Diuna, czyli projekt, któremu nie podołał David Lynch. Jak pójdzie Villeneuve'owi?

Diuna, czyli projekt, któremu nie podołał David Lynch. Jak pójdzie Villeneuve'owi?

Dawid Ilnicki | 06.05.2020, 22:00

Podczas gdy fani science-fiction codziennie wyczekują nowych informacji na temat ekranizacji “Diuny” Franka Herberta, za którą wziął się Denis Villeneuve, Netflix w ostatni weekend dał swoim abonentom możliwość zobaczenia poprzedniego obrazu, autorstwa Davida Lyncha. Ponad dwie godziny seansu tego filmu pozostawia prawdziwy mętlik w głowie, a jednocześnie uzmysławia przed jak trudnym zadaniem stoi reżyser takich hitów jak “Sicario” i “Blade Runner 2049”.

Wielkie oczekiwania to od pewnego czasu prawdziwy chleb powszedni dla kanadyjskiego reżysera. Już w 2010 roku dzięki “Pogorzelisku” zapisał się on w pamięci kinomanów jako niezwykle oryginalny twórca mocno igrający z emocjami widzów. Kolejne produkcje tylko to potwierdzały, a film “Sicario” z 2015 roku katapultował Villeneuve’a do filmowej pierwszej ligi. Status ten potwierdził “Blade Runner 2049”, który być może nie dorównał pierwowzorowi, ale z pewnością nie można o nim powiedzieć, że był rozczarowujący.

Dalsza część tekstu pod wideo

Dopiero jednak ekranizacja powieści Franka Herberta może sprawić, że o Villeneuvie będziemy mogli mówić jako o klasyku kina rozrywkowego XXI wieku i wymieniać jego nazwisko na równi choćby z Christopherem Nolanem. O tym jak trudne to zadanie przekonuje seans filmu Davida Lyncha z 1984 roku, obrazu na którego samą wzmiankę amerykański wizjoner kina do dziś robi się ponury, wspominając go jako jedną ze swoich największych zawodowych porażek.

W pogoni za “Star Wars”

Diuna, czyli projekt, któremu nie podołał David Lynch. Jak pójdzie Villeneuve'owi?

Pomysłodawcą filmowej adaptacji dzieła Franka Herberta z 1984 roku był Dino de Laurentiis, zasłużony producent filmowy, o którym mówi się, że przywrócił Włochy na filmową mapę po II wojnie światowej. Włoch, już w USA, zrealizował kilka wielkich filmów takich jak “Serpico” Sidneya Lumeta z Alem Pacino, “Trzy dni kondora” Sidneya Lumeta czy “Jajo Węża” Ingmara Bergmana. Na przełomie lat 70 i 80 zajmowało go jednak coś zupełnie innego, co niedługo później zmieniło historię kina.

Otóż de Laurentiis na długo przed sukcesem pierwszej części “Gwiezdnych Wojen” wykupił prawa do ekranizacji komiksu “Flash Gordon”, na którym - co zauważyło później wielu znawców popkultury - mocno wzorowana była saga George’a Lucasa. Do realizacji filmu doszło jednak dopiero w 1980 roku, trzy lata po wielkim sukcesie “Star Wars: Nowa Nadzieja”. Dino zamarzył sobie bowiem by jego wielki projekt zrealizował sam Federico Fellini, który jednak ostatecznie odmówił. W tym kontekście niezwykle ciekawy jest fakt, że jeden z bohaterów “Flasha Gordona” ma na imię Fellini. Jest to jednak… klaun księżniczki Aury, granej przez zjawiskową Ornellę Muti.

Fellini nie był zresztą jedynym twórcą, który nie znalazł wspólnego języka z de Laurentiisem, bo z producentem pokłócił się także Nicolas Roeg, a ostatecznie reżyserię powierzono mało znanemu Mike’owi Hodges’owi. Choć na planie znaleźli się tacy aktorzy jak wielki Max von Sydov czy Timothy Dalton, jeszcze przed rolą Jamesa Bonda, obsada mogła być jeszcze bardziej okazała, gdyż w głównego bohatera miał ponoć wcielić się Kurt Russell. Ostatecznie jednak zagrał go mało znany Sam Jones, którego podobno wypatrzono w jednym z telewizyjnych wydań “Randki w ciemno”.

“Flash Gordon” to jeden z najcudowniejszych, najgorszych filmów w historii. Widać w nim brak budżetu na efekty specjalne, ale jednocześnie niezwykłą wręcz dbałość o kostiumy. Fabuła jest wręcz rozczulająco nieporadna, a walki wojsk Imperatora Minga ze szwadronem Jastrzębi ogląda się dziś z rozbawieniem. Obraz broni się oczywiście jako klasyk dzieciństwa, także ze względu na niezwykłą oprawę muzyczną, autorstwa grupy Queen. Jest on jednocześnie świadectwem porażki de Laurentiisa, któremu marzyła się wielka, epicka saga, a wyszedł, całkiem smaczny, ale jednak zakalec.

“June? No! DUNE!”

Diuna, czyli projekt, któremu nie podołał David Lynch. Jak pójdzie Villeneuve'owi?

Wydawać by się mogło, że przy realizacji kolejnego widowiska science-fiction, „Diuny” na podstawie powieści Franka Herberta, de Laurentiis w końcu dopiął swego i zatrudnił wielkiego reżysera-wizjonera. David Lynch nie był jednak w tym czasie jeszcze tak uznaną postacią jak obecnie i miał na swoim koncie dwa pełnometrażowe filmy: dziwaczne i do dziś jednocześnie fascynujące i odpychające “Eraserhead” (“Głowa do wycierania”), a także kompletnie innego “Człowieka - słonia”. Jak zatem Amerykanin, który wkrótce zasłynie niepokojącym obrazem “Blue Velvet”, trafił na plan tej produkcji?

Lynch w wielu wywiadach wyznawał z rozbrajającą szczerością, że Dino de Laurentiis, którego swoją drogą bardzo cenił, podobnie jak jego córkę Raffaellę również pracującą na planie, w jakiś dziwny sposób połączył ze sobą “Diunę” i “Człowieka-słonia”. Gdy owa dwójka zobaczyła “The Elephant Man” oboje zapragnęli, by to właśnie Amerykanin wyreżyserował ich produkcję. Dino zadzwonił więc do twórcy z pytaniem czy nie zechciałby przeczytać książki Herberta i zastanowić się nad filmową adaptacją tego dzieła. To, że Lynch w końcu uległ jego namowom on sam po latach uznawał za jedną ze swoich największych porażek, przy okazji jednak dodając, że wiele się z niej nauczył.

Co ciekawe amerykański reżyser z początku nie miał pojęcia o czym jest sama książka. Mało tego: nie wiedział nawet jaki nosi tytuł. W wywiadzie przyznał, że gdy Dino powiedział mu o tym projekcie z początku myślał, że nosi on tytuł “June”, a nie “Dune”. W końcu jednak dostał książkę i przeczytał ją. Od razu docenił rozmach opowieści Franka Herberta, w której - wedle niego samego - było mnóstwo wątków, czyniących z “Diuny” coś więcej niż tylko zwykłą opowieść science fiction. Pomimo wielu propozycji, które Lynch otrzymał w tym czasie, a pojawiła się plotka o tym, że ma być jednym z kandydatów do wyreżyserowania “Powrotu Jedi”, Amerykanin w końcu przyjął propozycję de Laurentiisa. Już wtedy musiał wiedzieć z jak trudnym zadaniem będzie się zmagał. Projekt był bowiem zaplanowany na dłużej. Grająca w filmie Księżniczkę Irulanę Viginia Madsen wyznała, że została zakontraktowana na trzy filmy, bo producenci sądzili, że tworzą coś w rodzaju trylogii “Star Wars” dla dorosłych.

Kompletna katastrofa

Diuna, czyli projekt, któremu nie podołał David Lynch. Jak pójdzie Villeneuve'owi?

W 1981 roku, gdy David Lynch ostatecznie został reżyserem “Diuny”, Dino de Laurentiis musiał renegocjować prawa do adaptacji, dodając do nich właśnie opcję na nakręcenie drugiej i trzeciej części. Pierwszym problemem realizacji filmu okazał się rzecz jasna scenariusz. Jeszcze w 1978 roku sam Frank Herbert dostarczył 175-stronicowy skrypt, który był materiałem na ponad trzygodzinny obraz. Włoch zatrudnił Ridleya Scotta, który stwierdził, że adaptację pierwszej powieści trzeba podzielić na dwie produkcje. Po przejęciu sterów przez twórcę “Głowy do wycierania” zabrał się on, wraz z pomocnikami, za przerabianie konspektu; ostatecznie 135 stron oddano jednak dopiero w 1983 roku. W końcu można było zacząć kręcić.

Zdjęcia odbywały się w Meksyku gdzie znaleziono bardzo dobre tereny, które oddawały klimat książkowej planety Arrakis. Budżet 40 milionów miał gwarantować bardzo solidne podstawy do budowania świata przedstawionego u Herberta, ale w ostateczności okazało się, że “Diuna” potrzebowała aż 80 planów zdjęciowych i 16 studiów nagrań. Nic dziwnego zatem, że pieniądze zaplanowane na realizację produkcji zaczęły szybko topnieć. Efekty specjalne zastosowane w filmie to temat na osobny artykuł. Kurczące się zasoby pieniężne sprawiły, że wypadły one w filmie doprawdy mizernie. Dobrze wiedzą o tym ci, którzy pamiętają słynną sekwencję walki treningowej Paula Atrydy z Gurneyem Halleckiem, którą - przy dużej dozie życzliwości - można porównać co najwyżej ze środkami zastosowanymi w filmie “Tron”. Ten miał swoją premierę dwa lata wcześniej. Tam jednak były one tak doskonale wtopione w świat sztucznie wykreowanej rzeczywistości, że sprawiały dobre wrażenie, w przeciwieństwie do “Diuny”.

Kłopotem zaczęły być stosunkowo proste - z pewnością z dzisiejszej perspektywy - elementy scenografii czy też charakterystyki postaci. Sama Raffaella de Laurentiis wspominała, że wielkim problemem okazało się wygenerowanie niebieskiej barwy oczu Fremenów, do której na początku używano szkieł kontaktowych, później jednak musiano zmienić koncepcję, bo wyglądały one fatalnie. Podobnie z filmowaniem nieba nad Arrakis, które zgodnie z książkowym pierwowzorem nie jest niebieskie. Aby nie męczyć się z post-produkcją większość scen trzeba było kadrować tak, by nie widać było nieboskłonu.

Największym zarzutem Lyncha było zaś to, że ostatecznie nie dostał ostatniego słowa w kwestii tego jak ma wyglądać sam film. Co interesujące, amerykański reżyser nigdy wprost nie powiedział złego słowa ani o Dino, ani o Raffaelli, o których niezmiennie wyrażał się bardzo ciepło. Tym, którzy podejrzewają twórcę o czystą kurtuazję, należy powiedzieć, że Włoch później wyprodukował przełomowy dla kinowego wizjonera obraz “Blue Velvet”, co jest dowodem, że nie było między nimi złej krwi. To tylko podkreśla jak wielki bałagan panował na planie zdjęciowym „Diuny”. Ostatecznie zaś nikt nie wziął pełnej odpowiedzialności za fiasko tego przedsięwzięcia

Film kultowy? Nie bardzo...

Diuna, czyli projekt, któremu nie podołał David Lynch. Jak pójdzie Villeneuve'owi?

Po premierze filmu recenzje były w zdecydowanej większości złe lub bardzo złe. Krytycy ganili spłycenie przesłania powieści Herberta, niejasny scenariusz, dziwaczne wybory scenograficzne i tanie efekty specjalne. Przy budżecie około 42 milionów dolarów obraz zarobił ledwie 38, co jest dowodem zupełnej klęski. Co gorsza, inaczej niż w przypadku legendarnego “Blade Runnera” z 1982 roku, który w dniu premiery również był krytykowany, upływ czasu wcale nie zmienił kiepskich ocen. Czy zatem naprawdę było tak źle?

Na początku trzeba wskazać kilka jasnych punktów. Kyle MacLachlan, który dopiero sześć lat później zapisał się w świadomości widzów jako Dale Cooper z “Miasteczka Twin Peaks”, całkiem udanie zagrał Paula Atrydę. Dobrze wypadają również Jürgen Prochnow i Patrick Stewart, także przed swą wielką rolą w innym uniwersum science-fiction. Bronić się mogą także sceny z udziałem czerwi pustyni na planecie Arrakis, które również były krytykowane po premierze. Być może jest to tylko indywidualna ocena, ale kto wie czy to właśnie nie ekranizacja Lyncha zainspirowała twórców gier z serii “Mass Effect” przy tworzeniu rasy miażdżypaszczy. I choć dziś oczywiście sceny na Arrakis pewnie wyłącznie śmieszą, kiedyś mogły budzić niepokój.

Cała reszta, nie tylko z dzisiejszego punktu widzenia, wydaje się jednak trudna do obrony. Dość dziwacznym zabiegiem jest choćby wprowadzenie głosów z offu, mających podpowiadać co w danej chwili myśli bohater, którego widzimy. Naturalnie skurczenie długości filmu do nieco ponad dwóch godzin działa niekorzystnie, na to co pozostało ze spójności scenariuszowej filmu po ingerencji w 1983 roku. Można to określić wyłącznie mianem wykastrowania tego co już było kastrowane, a te działania sprawiają, że prócz głównej intrygi w filmie pozostaje już bardzo niewiele z wyjątkowego świata stworzonego przez Herberta.

Wręcz koszmarne wydaje się przedstawienie niektórych postaci. Sztandarowym przykładem jest oczywiście Baron Harkonnen, który w interpretacji filmowej jest jakąś gargantuiczną, obrzydliwą górą mięsa, o niejasnych motywacjach i przedziwnych działaniach. Sama scena śmierci bohatera, choć ma pewne cechy tej książkowej, jest na tyle kuriozalna, że dziś nie da się jej oglądać inaczej jak tylko z politowaniem. Choć Lynch chwalił udział w produkcji Stinga, do którego z początku kompletnie nie był przekonany, postać grana przez tego wielkiego piosenkarza, czyli Feyd-Rautha Harkonnen, również budzi raczej rozbawienie.

Reasumując: choć widać w tym filmie pewien zamysł dziś nie da się go nazwać inaczej jak tylko ambitną porażką. Sam Lynch w kilku wywiadach radzi reżyserom, by nigdy nie tworzyli filmu, za którego kształt nie będą odpowiedzialni w 100%-ach. Z kolei Raffaella de Laurentiis uważa, że fiasko “Diuny” na dobre zniechęciło wielkiego amerykańskiego artystę do wysokobudżetowych produkcji. Z tymi raczej nie ma problemów Denis Villeneuve, który jednak z pewnością wyciąga wnioski z tamtej porażki, co widać choćby po zapowiedzi podzielenia widowiska na dwie części. Dbałość o szczegóły, wyobraźnia filmowa i sprawność realizatorska, w połączeniu z umiejętnością łączenia nowego ze starym, sprawiają jednak, że nie sposób nie dać Kanadyjczykowi dużego kredytu zaufania w nadziei, że w końcu zobaczymy ekranizację na jaką zasługuje powieść Franka Herberta.

Autor: Dawid Ilnicki

Źródło: własne
Dawid Ilnicki Strona autora
Z uwagi na zainteresowanie kinem i jego historią nie ma wiele czasu na grę, a mimo to szuka okazji, by kolejny raz przejść trylogię Mass Effect czy też kilka kolejnych tur w Disciples II. Filmowo-serialowo fan produkcji HBO, science fiction, thrillerów i horrorów.
cropper