażni jakoś specjalnie uszu. To samo można powiedzieć o większość powracającej obsady, ale nawet i zupełnie nowe postacie spisują się co najmniej poprawnie. Powtórzę się - nie ma się do czego przyczepić.

Ofiara dla Burzy (recenzja filmu Netflixa 2020) – To wciąż tylko adaptacja

"Nie ma się do czego przyczepić" mogłoby wskazywać, że film zgarnie nie wiadomo jak wysoką notę, ale jeśli jesteś taki jak większość użytkowników PPE (np. jak ja) to zerknąłeś już na ocenę końcową i wiesz, że wcale tak nie jest. To dlatego, że warto do tego zdania dodać jeszcze dopełnienie - "pod tym względem".  Największa bolączka "Ofiary dla Burzy" wynika z jej pochodzenia. Jest to adaptacja książki pani Dolores Redondo o tym samym tytule. Książki, która w polskiej wersji liczy sobie 544 strony. Nie da się upchnąć tak wielkiej ilości materiału w nieco ponad dwugodzinnym filmie. Scenarzysta musi zdecydować, które fragmenty wyciąć, które skrócić, zmienić, połączyć z innymi. Owocem takich działań jest czasami brak spójności, wątki, które pozostają bez wyjaśnienia, albo ciężko jest to wyjaśnienie wychwycić, bo film nieubłaganie leci dalej. "Ofiara dla Burzy" również jest winna tym grzeszkom, więc znajdziemy tu i postacie, które pojawiają się, a następnie znikają i dziwne sytuacje, których nikt nigdy nie wyjaśnia i nadprzyrodzone wątki, które chyba jednak nie są nadprzyrodzone, ale może są, tak, czy siak nie wiadomo jak dokładnie doszło do niektórych wydarzeń. Ale jako, że sprawa wydaje się być wciąż daleka od zakończonej, obstawiam, że prędzej, czy później doczekamy się części czwartej, która, być może, wyjaśni chociaż część z tych rzeczy.

Nie wszystkie problemy "Ofiary dla Burzy" biorą się z faktu, że jest to adaptacja. Czasami scenariusz po prostu jest głupi i nic się na to nie poradzi. Pozwolę sobie przytoczyć jeden przykład. Nie będę używał nazwisk, a i cała sprawa rozwiązuje się całkiem prędko, więc raczej nie ma co traktować tego jako spoilera. W celi ginie więzień.  Nie wiadomo dlaczego, ale pani inspektor postanawia przejrzeć nagrania z monitoringu, aby się tego dowiedzieć. Tam widzimy, że naszemu więźniowi ktoś coś podał. Nikt nie zastanawia się kto to był, ani jak udało mu się tam dostać.  Następnie obserwujemy dokąd ta tajemnicza postać się udała. Śledzimy zapis z kolejnych kamer, aż w końcu trafiamy na długi i wąski korytarz, w którym nasz podejrzany postanowił zatrzymać się i... strzelić sobie w głowę. I najwyraźniej nikt nie usłyszał/zauważył tego do tej pory. Stało się to wciąż na terenie więzienia. Nikt. Brawo. Aż tak kolosalnych głupot już w filmie raczej nie ma, ale za to trafia się kilka mniejszych dziwactw, które potrafią lekko wyrwać człowieka z seansu.

"Ofiara dla Burzy" całkiem zgrabnie splata ze sobą wątki napoczęte w poprzednich filmach i wiąże je w jedną, przerażającą i trudną do przełknięcia ze względu na jej makabryczny charakter intrygę. Jeśli masz wolnych jakieś sześć godzin i szukasz niezłego thrillera, to trylogia Doliny Baztan powinna ci się spodobać. Dobrze dobrani aktorzy w połączeniu z dojmującą oprawą audiowizualną sprawiają, że łatwiej jest przymknąć oko na część scenariuszowych głupot, które serwuje nam film Moliny, ale nawet z nimi jest to produkcja warta uwagi. Zwłaszcza patrząc przez pryzmat innych oryginałów Netflixa.

Atuty

  • Zdjęcia;
  • Ścieżka dźwiękowa;
  • Potrafi utrzymać w napięciu

Wady

  • Nie wyjaśnia niektórych spraw, którym należałoby się wyjaśnienie;
  • Kilka większych i mniejszych głupot scenariusza

"Ofiara dla Burzy" kończy trylogię Doliny Baztan z przytupem, serwując makabryczną historię i odkrywając w końcu wszystkie skrywane dotąd sekrety. Oglądaj po kolei!

6,5
Piotrek Kamiński Strona autora
Z wykształcenia filolog, z zamiłowania gracz i kinoman pochłaniający popkulturę od przeszło 30 lat. O filmach na PPE pisze od 2019. Zarówno w grach, jak i filmach najbardziej ceni sobie dobrą fabułę. W wolnych chwilach lubi poczytać, pójść na koncert albo rodzinny spacer z psem.
cropper