Gladiator

Jak powstawał Gladiator, widowisko Ridleya Scotta, które niedługo ma otrzymać kontynuację

Dawid Ilnicki | 26.03.2023, 13:00

Jedną z najważniejszych informacji, elektryzujących cały filmowy świat na początku roku, jest fakt, iż realnych kształtów zaczyna nabierać sequel do słynnego “Gladiatora” Ridleya Scotta z 2000 roku. Mówiło się o nim już od czasu wielkiego komercyjnego sukcesu obrazu o generale Maximusie Decimusie Meridiusie, który stał się jednym z najważniejszych dzieł o czasach starożytnego Rzymu w historii kinematografii.

Mimo 85 lat na karku Ridley Scott nie zamierza kończyć kariery, ba, wydaje się nawet, że dopiero się rozkręca! Niedawno w kinach mogliśmy oglądać aż dwa filmy amerykańskiego mistrza: zrealizowany z ogromnym rozmachem “Ostatni pojedynek” z Jodie Comer, Adamem Driverem i Mattem Damonem, a także “Dom Gucci”, w którym Driverowi partnerowała m.in. Lady Gaga. Mimo słabych wyników w box office (zwłaszcza “The Last Duel”, które zanotowało dużą stratę) producenci nadal wierzą w magię twórcy “Obcego” i “Blade Runnera”, bo już mówi się o nowym widowisku o Napoleonie, którego zagra sam Joaquin Phoenix, a wielkim sukcesem ma się okazać również sequel do “Gladiatora”, gdzie mają wystąpić m.in. Denzel Washington, a także nominowani do Oscara w tym roku Paul Mescal i Barry Keoghan.

Dalsza część tekstu pod wideo

O kontynuacji epickiego dzieła z 2000 roku mówiło się już od czasu wielkiego sukcesu kasowego pierwszego filmu. Sporo trudności nastręczało oczywiście zakończenie pierwszego obrazu, w którym główny bohater ginie. Nie stanowiło to jednak problemu dla Nicka Cave’a, legendarnego australijskiego muzyka, który swego czasu dostarczył jeden z najdziwniejszych scenariuszy wszech czasów. Maximus przemierzał w nim zaświaty, by w końcu powrócić do rzeczywistości i tam pomóc prześladowanym chrześcijanom, uczestniczyć w krucjatach, II wojnie światowej i wojnie w Wietnamie, ostatecznie zadamawiając się we współczesności jako pracownik Pentagonu. “To było fantastyczne doświadczenie. Delektowałem się tworzeniem tego scenariusza, przede wszystkim dlatego, że dobrze wiedziałem o tym, że nigdy nie powstanie z niego żaden film” - powiedział w jednym z wywiadów Cave i oczywiście miał rację. Choć bowiem znany z zamiłowania do podobnych odjazdów Scott próbował znaleźć sposób na realizację choćby części jego wizji, Russell Crowe zapoznawszy się z tekstem miał odpowiedzieć krótkim: “Nie podoba mi się, stary” i scenariusz został odłożony na półkę.

Coraz więcej wskazuje jednak na to, że Scott ponownie wróci do historii, która przyniosła mu największy sukces w czasie kiedy widzowie zaczynali o nim powoli zapominać. Prawda jest bowiem taka, że ostatnia dekada XX wieku nie była dobrym okresem dla Amerykanina, bo ani “1492”, ani “Sztorm” ani tym bardziej “G.I. Jane” nie okazały się wielkimi sukcesami w box office. Wieść o tym, że Scott realizuje film osadzony w czasach starożytnego Rzymu również nie została wtedy przywitana fanfarami, bo podgatunek peplum, zwany również “kinem miecza i sandałów” nie przyniósł światowej kinematografii wielu tytułów godnych zapamiętania, przynajmniej w drugiej połowie wieku. Na przekór wszystkim prognozom, twórcy “Blade Runnera” udało się jednak zrealizować niezwykle sugestywną wizję, na którą złożyło się doświadczenie kilku osób z realizującej film ekipy.

Malarska wizja

ridley

Choć urodzony w 1947 roku David Franzoni nie ma na koncie wielu skryptów, to jednak jest cenionym scenarzystą, odpowiedzialnym za stworzenie tekstów m.in. do “Jumpin’ Jack Flash” Penny Marshall czy “Amistad” Stevena Spielberga. Na długo przed decyzją o związaniu swego życia zawodowego z filmem, bo w 1972 roku, zdecydował się on na odważny ruch, jakim było rzucenie studiów, by oddać się pasji podróżnika, odwiedzając Europę Południową-Wschodnią, a w końcu także Azję i Bliski Wschód. Rzeczą, która zadziwiła go najmocniej, miał być fakt, iż niemal we wszystkich odwiedzanych przez niego krajach natrafiał na ślady starożytnych aren, na których w przeszłości walczyli gladiatorzy. W trakcie postoju w Bagdadzie w ręce wpadła mu książka Davida P. Mannixa “Those about to die”, dzięki której sam zaczął snuć wizję opowieści o czasach starożytnego Rzymu.

Niemal 25 lat później, już w trakcie realizowania “Amistad”, które okazało się sporym komercyjnym sukcesem, Franzoni podrzucił Spielbergowi pomysł na kolejny film, toczący się w czasach starożytnych i opowiadający o starciu gladiatorów. Reżyser od razu zainteresował się tematem i poradził scenarzyście opracowanie skryptu. Jego historyczną ramą okazały się czasy okrutnego cesarza Kommodusa, o którym autor dowiedział się z dzieła “Pacta Augusta”, a głównym bohaterem uczynił Narcissusa, będącego zapaśniczym sparingpartnerem cesarza, który za namową jego kochanki Marcii udusił go. Sam Spielberg nie był jednak zainteresowany realizowaniem tego projektu, a szefostwo Dremworks kontaktowało się z kilkoma twórcami m.in. Michaelem Mannem, aż do momentu znalezienia właściwego reżysera.

Okazał się nim Ridley Scott, do którego udali się producenci Walter F. Parks i Douglas Wick, mając w zanadrzu niezwykłą wizję i dzieło, które jak się okazało zadziałało na wyobraźnię twórcy “Blade Runnera”. XIX-wieczny obraz Jean-Léon Gérôme’a “Pollice Verso”, którego tytuł można by przetłumaczyć jako “Kciuk w dół”, w niezwykle sugestywny sposób przedstawiał dobrze znany z późniejszych przekazów rezultat bitwy na arenie. Zwycięzca pojedynku stawał przed widownią, z leżącym u stóp pokonanym, czekając na jej wyrok. Wizja ta tak mocno podziałała na Scotta, że zdecydował się na realizację filmu, mimo tego że scenariusz Franzoniego w wielu miejscach zupełnie mu się nie podobał. Dość szybko zatrudniono Johna Logana, mającego przepisać skrypt z myślą zwłaszcza o poprawie dialogów, a ten zadecydował o tym, że motywacją głównego bohatera będzie zemsta na zabójcach jego rodziny, czego nie było jeszcze w pierwotnej wersji.

Przepisanie scenariusza okazało się pierwszym krokiem w drodze przez mękę, naznaczoną wieloma problemami. Wielkim kłopotem okazało się już finansowanie obrazu, o którym wiedziano od początku, że z pewnością pochłonie ogromne pieniądze. Ponad stumilionowy budżet nie był w latach 90’ standardem, nawet w świecie blockbusterów, a obok filmów, zrealizowanych w owym czasie za tak duże pieniądze, które odniosły sukces w box office (“Titanic” Jamesa Camerona, “Armageddon” Michaela Baya), zdarzały się również spektakularne porażki, takie jak niesławny “Wodny świat” Kevina Costnera. Jednym ze sposobów na dywersyfikację ryzyka było podzielenie kosztów pomiędzy kilku partnerów realizujących film, co było udziałem także “Gladiatora”, którego obok Dreamworks sfinansowało Universal Pictures (przez swą filię United International Pictures). Mając zabezpieczony budżet można było się zająć castingiem, który - choć po latach wydaje się idealny - w swoim czasie wcale nie był taki oczywisty.

Niby Hiszpan, a Australijczyk

Gladiator

Przydomek “Hiszpan”, jaki przylgnął do głównego bohatera filmu, nie był przypadkowy, a początkowo do głównej roli typowany był Antonio Banderas, będący faworytem Davida Franzoniego. Myślano również o Tomie Cruisie, Melu Gibsonie (miał zrezygnować sam, twierdząc, że jest do tej roli już zbyt stary), a także zmarłym w ostatnich tygodniach Tomie Sizemorze. Ridley Scott od początku forsował kandydaturę Russella Crowe’a, który był jednak początkowo mocno niechętny. Australijczyk akurat pracował na planie “Informatora”, do którego musiał solidnie przytyć, a odbudowywanie fizycznej formy wcale nie zapowiadało się na łatwe zadanie. Do przyjęcia oferty ostatecznie przekonał go Michael Mann i perspektywa współpracy ze Scottem, choć problemem od początku był dla niego nieukończony jeszcze skrypt.

Do roli Kommodusa typowany był z kolei Jude Law, ale Scott również od początku widział w niej Joaquina Phoenixa. Dziś byłoby to oczywiste wskazanie, ale w końcówce XX. wieku Amerykanin nie był jeszcze tak uznanym artystą jak dziś i w wielu momentach zwyczajnie brakowało mu doświadczenia, co wyszło już podczas realizowania filmu. Przed sceną niezwykle intensywnego dialogu z Maximusem czuł się bowiem bardzo niepewnie i poprosił swego scenicznego partnera, by ten przez nagrywaniem solidnie go sponiewierał. Australijczyk był tą prośbą tak mocno zaskoczony, że postanowił zasięgnąć opinii prawdziwego scenicznego weterana, czyli odtwarzającego w filmie Marka Aureliusza Richarda Harrisa, który poradził najprostszy sposób. Pewnego wieczora postanowili więc w trójkę solidnie się napić, co zdecydowanie przełamało lody i sprawiło, że młody wtedy odtwórca nabrał sporo pewności siebie.

O rolę Lucilli miała z kolei walczyć Jennifer Lopez, która ostatecznie przegrała z Connie Nielsen. Ta decyzja okazała się prawdziwym strzałem w dziesiątkę, bowiem artystka - prócz fantastycznej scenicznej prezencji - mocno interesowała się czasami starożytnego Rzymu, więc twórcy co rusz zasięgali jej opinii na temat drobnych szczegółów scenariuszowych. Najwięcej problemów sprawiał rzecz jasna Oliver Reed, którego problemy alkoholowe były dobrze znanym tematem od wielu lat. Aktor miał jednak solennie przyrzec reżyserowi, że w czasie kręcenia zdjęć będzie absolutnie trzeźwy, o ile oczywiście dostanie wolne weekendy. Niestety nie przypadli oni sobie do gustu z Russellem Crowe, co może dziwić. Na ekranie widać bowiem niezwykłe porozumienie pomiędzy Maximusem i Proximo, a w dodatku Reed mocno przyjaźnił się z Harrisem, który również znalazł wspólny język z Crowe'em.

Niestety Reed zmarł na kilka tygodni przed końcem zdjęć do filmu, co spowodowało olbrzymie problemy i przesunęło - i tak już długi, bo trwający od stycznia do maja 1999 roku - okres realizowania produkcji. W pierwotnej wersji scenariusza Proximo był ważniejszą postacią, którą Kommodus miał w końcówce zestawić w walce z Maximusem, by dodatkowo pognębić przeciwnika. Przedwczesna śmierć Reeda spowodowała zmiany w skrypcie, a nawet konieczność komputerowego wygenerowania jego postaci, co potrzebne było w kilku scenach.

Oliver Reed

Frustracja ciągłymi zmianami sięgnęła zenitu, bo już wcześniej dokonywano drobnych korekt, nad którymi debatowało trio Scott-Franzoni-Crowe, spośród których ten ostatni był rzecz jasna najbardziej rozsierdzony. Gwiazdorowi nie przypadły do gustu zwłaszcza dialogi, w tym również słynna, szczególnie ukochana przez Ralpha Cifaretto z “Sopranos”, kwestia: “I will have my vengeance, in this life or the next.”. “Twoje dialogi są beznadziejne, ale jestem najlepszym aktorem na świecie, więc mogę sprawić, że mimo to będą one brzmiały dobrze” - miał rzucić do ich autora, zatrudnionego już jako trzeci scenarzysta, Williama Nicholsona, w czym zdaje się odbijać przede wszystkim zmęczenie, wspomnianym już długim i ciężkim okresem zdjęciowym.

Nic dziwnego, gdyż Crowe - do spółki z Djimonem Hounsou - dźwigali ten film również fizycznie. Efektowne walki na arenie, którą zrekonstruowano budując 40% realnego realnego Koloseum, resztę uzupełniając CGI, okazały się niezwykle wymagające i kosztowały Australijczyka poważne kontuzje. Po zrealizowaniu niezwykle trudnych scen potyczek na miecze, Crowe miał stracić czucie w prawym palcu wskazującym na dwa lata, złamał jedną z kości w stopie, uszkodził kość miedniczną i poważnie nadwyrężył kilka ścięgien bicepsa. W dodatku niektóre rany, widoczne na twarzy Maximusa, nie były efektem charakteryzacji, a realnych starć podczas realizowania kolejnych ujęć.

Wysiłek zdecydowanie się jednak opłacił, bo “Gladiator” stał się prawdziwym fenomenem na całym świecie, samodzielnie reaktywując, wspomniany już, filmowy podgatunek peplum. Bez tego sukcesu z pewnością nie byłoby nie tylko “300” Zacka Snydera, ale pewnie również świetnego serialu “Spartacus”. Film Ridleya Scotta doczekał się aż dwunastu nominacji Akademii, ostatecznie zdobywając pięć statuetek, wśród których o dziwo nie było nagrody dla Ridleya Scotta. Sam Crowe, rozpoznając znakomitą w tym roku konkurencję (Ed Harris za “Pollocka”, Tom Hanks za “Cast Away”, Javier Bardem za “Zanim zapadnie Noc”), ale również uznając “Gladiatora” za typowy film reżyserski stwierdził, że Oscar bardziej należał się właśnie Scottowi, a nie jemu. Epickie widowisko rzeczywiście napędzała głównie wielka wizja twórcy, wspomagana także fantastyczną muzyką Hansa Zimmera i Lisy Gerrard, która okazała się jednym bestsellerów jeśli chodzi o muzykę filmową. Czy podobnie będzie w przypadku drugiej części? Na dziś niewiele na to wskazuje, ale z pewnością sequel powinien cieszyć się ogromną popularnością, nie tylko wśród tych, którzy dobrze pamiętają pierwowzór.

Dawid Ilnicki Strona autora
Z uwagi na zainteresowanie kinem i jego historią nie ma wiele czasu na grę, a mimo to szuka okazji, by kolejny raz przejść trylogię Mass Effect czy też kilka kolejnych tur w Disciples II. Filmowo-serialowo fan produkcji HBO, science fiction, thrillerów i horrorów.
cropper