Niefantastyczne ekranizacje Fantastycznej 4. Do pięciu (ośmiu) razy sztuka

Niefantastyczne ekranizacje Fantastycznej 4. Do pięciu (ośmiu) razy sztuka

Jan_Piekutowski | Wczoraj, 19:00

Pionierzy, bohaterowie o fundamentalnym znaczeniu, pierwsza rodzina Marvela. A mimo tego, mimo przeszło 60 lat istnienia, Fantastyczna 4 nie doczekała się żadnej prawdziwie udanej ekranizacji. To swego rodzaju ewenement.

Komiks “Fantastyczna 4” zadebiutował na rynku w 1961 roku i był ostatnią deską ratunku dla Stana Lee. Poprzednie prace tego artysty nie cieszyły się gigantycznym zainteresowaniem, wobec czego twórca rozważał porzucenie rynku komiksowego. Szansę postanowił dać sobie przy pracy nad rodziną Richardsów, którą powołał do życia razem z Jackiem Kirbym. 

Dalsza część tekstu pod wideo

Powiedzieć, że zaskoczyło, to nie powiedzieć nic

“Fantastyczna 4” stała się absolutnym przebojem. Początkowo ukazywała się jako dwumiesięcznik, ale już po pięciu numerach - a także bardzo udanym wprowadzeniu antagonistów pokroju Doctora Dooma czy powracającego Namora - częstotliwość musiała zostać zwiększona. Szybko zaczęto mówić o prawdziwym fenomenie popkultury. O bohaterach uwielbianych przez miliony. O tytule, który można spieniężyć. 

F4 comics
resize icon

Na adaptacje nie trzeba było czekać zbyt długo, pierwszą animację wypuszczono już w 1967 roku. Od tamtej pory doczekaliśmy się trzech kolejnych kreskówek,  ̶c̶z̶t̶e̶r̶e̶c̶h̶  trzech filmów aktorskich, słuchowiska radiowego (znanym głównie z Billa Murraya w roli Human Torcha) i trzech gier wideo. I wiecie co? Żadna z tych produkcji nie była w pełni udana. 

Bo chociaż skupię się tu wyłącznie na filmach i serialach, to gry również nie stoją na zadowalającym poziomie.

Pierwsze próby, pierwsze problemy

Reed
resize icon

Za debiutancką kreskówkę - “The Fantastic Four” - odpowiadało Hanna-Barbera Productions. Serial, który zadebiutował w 1967 roku, otrzymał łącznie 20 odcinków, a następnie był regularnie transmitowany na kanale ABC w formie powtórek. Na warsztat brał pierwsze zeszyty stworzone przez Kirby’ego oraz Lee i wyróżniał się sporą dawką akcji. 

Niestety, cierpiał przy tym ze względu na ówczesne ograniczenia technologiczne. Ciężko było oddać dobrze całą historię, a nawet moce bohaterów, co rzutowało na finalną jakość. Swoje zrobiło też ograniczenie przemocy, wobec czego serial był popularny w stosunkowo wąskiej grupie widzów. Znacznie lepiej poradził sobie pierwszy “Spider-Man”, który przetrwał do 1970 roku.

W 1978 roku możliwości były już większe. To znaczy te technologiczne, bo pod względem prawnym zrobił się niezły kocioł. Marvel sprzedał bowiem prawa do Human Torcha, który był najbardziej popularnym członkiem Fantastycznej 4. Johnny Storm miał pojawić się w filmie telewizyjnym produkowanym przez Universal Studios, ale ten nigdy nie ujrzał światła dziennego. Niemniej twórcy animacji “The New Fantastic Four” z 1978 roku musieli kombinować.

Efektem okazał się HERBIE, czyli robot-pomocnik Thinga, Sue oraz Reeda. Była to, i do dziś jest, jedna z nielicznych postaci, które najpierw zadebiutowały w zewnętrznym medium, a dopiero później z powodzeniem zostały przeniesione na kartach komiksów. Szkopuł w tym, że “The New Fantastic Four” pozbawione Human Torcha nie miało realnych szans na sukces. Sama jakość również była bardzo kiepska.

Skończyło się na zaledwie trzynastu odcinkach i anulowaniu sezonu drugiego. Niezadowoleni byli wszyscy - Lee, NBC i Roy Thomas, który odpowiadał za scenariusze poddawane restrykcyjnym cięciom cenzorskim. W efekcie Fantastyczna 4 na długo odeszła w zapomnienie.

Wróciła w 1994 roku i to podwójnie. Z jednej strony w filmie Rogera Cormana (o czym później), z drugiej zaś jako kolejna kreskówka. I chociaż jest ona bodaj najlepszą ze wszystkich dotychczasowych ekranizacji, to wciąż nie można mówić o pełnoprawnym produkcie. Wszystko przez wzgląd na koszmarny pierwszy sezon.

Wykorzystano do niego bardzo tanią animację, która już wtedy była krytykowana przez fanów, a z dzisiejszej perspektywy jest zupełnie niestrawna. Nieudane okazały się również próby wzbogacenia uniwersum o nowe postaci z brytyjską gosposią na czele. Zamiast Agathy Harkness, która opiekowała się potomstwem Richardsów w komiksach, otrzymaliśmy szybko znienawidzoną Lavinię Forbes.

Niemniej, ta wersja “Fantastic Four” doczekała się kontynuacji, a drugi sezon przyniósł odkupienie. Był lepszy nie tylko wizualnie, ale też scenariuszowo. Bardziej wybiórczo traktował materiał źródłowy, łączył wątki, wprowadzał również postaci z innych tytułów Marvela. Niestety, został ucięty w 1996 roku.

Ostatnią kreskówką poświęconą Fantastycznej 4 okazała się “Fantastic Four: World's Greatest Heroes”. Zadebiutowała w 2006 roku, a emisja została zakończona w 2010. Czy więc był to upragniony sukces? Absolutnie nie.

Na całość składa się raptem 26 odcinków, które zostały rozłożone w czasie. Pierwszych osiem wypuszczono względnie normalne, ale kolejne pojawiły się dopiero przy okazji premiery filmu “Fantastyczna Czwórka: Narodziny Srebrnego Surfera”, zaś na finał trzeba było czekać od 2007 do 2010 roku. To chyba najlepiej podsumowuje produkcję stawiającą sobie za punkt honoru przedstawianie zupełnie nowych opowieści o FF.

Do pięciu razy sztuka

W 1994 roku, jako się rzekło, czekały nas dwie wersje Fantastycznej 4. A przynajmniej teoretycznie, bo o ile kreskówka otrzymała błogosławieństwo Marvela, o tyle firma zablokowała potworka rodzącego się w wytwórni Rogera Cormana. Trudno się było temu dziwić, bo z estetyką filmów Cormana nikt za bardzo nie chciał się kojarzyć. Szalenie niski budżet nie był w tym wypadku szansą, ale gigantycznym ryzykiem.

Twórcy “The Fantastic Four” dokładali z własnej kieszeni do produkcji, starali się przy tym czerpać garściami z komiksów, zaś aktorzy wcielający się w Thinga współpracowali, aby postać była spójna w wersji ludzkiej oraz przemienionej. Cud jednak nie nastąpił. Bylejakość znana Cormanowi położyła pierwszą filmową adaptację. Chociaż scenariusz nie wydaje się zły, to efekt końcowy nie mógł być zadowalający przy milionie dolarów do dyspozycji.

Naprawdę szkoda, bo to właśnie film Oleya Sassone’a miał w sobie zdecydowanie najwięcej serca.

Bernd Eichinger, który od 1983 roku miał prawa do ekranizacji przygód FF, próbował dalej. Film Cormana to była dla niego konieczność, ponieważ Marvel nie odzywał się w sprawie przedłużenia licencji. Efekt produkcji z 1994 był fatalny, toteż Eichinger chciał czegoś nowego, lepszego, poważniejszego ze wszech miar. Ale cały czas pod jego nogami lądowały kłody.

Przy kolejnym filmie o Fantastycznej 4 pracowali i odpadali Chris Columbus, Peter Segal, Sam Hamm i Raja Gosnell. Żadnemu z nich nie udało się dokończyć dzieła, a zapowiadaną premierę przekładano z roku na rok. Przełom nastąpił w 2004, kiedy na stołku reżysera zasiadł Tim Story. W budżecie znalazło się nie 20, ale 90 milionów dolarów. To pozwoliło na sięgnięcie po mocne nazwiska - zatrudnieni zostali Ioan Gruffudd i Jessica Alba - a także zagwarantowanie opowieści wystarczających efektów specjalnych.

Wyszło spektakularnie, przynajmniej pod względem komercyjnym. Chociaż “Fantastic Four” z 2005 to nie jest dobry film - wszak cierpi na liczne niedostatki, przede wszystkim te scenariuszowe - to okazał się kinowym przebojem. Udana kampania marketingowa pomogła w uplasowaniu się na 13. pozycji amerykańskiego box office i 11. w wypadku zestawienia światowego. To musiało skutkować sequelem.

Ten pojawił się w 2007 roku jako “4: Rise of the Silver Surfer”. Wyszło gorzej, po prostu gorzej. Nie beznadziejnie, ale widocznie słabiej niż w przypadku pierwszej części. Kontynuacja okazała się jeszcze bardziej kiczowata, ale nie w tym uroczym sensie. Było bezosobowo, dziecinnie, nudno. Potencjał Silver Surfera beznamiętnie zaprzepaszczono. Nie pomogło CGI. Tym samym o Fantastycznej Czwórce zapomniano na kolejne dziesięć lat.

A szkoda, bo chciałoby się, aby zapomniano na dłużej. Film z 1994 roku miał swoje oczywiste problemy, następne wersje również kulały, ale nic, naprawdę nic nie może się równać z “Fantastic Four” z 2015 roku. To produkcja wydobywająca krzyk rozpaczy z trzewi każdego, kto ją ogląda.

Film Josha Tranka wydaje się przyzwoity przez dwa pierwsze akty. Oscyluje wówczas w granicach 4-5 na 10. A potem przychodzi akt trzeci, człowiek ma ochotę wydłubać sobie oczy oraz mózg, a resztki nadziei odchodzą w zapomnienie. Dotychczasowy niezły scenariusz zostaje spuszczony w kiblu, efekty specjalne wypalają gałki, a całość przepełniona jest przygnębiającym brakiem rozrywki. Tak byle jaka Fantastyczna Czwórka nigdy nie powinna mieć miejsca. A jednak miała i znów doprowadziła do ekranowego niebytu pierwszej rodziny Marvela.

Teraz ma się to zmienić i musi się udać. Bo przecież właśnie na barkach FF mają spoczywać kolejne produkcje, bo przecież to ich antagonista stanowi główne zagrożenie dla całego uniwersum. Patrząc na to, jak układały się dotychczasowe produkcje, Marvel niesamowicie ryzykuje. Bo tu chodzi nie tylko o zszargane dziedzictwo Johnny’ego, Sue, Reeda oraz Bena, ale przyszłość całego MCU.

Źródło: Opracowanie własne
Jan_Piekutowski Strona autora
cropper