
GTA San Andreas czy Vice City? Która produkcja była lepsza?
Dwie dekady temu wystarczyło jedno logo Rockstar Games, by wiedzieć, że świat Cię na chwilę straci. A gdy na ekranie pojawiały się palmy Vice City albo blokowiska Los Santos, w głowie grała już muzyka z epoki, a ręce same sięgały po pada. GTA: Vice City i GTA: San Andreas to dwie ikony, które zdefiniowały złotą erę PlayStation 2 i rozgrzały miliony dyskusji w szkolnych ławkach, na forach i przy ogniskach w GTA Online.
A skoro już wtedy nie było zgody, to czas wrócić do tego pytania: która z tych produkcji była lepsza? Czy bardziej błyszczą neony Vice City, czy może brud, dym i ambicja San Andreas? Zapraszam do krótkiego porównania - a potem do dyskusji. Bo nie oszukujmy się: każdy z nas ma swojego faworyta.
Na ulicach Los Santos…




W świecie, gdzie każda ulica ma swoją historię, a każdy beat na radiu coś znaczy, Grand Theft Auto: San Andreas było czymś więcej niż tylko kolejną częścią serii. To była podróż przez trzy miasta, które kipiały życiem, różniły się klimatem, architekturą i problemami. Los Santos, San Fierro i Las Venturas tworzyły jeden z najbardziej zróżnicowanych, otwartych światów, jakie widziały gry wideo - i to na długo przed erą next-genów.
Carl "CJ" Johnson nie był lustrem społecznych napięć, lojalności, zdrad i ambicji. Historia jego powrotu do domu i wejścia w wir lokalnej wojny gangów od razu wciągała, ale to, co działo się potem - rozbudowane misje, polityczne intrygi i gangsterskie porachunki - pokazywało skalę, jakiej seria GTA wcześniej nie znała. To był dramat, akcja, satyra i kino drogi w jednym.
A do tego godziny rozrywki, które nie miały końca. Siłownia, rowery, baseny, fast foody, randki, tatuaże, fryzury i odzieżówki. San Andreas wyprzedzało swoje czasy pod względem immersji, pozwalając każdemu graczowi stworzyć dokładnie taką wersję CJ-a, jaką sobie wymarzył. I to wszystko w rytm hip-hopu, funku i rocka lecącego z samochodowych głośników. Czego można było chcieć więcej?!
Dziś, po latach, trudno nie patrzeć na San Andreas jak na symbol epoki. Gry, która bez żadnych remasterów, remake'ów i RTX-ów nadal potrafi wciągnąć jak bagno w okolicach Flint County. Nie było wtedy checkpointów co minutę, nie było GPS-a i nikt nie trzymał za rękę. Ale było serce - wielkie, pikselowe i bijące w rytmie „Welcome to the Jungle”. Do dziś dobrze tam wrócić.
Drink pod palemką…
Witajcie w Vice City - mieście pastelowych garniturów, neonów, błyszczących felg i tropikalnych zachodów słońca, które równie dobrze mogłoby być snem… Gdyby nie to, że czasem zamienia się w koszmar. Grand Theft Auto: Vice City to prawdziwa love letter do lat 80., w których każda ulica tętni rytmem syntezatorów, a każdy klub kryje tajemnice nie do końca legalnych interesów. Wystarczy jeden rzut oka na skyline, by wiedzieć: to nie będzie spokojna przejażdżka.
Tommy Vercetti nie był zbawcą świata - był gangsterem z ambicjami i ciętym językiem, który zamiast założyć rodzinę, postanowił zbudować imperium. I choć przyjechał do Vice City z jedną walizką i bagażem przeszłości, szybko udowodnił, że ma łeb do interesów. Historia jego drogi na szczyt to połączenie klasycznych filmów gangsterskich i pełnokrwistych opowieści o zdradzie, zemście i pieniądzach, które w tej grze zawsze śmierdzą benzyną.
Rozgrywka? Zdecydowanie bardziej skondensowana niż w San Andreas, ale przez to też bardziej skupiona. Tu każde osiedle ma swój klimat, a każda misja własny, wyrazisty charakter. Nawet gdy odrywałeś się od fabuły, gra nie pozwalała o sobie zapomnieć - choćby przez legendarne stacje radiowe, które z miejsca stały się kultowe. Miasto żyło i oddychało stylem, a my byliśmy jego częścią - nawet jeśli tylko na ekranie kineskopowego telewizora.
Vice City to… Hmmm, Stan umysłu! Po latach trudno wrócić tam bez nostalgicznego uśmiechu i klimatycznych nutek w głowie. To tytuł, który może nie miał największej mapy czy setek możliwości personalizacji, ale za to miał serce - i styl, jakiego próżno szukać nawet wśród wielu dzisiejszych hitów AAA.
Gdzie bawiliście się lepiej?
Dwie dekady później, a dyskusje wciąż trwają. San Andreas kusi skalą i różnorodnością, Vice City - klimatem i stylem nie do podrobienia. Obie gry to kamienie milowe w historii GTA i każdy z nas ma swoje wspomnienia z nimi związane - jedni pamiętają przeloty jetpackiem nad Las Venturas, inni nocne rajdy po Ocean Beach w rytmie synthwave’u. Żadna z tych produkcji nie jest obiektywnie lepsza - bo każda uderza w inne emocje.
Ale może właśnie dlatego warto wrócić do nich raz jeszcze i zapytać: która gra zostawiła w Was większy ślad? Który świat bardziej wciągał, której ścieżki radiowe wciąż pamiętacie? Czasem wybór nie jest łatwy - ale rozmowa o nim? Zawsze satysfakcjonująca.
Interesuje Cię ten tytuł? Sprawdź nasz poradnik do Grand Theft Auto: San Andreas.
Przeczytaj również






Komentarze (24)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych