Wróciłem do początku Stranger Things i... Wniosek nasuwa się sam
Zdarza się, że wracamy do jakiegoś tytułu z czystej ciekawości, trochę z sentymentu, a trochę po to, by sprawdzić, czy magia sprzed lat naprawdę była magią, czy po prostu złapaliśmy ją w odpowiednim momencie życia. Tak właśnie miałem z Stranger Things. Włączyłem pierwszy sezon „na chwilę”, tylko żeby zobaczyć, jak to wszystko się zaczęło…
I to właśnie podczas tego powrotu coś we mnie kliknęło. Kiedy odejmiesz hype, memy, lata analiz i oczekiwań - pozostaje czysta, solidna opowieść, która od pierwszych minut wie dokładnie, co chce zrobić. Klimat, relacje, tajemnica… Wszystko trafia idealnie. I właśnie o tym będzie ten tekst. O wniosku, który pojawia się sam, zanim jeszcze skończą się napisy końcowe.
Skromne początki?
Pierwszy sezon Stranger Things to jak otwarcie starego, zakurzonego pudełka z dzieciństwa - w środku niby same znajome elementy, ale poskładane tak, że nagle znowu czuje się ten znajomy dreszcz. To historia skrojona na małe miasteczko, w którym każdy zna każdego, a mimo to tuż pod powierzchnią kryją się rzeczy kompletnie niewytłumaczalne. Zniknięcie Willa, tajemnicza dziewczynka o niezwykłych mocach, demogorgon czający się po drugiej stronie - zestaw prosty, ale podany tak smacznie, że trudno się oderwać.
To sezon, w którym relacje grają pierwsze skrzypce. Mike, Lucas i Dustin - banda nerdów, która nagle stoi naprzeciw czegoś, czego nie powinna widzieć. Joyce, której rozpacz i determinacja potrafią złamać nawet największych twardzieli, czy Hopper, wchodzący w rolę niechętnego, ale niezastąpionego bohatera. Każdy z nich dostaje swoje pięć minut, każdy wnosi coś do tej układanki.
Najmocniejsze wrażenie robi jednak sposób, w jaki pierwszy sezon dawkuje tajemnicę. Tu nic nie wyskakuje przed twarz w co drugim ujęciu. Strach dużo bardziej wynika z ciszy, z nagłego trzasku, z mglistego zarysu potwora za ścianą. Nie ma tu miliona efektów specjalnych ani kosmicznej skali, ale dostajemy napięcie, które rośnie coraz szybciej. A potem, kiedy wreszcie wystrzeli, dostajemy satysfakcjonujący, a jednocześnie prosty finał. I to pasowało.
A choć Stranger Things pełne jest nostalgii za latami 80., nigdy nie czuć, że to tylko sztuczka stylistyczna. Wszystko tu wygląda jak przygodowy film, jaki można znaleźć przypadkiem na kasecie VHS. I dlatego działa. Bo nie próbuje być wszystkim naraz, a zamiast tego stara się być konkretną, dobrze skrojoną opowieścią o grupie ludzi złapanych w coś, co ich przerasta. Wychodzi, oj wychodzi to!
Chyba rozumiem…
W tym właśnie tkwi siła pierwszego sezonu - w takiej przytulnej, lokalnej skali. Zagrożenie było ogromne, ale jednocześnie… Bliskie. Dotykało jednej rodziny, jednego komisariatu, jednej paczki dzieciaków. Nie było ratowania świata świata, nie było bronienia równoległych rzeczywistości, nie walczyliśmy z armią potworów. Chodziło o jednego chłopca, o jedną dziewczynkę, o jednego potwora czającego się w lesie. Ta intymność budowała autentyczne emocje.
I z czasem, gdy kolejne sezony budowały większy i bardziej spektakularny konflikt, część widzów mogła poczuć, że gdzieś po drodze zatarł się ten domowy, kameralny urok. Zamiast śledzić miasteczko walczące o jedno dziecko, nagle patrzyliśmy na epickie bitwy, tajne organizacje i globalny chaos. Wszystko to miało sens w ramach rozrastającej się historii, ale trudno udawać, że emocje były dokładnie takie same. W pierwszym sezonie wystarczyło jedno ujęcie mrugających lampek, by ciarki przeszły po plecach.
To naturalne, że wraz ze skalą rośnie ambicja - i trudno oczekiwać, by Stranger Things tkwiło w nieskończoność w formule „małego miasteczka i jednego potwora”. To byłaby historia do zamknięcia w jeden-dwa sezony. Ale właśnie ta skromniejsza konstrukcja sprawiała, że historia trafiała tak celnie. Nie gubiliśmy się w wątkach, nie próbowaliśmy zapamiętać setki nowych postaci.
Rozumiem więc, dlaczego tak wielu widzów z rozrzewnieniem wraca do początku Stranger Things. Bo wtedy Hawkins było miejscem dziwnym, strasznym, ale jednocześnie znajomym. To wtedy czuło się, że opowieść jest o ludziach, a nie o apokalipsie. I niezależnie od tego, jak bardzo serial musiał rosnąć, ten pierwszy sezon pozostaje punktem odniesienia. Małą, wielką historią, której siła tkwiła właśnie w skali.
Podsumujmy
Koniec końców, choć łatwo popaść w nostalgiczne zachwyty nad skromnym, kameralnym początkiem, trzeba uczciwie powiedzieć jedno - Stranger Things mimo zmiany skali dalej dowozi. Zwłaszcza czwarty sezon pokazał, że także w formule „epickiego zagrożenia” potrafi trzymać tempo, budować napięcie i zaskakiwać konstrukcją scen, które na stałe zapisały się w popkulturze.
Dlatego nawet jeśli tęsknię za mniejszą skalą i bardziej intymnym klimatem pierwszego rozdziału, nie mogę powiedzieć, że Stranger Things gdzieś się „zgubiło”. Ono po prostu urosło - czasem aż za bardzo - ale nadal czuć w nim serce, które biło tak wyraźnie w 2016 roku. A to, że po tylu latach wciąż potrafi przyciągnąć do ekranu i wywołać dreszcz? To najlepszy dowód, że finał szykuje się naprawdę mocny.
Przeczytaj również
Komentarze (7)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych