Dragon Age: The Veilguard ma już rok. Czy żałuję, że splatynowałem tę grę?

Dragon Age: The Veilguard ma już rok. Czy żałuję, że splatynowałem tę grę?

Mateusz Wróbel | Dzisiaj, 09:00

Zawsze uważałem, że jeśli jakiekolwiek studio potrafiło połączyć emocjonalne opowieści z systemem wyborów, które naprawdę miały znaczenie, to było nim BioWare. Ich gry potrafiły mówić o lojalności, poświęceniu, miłości i zdradzie w sposób, jakiego nie oferował nikt inny. To nie były tylko RPG-i - to były opowieści, które zostawały z człowiekiem na długo po napisach końcowych.

Trylogia Mass Effect to dla mnie absolutny szczyt tego, czym może być gra fabularna. Do dziś pamiętam dreszcz emocji, kiedy pierwszy raz wyruszałem w nieznane z komandorem Shepardem i jego załogą. Decyzje, które podejmowałem, odbijały się echem w całej galaktyce, a postaci, takie jak Garrus, Liara czy Tali, wydawały się bardziej realne niż niejedni bohaterowie filmów. Dla mnie ta seria stoi ramię w ramię z Wiedźminem - to dwa IP, które zdefiniowały moje postrzeganie gier jako sztuki narracyjnej.

Dalsza część tekstu pod wideo

Dlatego, gdy po latach milczenia BioWare zapowiedziało Dragon Age: The Veilguard, poczułem ekscytację, jakiej dawno nie doświadczałem. To miała być nowa szansa dla studia, które kiedyś potrafiło kreować światy pełne emocji i bohaterów z krwi i kości. Po porażce, jaką okazał się sieciowy Anthem, byłem przekonany, że tym razem BioWare nie może sobie pozwolić na kolejny błąd.

Trudne początki

Dragon Age The Veilguard
resize icon

Początkowo jednak historia powstawania gry budziła niepokój. Jak ujawniono po premierze, Veilguard początkowo miało być tytułem nastawionym na rozgrywkę sieciową - czymś w rodzaju hybrydy Destiny i Anthema w świecie Thedas. Pomysł był ryzykowny i kompletnie rozmijał się z oczekiwaniami fanów. Po kilku latach produkcji projekt w odświeżonej formie został skasowany, a zespół zaczął od nowa. Zdecydowano się wrócić do korzeni - stworzyć klasyczną przygodę single-player z silnym akcentem na fabułę, wybory moralne i towarzyszy.

Dla fana BioWare, który zawsze cenił w ich grach właśnie te elementy, była to najlepsza wiadomość od dawna. Od pierwszych zapowiedzi czekałem, aż znów poczuję tę magię wspólnego przemierzania lochów, rozmów w bezpiecznej kryjówce i wyborów, które naprawdę coś znaczą.

Kiedy Dragon Age: The Veilguard w końcu trafiło w moje ręce, wiedziałem, że nie skończy się na zwykłym przejściu. Postanowiłem splatynować grę, odkryć każdy jej sekret, każdą ścieżkę, każdy fragment Thedas. Zrobiłem to - i dziś, rok po premierze, mogę spokojnie odpowiedzieć na pytanie, czy było warto.

Co zagrało?

dragon age the veilguard
resize icon

Muszę przyznać, że świat gry potrafił zachwycić. Projekt lokacji był przemyślany, a eksploracja sprawiała dużo przyjemności. Od zimnego i tajemniczego Treviso po bardziej przystępne "dla przyjezdnych" Minratus - każde miejsce miało swój charakter, a jego historia była wpleciona w otoczenie. To właśnie w takich chwilach czułem, że BioWare wciąż potrafi tworzyć światy, które chce się poznawać.

Z biegiem czasu odblokowywałem kolejne regiony, a świat gry otwierał się niczym książka, w której każda strona kryje coś nowego. Zadania środowiskowe, niewielkie sekrety, starożytne ruiny - wszystko to dawało satysfakcję z odkrywania, niczym w Banishers Ghost of New Eden, które swoją formą eksploracji dość mocno przypominało DA: The Veilguard.

Ogromnym atutem okazały się misje towarzyszy, choć nie wolno tego mylić z samym projektem kompanów, bo ci nie byli mocno intrygujący - dzisiaj, rok po premierze, nie pamiętam nawet ich imion. Jednakże co warto dodać, każdy z nich miał własną historię, motywację i wewnętrzny konflikt. Ich zadania lojalnościowe były zróżnicowane - od rozmów po dynamiczne, pełne akcji wyprawy. To właśnie te momenty przypominały mi, za co pokochałem Mass Effecta i Dragon Age: Origins.

System walki również zasługuje na pochwałę. Starcia były efektowne, a możliwość łączenia umiejętności między postaciami dawała duże pole do eksperymentów. Tworzenie kombinacji zdolności i planowanie taktyki z drużyną potrafiło dać prawdziwą satysfakcję. Bossowie byli wymagający i potrafili zaskoczyć - każdy z nich stanowił swoisty test opanowania mechanik.

Co nie zagrało?

Dragon Age: The Veilguard
resize icon

Niestety, nie wszystko działało równie dobrze. Największym rozczarowaniem okazały się zadania poboczne. Poza wątkami towarzyszy, większość z nich była generyczna i mało angażująca. Sprowadzały się do schematów typu "zbierz, przynieś, zabij". Po kilkudziesięciu godzinach miałem wrażenie, że w tym świecie więcej jest pracy niż przygody.

Dialogi z postaciami niezależnymi również nie trzymały poziomu, jakiego oczekiwałem od BioWare. NPC-e często byli nijacy, ich historie mało wiarygodne, a rozmowy nie zapadały w pamięć. To szczególnie bolało, bo właśnie dialogi były kiedyś największą siłą tego studia.

Problemem była też powtarzalność walk z pospolitymi przeciwnikami. O ile starcia z bossami były emocjonujące, o tyle zabijanie tych samych potworów setny raz po prostu nużyło. Dla kogoś, kto dążył do platyny, momentami przypominało to bardziej żmudny grind niż epicką przygodę.

Nie do końca przekonała mnie również oprawa graficzna. Postawiono na bardziej kolorowy, niemal "kreskówkowy" styl artystyczny, który nijak nie pasował mi do ponurego, mrocznego świata Thedas. Zdecydowanie wolałem cięższy, bardziej realistyczny klimat. Styl Veilguard sprawiał momentami wrażenie, jakby gra chciała przypodobać się szerszej publiczności kosztem spójności tonacji.

Mimo wszystko dobrze wspominam tę przygodę

DA
resize icon

A jednak, mimo tych wad, nie mogę powiedzieć, że Dragon Age: The Veilguard mnie rozczarował. To była solidna, choć nie wybitna produkcja - a na pewno pełna momentów, w których czuło się, że pod śmierdzącą powierzchnią kompromisów tli się stare BioWare.

Nie żałuję, że ją splatynowałem. Nie zrobiłbym tego drugi raz, bo monotonia pewnych fragmentów dawała się we znaki, ale całość wspominam dobrze. Cieszyłem się, że mogłem wrócić do schematu klasycznego RPG-a od BioWare: półotwartego świata, towarzyszy i misji lojalnościowych, w których nie brakowało zwrotów akcji.

Jeśli nowy Mass Effect dostanie odpowiedni budżet, czas i - co najważniejsze - serce, to wierzę, że studio jeszcze raz przypomni światu, dlaczego kiedyś było synonimem najlepszych RPG-ów w historii. Bo mimo wszystkich potknięć, BioWare wciąż potrafi wzbudzić we mnie emocje, jakich nie daje wiele studiów (z naciskiem na Ubisoft, którego logo nie robi już takiego wrażenia przy pierwszym odpaleniu gry, jak te 10-15 lat temu) w ostatnich latach. 

Interesuje Cię ten tytuł? Sprawdź nasz poradnik do Dragon Age: The Veilguard.

Źródło: Opracowanie własne
Mateusz Wróbel Strona autora
Na pokładzie PPE od połowy 2019 roku. Wielki miłośnik gier wideo oraz Formuły 1, czasami zdarzy mu się sięgnąć również po jakiś serial. Uwielbia gry stawiające największy nacisk na emocjonalną, pełną zwrotów akcji fabułę i jest zdania, że Mass Effect to najlepsza trylogia, jaka kiedykolwiek powstała.
cropper