Po latach dałem tej grze konkretną szansę i wreszcie rozumiem jej fenomen

Po latach dałem tej grze konkretną szansę i wreszcie rozumiem jej fenomen

Kajetan Węsierski | Dzisiaj, 21:30

Są takie gry, które mijamy przez lata - niby o nich słyszymy, niby wiemy, że ludzie je kochają, ale z jakiegoś powodu sami nigdy się za nie nie zabieramy. Leżą gdzieś na liście „kiedyś zagram”, obok stosu innych tytułów, które cierpliwie czekają na swój moment. I nagle ten moment przychodzi. Odpalisz, pograsz pół godziny… I zaczyna się coś, czego zupełnie się nie spodziewasz.

Dokładnie tak było u mnie. Gra, którą kiedyś wrzuciłem do szuflady z napisem „nie dla mnie”, nagle okazała się czymś absolutnie wciągającym. Z każdym kolejnym etapem zaczynałem lepiej rozumieć nie tylko jej mechaniki, ale przede wszystkim zachwyty graczy, które przez lata przewijały się w sieci. I wreszcie mogę powiedzieć - tak, ten fenomen ma sens. I to ogromny.

Dalsza część tekstu pod wideo

Mały świat, wielka przygoda

Grounded to jedna z tych gier, które już na starcie mają świetny pomysł na siebie - ale dopiero po wejściu do jej świata widać, jak dobrze został on zrealizowany. Skurczenie bohaterów do rozmiaru mrówki nie jest tu tylko ciekawą koncepcją, a motorem całej rozgrywki. Każdy trawnik staje się dżunglą, każdy kamyk głazem nie do przeskoczenia, a zwykły pająk potrafi wywołać respekt jak boss z większego RPG. 

Do tego dochodzi przemyślana warstwa survivalowa. Grounded nie jest tytułem, który zalewa gracza zbędnymi mechanikami - wszystko tutaj ma sens. Surowce są niezbędne, crafting rozbudowany, a budowanie bazy daje taką satysfakcję, że aż trudno przestać kombinować nad kolejnymi poprawkami. Całość jest przystępna, ale jednocześnie wystarczająco złożona, by wciągnąć na długie godziny.

Świat gry żyje także dzięki fantastycznemu ekosystemowi owadów. Każdy gatunek zachowuje się inaczej, ma swoje zwyczaje i reaguje na wydarzenia wokół. Mrówki patrolują, pająki polują, a biedronki spokojnie spacerują po okolicy - dopóki ich nie spłoszymy. To sprawia, że każde wyjście z bazy jest małą wyprawą w nieznane - i warto pamiętać o zapasach w plecaku, bo inaczej będziemy cierpieć… 

Nie brakuje też humoru i lekkości. Grounded ma w sobie coś z filmów pokroju „Kochanie, zmniejszyłem dzieciaki” - tej przyjemnej mieszanki groźby i komizmu. Jednocześnie twórcy dbają o to, by gracz nigdy nie czuł się całkiem bezbronny. Z czasem rozwijamy sprzęt, odważniej eksplorujemy i zaczynamy radzić sobie coraz lepiej. To jedna z tych gier, które potrafią nagradzać za cierpliwość.

W końcu rozumiem fenomen…

Tak naprawdę kliknęło dopiero wtedy, gdy zacząłem grać w kooperacji - i to nie byle jakiej, bo z moją lepszą połówką. Grounded solo jest świetne, ale dopiero we dwoje zamienia się w coś wyjątkowego. Wspólne planowanie wypraw, podział zadań, desperackie próby ucieczki przed pająkiem, budowanie bazy na drzewie - nagle ta gra przestała być tylko survivalem, a stała się serią małych wspólnych historii, które będziemy wspominać jeszcze długo.

To właśnie w kooperacji najlepiej widać, jak sprytnie zaprojektowana jest cała gra. Jedna osoba może zbierać surowce, druga rozbudowywać bazę, a potem razem ruszyć w bardziej niebezpieczne rejony. Kiedy jedno wpada w tarapaty, drugie biegnie na ratunek. Kiedy jedno znajduje coś ciekawego, natychmiast woła drugie. I takich sytuacji jest naprawdę całe mnóstwo! 

Fenomen Grounded polega też na tym, że gra pozwala wejść w rytm, którego większość współczesnych produkcji zapomniała. Nie pogania, nie sypie zadaniami, nie próbuje być „kolejnym epickim open worldem”. Ona daje przestrzeń żeby kombinować, budować, uczyć się i śmiać. A to łączy ludzi dużo skuteczniej niż jakakolwiek gra-usługa na rynku.

Teraz już rozumiem, dlaczego społeczność tak mocno pokochała Grounded. Bo to nie tylko świetny survival. To gra, która potrafi zbliżać. Gra, w której każda wyprawa jest małą przygodą, a każdy sukces jeszcze większą satysfakcją. I naprawdę żałuję, że tak długo zajęło mi odkrycie tego na własnej skórze. Ale nie ma tego złego - sięgnę po sequel! 

Podsumowanie

Grounded okazało się jedną z tych gier, które najlepiej działają wtedy, gdy nie podchodzi się do nich z oczekiwaniami. Wystarczy dać jej szansę, wejść w ten mikroskopijny świat i pozwolić, by kolejne wyprawy same zaczęły układać historię. To tytuł, który nie stara się krzyczeć o uwagę, a zamiast tego zdobywa ją naturalnie - krok po kroku.
I chyba w tym tkwi cała magia - to gra, która działa bardziej na emocjach niż na efektownych zwiastunach. Wciąga atmosferą, współpracą, poczuciem rosnącej kontroli nad światem, który na początku wydawał się przytłaczający. Teraz, kiedy już przeszedłem tę drogę, zupełnie nie dziwię się, że tyle osób wsiąkło po uszy. Ja też dołączyłem do tego grona. I to z wielką frajdą.

Kajetan Węsierski Strona autora
Gry są z nim od zawsze! Z racji młodego wieku, dojrzewał, gdy zdążyły już zalać rynek. Poszło więc naturalnie z masą gatunków, a dziś najlepiej bawi się w FIFIE, produkcjach pełnych akcji oraz przygód, a także dziełach na bazie anime i komiksów Marvela. Najlepsza gra? Minecraft. No i Pajączek od Insomniac Games.
cropper