Gaming PC

Do jakiej gry wracacie po latach? Dla mnie to ten tytuł…

Kajetan Węsierski | Wczoraj, 21:30

Niektóre gry to chwilowe zauroczenia. Wpadamy, gramy, kończymy - a potem zapominamy. Ale są też takie, które zostają w głowie na długo. Przypominają o sobie znikąd - jak zapach dzieciństwa, jak refren piosenki, której nie słyszało się od lat. I właśnie o takiej grze dziś będzie mowa. Bo choć świat gier pędzi do przodu jak shinkansen, czasem warto się zatrzymać… I spojrzeć za siebie.

Zdarzają się momenty, gdy coś po prostu kliknie - krótki gameplay, screen w sieci, albo przypadkowe wspomnienie, które wywołuje natychmiastowe: „muszę w to zagrać jeszcze raz!”. I nagle wracamy - do gry, która może nie była idealna, ale miała to coś. Charakter, pomysł, klimat. W tym tekście cofniemy się w czasie, by przypomnieć sobie produkcję, która przed laty zaskoczyła, oczarowała… I w moim przypadku - została do dziś. 

Dalsza część tekstu pod wideo

Chcę zostać Hokage! 

Nie wiem, czy to kwestia nostalgii, czy po prostu dobrego wyczucia klimatu, ale Naruto: Rise of a Ninja to jedna z tych gier, które do dziś wywołują u mnie to charakterystyczne uczucie ciepła gdzieś w okolicach mostka. Nie była to produkcja idealna, ale w tamtym momencie - na wysłużonym Xboksie 360 - to było coś więcej niż tylko gra. Nagle mogłem biegać po dachach Konohy, uczyć się technik i wypełniać misje jako sam Naruto. Dla fana - spełnienie marzeń.

Wspominam przede wszystkim to uczucie swobody, kiedy po raz pierwszy dostałem pełną kontrolę nad bohaterem i mogłem eksplorować wioskę. Nie było tam setek znaczników, nie przytłaczały mnie powiadomienia - po prostu ja, ściany budynków, dachy i zadania czekające gdzieś za rogiem. A później - pierwszy pojedynek, gdy pozornie prosta walka okazała się widowiskowym tańcem, który przypominał mi najlepsze momenty anime.

Z perspektywy czasu wiem, że Rise of a Ninja nie był tytułem idealnym. Był krótki, nieco powtarzalny i z dzisiejszej perspektywy - ograniczony. Ale wtedy, jako fan, nie potrzebowałem niczego więcej. Gra była idealnym uzupełnieniem przygód, które śledziłem z wypiekami na twarzy w anime. I nie mogę nie docenić faktu, że Ubisoft włożył serce w oddanie klimatu oryginału - nie tylko poprzez wizualia, ale też przez muzykę, zadania i sposób prowadzenia narracji.

Dziś, gdy odpalam ją znowu, robię to już z innym nastawieniem - bardziej sentymentalnym, mniej „growym”. Ale to działa. Nadal czuć w tej produkcji serce i zaskakującą autentyczność. I może to właśnie dlatego Naruto: Rise of a Ninja pozostaje jedną z tych gier, do których wracam, gdy chcę sobie przypomnieć, jak to jest po prostu… Dobrze się bawić.

A było jeszcze Broken Bond…

A przecież na tym nie koniec, bo już rok później, w 2008, na rynku zadebiutowało Naruto: The Broken Bond - bezpośrednia kontynuacja i zarazem rozwinięcie wszystkiego, co udało się w pierwszej odsłonie. Choć tytuł nie zmienił drastycznie formuły, był wyraźnym krokiem naprzód - zarówno pod względem narracyjnym, jak i technicznym. Tym razem grę stworzono od razu z myślą o anglojęzycznej wersji anime, z pełnym dubbingiem znanym z telewizji.

Największą zmianą była jednak ewolucja systemu walki. W Broken Bond wprowadzono możliwość zmieniania postaci w czasie rzeczywistym podczas starć, co dodało pojedynkom głębi i taktycznego zacięcia. Rozszerzono też listę bohaterów - tym razem można było wcielić się nie tylko w Naruto, ale też w wielu jego sojuszników z drużyn ninja. To otworzyło drogę do licznych unikalnych zdolności i kombinacji.

Świat gry również uległ znacznemu powiększeniu. O ile w Rise of a Ninja królowała Konoha i jej okolice, tak The Broken Bond pozwoliło graczom wyjść poza granice wioski i odwiedzić inne lokacje znane z anime, jak choćby Las Śmierci czy Dolinę Końca. Świetnie zaprojektowane zadania i nieco dojrzalszy ton narracji sprawiały, że historia Sasuke i jego odejścia z wioski nabierała dodatkowego ciężaru. Dla fanów serii była to emocjonalna podróż - i to nie tylko za sprawą fabuły.

Dziś The Broken Bond pozostaje tytułem często wspominanym z nostalgią, ale też lekkim żalem. Seria nie doczekała się kontynuacji - ani na Xboxie 360, ani na kolejnych platformach. Choć gry od CyberConnect2 przejęły pałeczkę z powodzeniem, wiele osób do dziś twierdzi, że to właśnie te dwie produkcje Ubisoftu miały w sobie coś unikalnego. Coś, czego nie da się dokładnie opisać - może to klimat, może styl, a może po prostu fakt, że były stworzone z wyczuciem fanowskiego ducha.

Reasumując… 

Trudno nie poczuć ciepła na sercu, gdy wspomnienia o Rise of a Ninja i The Broken Bond wracają niczym ulubiony opening z dawnych lat. To były pełnoprawne gry przygodowe z duszą, które zaskakiwały jakością wykonania, pomysłowością i szacunkiem do materiału źródłowego. Ubisoft Montreal stworzył coś, co wyprzedzało swoje czasy, a przy okazji na stałe wpisało się w historię gier opartych na japońskich animacjach.

I choć minęło już wiele lat, a dzisiejsze produkcje z Naruto na okładce prezentują się znacznie bardziej widowiskowo, to właśnie do tych dwóch tytułów wraca się z największym sentymentem. Może to kwestia tamtej generacji konsol, może klimatu zachodniego podejścia do wschodniego świata… A może po prostu faktu, że były to gry robione z sercem. I kiedy tylko mam okazję, z przyjemnością wracam do Konoha w tej wersji.

Kajetan Węsierski Strona autora
Gry są z nim od zawsze! Z racji młodego wieku, dojrzewał, gdy zdążyły już zalać rynek. Poszło więc naturalnie z masą gatunków, a dziś najlepiej bawi się w FIFIE, produkcjach pełnych akcji oraz przygód, a także dziełach na bazie anime i komiksów Marvela. Najlepsza gra? Minecraft. No i Pajączek od Insomniac Games.
cropper