Abonament RTV - nowa opłata

Ten serial nie miał prawa się udać, ale czasem wystarczy nie kombinować

Kajetan Węsierski | Wczoraj, 21:30

Są takie seriale, które z pozoru mają wszystko przeciwko sobie - przeciętny pomysł, nieznaną obsadę, niewielki budżet i zero szans, by przebić się przez tłum głośnych premier. A jednak właśnie one potrafią zaskoczyć najmocniej. Bo czasem wcale nie potrzeba fajerwerków, żeby stworzyć coś wyjątkowego. Wystarczy pomysł, który działa, historia, która wie, dokąd zmierza, i twórcy, którzy nie próbują na siłę udowodnić, że są mądrzejsi od pierwowzoru.

I właśnie o takim serialu dziś mowa. Tytuł, który z miejsca wydawał się skazany na porażkę, a jednak - jakimś cudem - zyskał serca widzów i krytyków. Może dlatego, że nie próbował być „kolejnym arcydziełem”. Może dlatego, że zamiast komplikować, po prostu dobrze budował na oryginale. Bo jak się okazuje, w epoce niekończących się twistów i przekombinowanych scenariuszy, prostota potrafi być największą siłą.

Dalsza część tekstu pod wideo

Kiedy niemożliwe stało się możliwe

Adaptacja One Piece od Netflixa od początku wydawała się przedsięwzięciem z gatunku tych, które nie mają prawa się udać. Kultowe anime z milionami oddanych fanów, rozciągnięta historia, ton balansujący między absurdem a epickością - wszystko wskazywało na to, że skończy się kolejną katastrofą pokroju nieudanego Death Note’a czy Cowboy Bebopa. A jednak stało się coś nieprawdopodobnego - pierwszy sezon po prostu zadziałał. 

Pierwszy sezon udowodnił, że można przenieść świat anime do live-action bez utraty jego duszy. Barwne postaci, szalony humor i emocje, które przebijają się nawet przez najbardziej absurdalne sceny - wszystko to udało się zachować. I co najważniejsze, to nie była adaptacja zrobiona „dla zachodniego widza”, który rzekomo nie zrozumie oryginału. To była adaptacja zrobiona z szacunkiem, w której czuć było pasję do materiału źródłowego.

Nic więc dziwnego, że oczekiwania wobec drugiego sezonu urosły do gigantycznych rozmiarów. Wszyscy wiedzą, że kontynuacja to najtrudniejszy test - zwłaszcza gdy pierwszy sezon podniósł poprzeczkę tak wysoko. Ale skoro udało się raz, czemu miałoby się nie udać ponownie? Tym bardziej, że Netflix tym razem ma za sobą coś bezcennego - zaufanie społeczności, które w świecie adaptacji anime graniczy z cudem.

Bo One Piece nie tylko „nie zawiódł” - po prostu przypomniał, jak powinny wyglądać adaptacje. Nie jak kalkulacja marketingowa, nie jak odhaczanie popularnych scen, ale jak list miłosny do świata stworzonego przez Eiichiro Odę. Serial pokazał, że jeśli podchodzi się do oryginału z pasją, efektem nie jest kompromis, tylko magia, którą czuć od pierwszego odcinka.

Dlaczego to się udało?

Sukces One Piece to w dużej mierze efekt jednego prostego wyboru - twórcy postanowili nie kombinować. Nie próbowali „ulepszać” oryginału ani nadać mu hollywoodzkiego połysku kosztem charakteru. Zamiast tego skupili się na tym, co działało od zawsze: przygodzie, emocjach i więziach między bohaterami. Każda scena, od bitew po momenty ciszy, miała w sobie to coś, co fani anime kochają od ponad dwóch dekad.

Ogromną rolę odegrała też współpraca z Eiichiro Odą. To nie była pusta konsultacja „dla formalności” - Oda naprawdę miał wpływ na kluczowe decyzje, a jego wizja była respektowana od początku do końca. Dzięki temu serial zachował to, co w One Piece najważniejsze - jego tożsamość. Czuć, że nie powstał po to, by przyciągnąć nowych widzów, ale by uczcić coś, co już dawno zdobyło status legendy.

Twórcy wiedzieli też, jak ważne są postacie. Luffy, Zoro, Nami, Sanji czy Usopp - każdy z nich został oddany z pasją i autentycznością. Nie próbowano ich „modernizować” ani nadawać im cech, które pasowałyby do współczesnych trendów. Pozostali tacy, jacy być powinni - pełni energii, marzeń, wad i uroku. To właśnie ten balans między wiernością a odświeżeniem sprawił, że serial oglądało się z taką przyjemnością.

I wreszcie - estetyka. Twórcy nie bali się kolorów, absurdalnych strojów czy scenografii, które wyglądały jak żywcem wyjęte z mangi. To ryzykowne, ale opłaciło się. Zamiast próbować na siłę „uziemić” ten świat, pozwolono mu być tym, czym zawsze był - dziwnym, zabawnym i pięknym zarazem. Bo One Piece nie udaje, że jest czymś innym niż jest. I właśnie w tym tkwi jego siła - w szczerości, która sprawia, że w tę przygodę naprawdę chce się wierzyć.

Podsumujmy

One Piece od Netflixa to dowód, że czasem wystarczy po prostu zaufać źródłu. Nie tworzyć wszystkiego od nowa, nie nadawać sensu tam, gdzie już dawno został odnaleziony - tylko wsłuchać się w to, co od lat kochają miliony fanów. To jedna z tych adaptacji, które nie próbują udowadniać swojej wyjątkowości, bo po prostu nią są. Bo kiedy serce spotyka się z rzemiosłem, a pasja z szacunkiem, efektu nie da się podrobić.

I może właśnie w tym tkwi magia całego przedsięwzięcia - że coś, co wydawało się niemożliwe, okazało się naturalne. Netflix, Oda i ekipa aktorska pokazali, że nawet największe legendy można odświeżyć bez utraty duszy. One Piece nie tylko przywróciło wiarę w adaptacje anime, ale też udowodniło, że czasem najprostszy przepis - szczerość i oddanie - jest tym, który smakuje najlepiej.

Kajetan Węsierski Strona autora
Gry są z nim od zawsze! Z racji młodego wieku, dojrzewał, gdy zdążyły już zalać rynek. Poszło więc naturalnie z masą gatunków, a dziś najlepiej bawi się w FIFIE, produkcjach pełnych akcji oraz przygód, a także dziełach na bazie anime i komiksów Marvela. Najlepsza gra? Minecraft. No i Pajączek od Insomniac Games.
cropper