
To jedyny film, na którym uroniłem łzę. Ale nie ze smutku...
Nie każdy film potrafi wywołać w człowieku łzy - a już na pewno nie takie, które wynikają z czystego wzruszenia, a nie z tragedii czy smutku. Czasem jednak kino trafia prosto w serce, budzi wspomnienia i uderza w te struny, które zazwyczaj pozostają gdzieś schowane głęboko. I właśnie o takim seansie chcę dziś opowiedzieć, wszak u mnie to rzadkość.
Nie chodzi tu o klasyczny melodramat, nie o wielką hollywoodzką tragedię - a o obraz, który na pierwszy rzut oka może wydawać się czymś zupełnie innym. Bo czasem to nie łamiące serce sceny rozpaczy, a triumfy, powroty i ostatnie walki sprawiają, że człowiek po prostu nie jest w stanie powstrzymać emocji. Domyślacie się już, o czym mowa?
Jeszcze jedna runda…




“Rocky Balboa” to szósta część kultowej serii stworzonej i odgrywanej przez Sylvestra Stallone’a. Film trafił do kin w 2006 roku i od razu stał się nie tylko powrotem do korzeni, ale też swego rodzaju hołdem dla całej historii “włoskiego ogiera” z Filadelfii. Tym razem, po latach przerwy, dostajemy historię o dojrzałym człowieku, który ma świadomość swoich ograniczeń, ale wciąż wierzy, że może jeszcze raz wejść do ringu i walczyć.
Fabuła koncentruje się na samym Rockym, który po śmierci ukochanej Adrian wiedzie spokojne życie, prowadząc restaurację i wspominając swoje największe chwile. W tle jednak cały czas pulsuje niespełniona potrzeba -– pragnienie, by jeszcze raz zmierzyć się ze światem i udowodnić sobie, że ma w sobie tę samą iskrę co kiedyś. Los daje mu ku temu okazję, gdy pojawia się propozycja pokazowej walki z młodym mistrzem Masonem Dixonem.
Stallone w tym filmie doskonale łączy emocjonalny dramat z klasycznym sportowym widowiskiem. To nie tylko kolejne uderzenia i treningi na tle klimatycznej Filadelfii, ale przede wszystkim opowieść o sile charakteru, o tym, że nigdy nie jest za późno, by powstać i spróbować jeszcze raz. Choć Rocky nie walczy już o pas, walczy o coś więcej - o godność i o sens.
„Rocky Balboa” został bardzo ciepło przyjęty zarówno przez krytyków, jak i fanów. Dla wielu widzów był dowodem, że saga nie musiała kończyć się na gorszych częściach (choć ja osobiście piątkę wspominam ciepło), tylko mogła zamknąć się pięknym, dojrzałym akcentem. Bo nawet w świecie przesyconym efektami specjalnymi i blockbusterami, prosta historia o człowieku, który nigdy się nie poddaje, może wzruszać i inspirować.
Łzy wzruszenia
Dla mnie samego „Rocky Balboa” okazał się czymś więcej niż tylko kolejną częścią serii - to była kropka nad i, której brakowało całej tej historii. O ile wcześniejsze odsłony miały w sobie ten bokserski pazur i widowiskowość, tutaj dostałem coś znacznie bardziej intymnego - opowieść o człowieku, który pogodził się z upływem czasu, ale nie zrezygnował z walki. To ta mieszanka nostalgii i motywacji sprawiła, że film działał na mnie jak zastrzyk energii.
Wielu widzów zarzucało, że to już nie to, że oglądanie starzejącego się Stallone w ringu to przesada, że cała magia dawno minęła. Ale ja miałem zupełnie odwrotne odczucie - właśnie starcie doświadczenia z nieuchronnością przemijania było tym, co uczyniło tę część wyjątkową. Rocky nie był bohaterem niepokonanym, a zwykłym człowiekiem, który pokazuje, że nigdy nie jest za późno, by zawalczyć o siebie.
Ten film nie tylko bawił czy wzruszał - on naprawdę mnie poruszył. Motywował, dawał poczucie, że nawet kiedy życie rzuca kolejne kłody pod nogi, można się podnieść i iść dalej. To uczucie było dla mnie czymś unikatowym, czymś, czego nie znalazłem w żadnej innej odsłonie serii. W końcu świat to nie tylko słońce i tęcza.
A łza popłynęła dopiero na sam koniec - w scenie, gdy Rocky siedzi przy grobie Adrian i wypowiada proste, ale jakże mocne „we did it”. To była klamra, która natychmiast przeniosła mnie do początków tej historii. Idealne zamknięcie nie tylko dla bohatera, ale też dla mnie jako widza, który razem z nim przeszedł tę drogę.
Podsumowując...
Ten film pokazał mi, że kino sportowe nie zawsze musi polegać na widowiskowych nokautach czy dynamicznych montażach treningowych. Czasem jego siła tkwi w prostocie, w szczerości i w emocjach, które zostają w widzu jeszcze długo po seansie. To film, który dla wielu był tylko powrotem starego bohatera, ale dla mnie - jednym z najbardziej autentycznych świadectw, że w życiu zawsze warto podjąć rękawicę, niezależnie od wieku czy sytuacji.
I właśnie za to będę zawsze pamiętał tę odsłonę. Bo „Rocky Balboa” nie kończy się wyłącznie na ringu, on zostaje w sercu i przypomina o czymś, co każdy z nas powinien zapamiętać: nieważne, jak mocno bijesz, ale ile jesteś w stanie znieść i iść dalej. Bo właśnie tak - pewnie się zgodzicie - robią zwycięzcy.
Przeczytaj również






Komentarze (4)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych