Constantine

Anioły i demony. Jak powstawał Constantine, który w końcu ma się doczekać kontynuacji

Dawid Ilnicki | 24.09.2022, 14:00

Mający swą premierę w 2005 roku “Constantine” Francisa Lawrence’a należy do tych filmów, o których nie sposób powiedzieć, że są arcydziełami, nie są nawet bardzo dobre, ale po latach wspomina się je z sympatią. Mimo całkiem udanego wyniku finansowego pierwszej części, Warner Bros. długo wstrzymywało się z realizacją sequela, który właśnie otrzymał od wytwórni zielone światło.

Jeśli jest coś, czego wyraźnie brakuje mi w filmowej fantastyce, zwłaszcza tej z przełomu wieków, to jest to z pewnością więcej produkcji, które wykorzystywałyby znaczące postacie lub elementy szeroko rozumianej mitologii judeo-chrześcijańskiej. Pomijając bowiem satanistyczne horrory, skupiające się najczęściej na rytuałach egzorcyzmów, oprócz niezłej serii “Armia Boga” (pięć części w latach 1995-2005), mocno przeciętnego “End of Days” z Arnoldem Schwarzeneggerem, w którym w rolę Lucyfera wcielił się Gabriel Byrne, a także jeszcze gorszego “Legiona” z Paulem Bettany’m, próżno szukać głośnych produkcji, nawiązujących do tej spuścizny, która zdecydowanie nadawałaby się na poważne dzieła.

Dalsza część tekstu pod wideo

Tę lukę bez wątpienia próbował wypełnić film Francisa Lawrence’a, bazujący na komiksowej postaci, wymyślonej m.in. przez Alana Moore’a i prezentowanej przez DC pod szyldem Vertigo. Ta część wydawnictwa zajmowała się wydawaniem komiksów przeznaczonych zdecydowanie dla dorosłych i z czasem dała światu takie tytuły jak “Sandman” Neila Gaimana, “Swamp Thing” Alana Moore’a czy też “Kaznodzieję” Gartha Ennisa. O tym, że powstanie film na podstawie “Hellblazera”, którego głównym bohaterem był właśnie John Constantine, wiedziano właściwie od początku, a rosnąca popularność samego bohatera tylko utwierdzała w tym przekonaniu. Zajmujący się sprawami nadprzyrodzonymi, uzależniony od papierosów detektyw zajął bowiem zaszczytne trzecie miejsce w zestawieniu “Empire”, na 50 największych postaci komiksowych wszech czasów, a IGN umieściło go w pierwszej trzydziestce podobnego rankingu.

Potencjał był tu zatem ogromny, bo John Constantine to nie tylko ekspert od okultyzmu i czarnej magii, ale również wyjątkowo sprawny manipulator, obdarzony również sporym zmysłem taktycznym. Rodzaj cynika, który bez trudu rozkochałby w sobie miliony widzów. Interesujące było również podejście do wszelkich elementów, wspomnianego już na początku imaginarium, często traktowanego z przymrużeniem oka (uświęcony kastet, bardzo specyficzna broń protagonisty), które jednak służyły tu często również jako nośnik przekazywania poważniejszych treści, nawet jeśli w samym filmie Francisa Lawrence’a ostatecznie tego nie widać. Z jego realizacją rzecz jasna wiąże się wiele ciekawostek, o których warto wspomnieć w tym artykule.

Ani Sting, ani Cage

Constantine

Już dwanaście lat po pierwszym pojawieniu się na kartach komiksu Johna Constantine’a (w “The Saga of Swamp Thing 37#” w 1985), który w 1988 roku doczekał się własnego tytułu “Hellblazer”, pojawiły się pierwsze doniesienia na temat przygotowywanego na jego podstawie filmu. Zajmowała się nim producentka Lauren Shuler Donner, prywatnie żona zmarłego w 2021 roku reżysera Richarda Donnera, znanego choćby z “Supermana”. Dwa lata później ujawniono, że widowisko ma wyreżyserować Paul Hunter, który w 2001 roku miał zostać zastąpiony przez Tarsema Singha. Nazwisko to mogło wywołać wśród widzów dreszcz emocji, bowiem urodzony w Indiach twórca był już po swym przełomowym dziele “Cela” z 2000 roku, które do dziś jest wspominane jako znakomita produkcja, zwłaszcza pod względem audiowizualnym. Ostatecznie jednak z pierwotnych planów nic nie wyszło. 

W międzyczasie trwały również zakusy na główną rolę, którą początkowo chciano nawet zaproponować Stingowi. Znany choćby z roli Feyda-Rauthy Harkonnena w “Diunie” Davida Lyncha piosenkarz był bowiem dla pomysłodawców komiksu główną inspiracją przy tworzeniu postaci specjalizującego się w okultyzmie detektywa i długo myślano, że będzie po prostu najlepszym wyborem do tej roli. Warner Bros. miało jednak nadzieje, że uda się do niej zakontraktować Nicolasa Cage’a, który był wielkim fanem komiksów i kilka lat później spełnił swoje marzenia, grając w ekranizacji jednego z nich, czyli “Ghost Ridera”. W 2002 roku w realizację projektu zaangażowano jednak Keanu Reevesa, który był już wtedy wielką gwiazdą, po ogromnym sukcesie “Matrixa” Wachowskich i ostatecznie zagrał w filmie Lawrence’a. Wiązały się z tym jednak oczywiście pewne problemy, bo aktor nie przemalował włosów na blond, jednoznacznie utożsamiany z Johnem Constantine’m, a kilka innych detali również sprawiało, że początkowo wydawał się pasować do tej roli co najwyżej średnio.

Ostatecznie jednak nie przejęto się tym za bardzo, gdyż fabuła filmu znacząco odbiegała od tego, co można było zobaczyć na kartach komiksów. Zatrudniony wkrótce na stanowisku reżysera Francis Lawrence, który dotąd zajmował się tworzeniem teledysków i dla którego “Constantine” był debiutem w tej roli, zadecydował bowiem o przeniesieniu akcji filmu do Los Angeles, motywując to faktem, że nawet fabuła pierwowzoru nie zawsze toczyła się w Londynie. Za podstawę scenariusza w dużej mierze posłużyła, tworzona już przez Gartha Ennisa, część zatytułowana “Dangerous Habit”, w której ważną rolę pełni - grany w filmie przez Djimona Hounsou - Papa Midnite, a szkieletem fabularnym jest diagnoza, jaką John Constantine odbiera w szpitalu, do którego zostaje przyjęty. Podwójna, bo oprócz śmierci cielesnej bohater zdaje sobie sprawę, że po niej trafi do piekła, gdzie - delikatnie mówiąc - może nie mieć najłatwiejszego życia.

Piekło na ziemi

Constantine

Patrząc na film Francisa Lawrence’a dziś, nie sposób nie odmówić mu znakomitej obsady, nawet jeśli - podobnie jak wielu widzów po premierze - uważamy, że akurat Keanu Reeves kiepsko pasuje do głównej roli. Bardzo dobra w podwójnej roli jest tu jednak Rachel Weisz, odtwarzająca głównie Angelę Dodson, funkcjonariuszkę policji, która postanawia wszcząć prywatne śledztwo po tym jak w tajemniczych okolicznościach ginie jej siostra. Nieźle jako typowy Robin spisuje się również Shia LeBeuf, którego Chas Kramer bywa uroczo gamoniowaty, w końcówce staje jednak na wysokości zadania. Bezsprzecznie jednak film pamięta się dziś przede wszystkim ze względu na obsadę bohaterów nie z tego świata, czyli Lucyfera i Archanioła Gabriela, których zagrali Peter Stormare i Tilda Swinton.

Pierwszy z aktorów zasłynął już z roli w “Fargo” braci Coen, a wielką popularność wkrótce przyniesie mu również udział w realizowanym od 2005 roku serialu “Prison Break”, gdzie wcielił się w postać jednego z więźniów, Johna Abruzziego. Tłumacząc jego angaż w tym filmie twórcy mówili, że idealnie pasował on do wizji szatana, mającego się różnić od niemal wszystkich poprzednich wcieleń tej postaci w filmach. Z kolei na zatrudnienie Tildy Swinton od początku nalegał Francis Lawrence, który jednak miał co do tego pewne obawy. Aktorka znana była bowiem jako niezależna artystka, z której angażem problemy mogli mieć przedstawiciele dużej wytwórni, dlatego reżyser chciał najpierw zakontraktować przynajmniej dwie wielkie gwiazdy, zanim zaproponuje do tej roli Swinton. Gdy jednak przedstawiciele Warner Bros. usłyszeli jej nazwisko od razu przystali na tę propozycję i z czasem okazało się, że wypadła znakomicie jako postać androgyniczna i aseksualna, idealnie pasująca do wizji reżysera.

Jednym z ciekawszych aspektów pracy nad filmem było wykreowanie wizji piekła, która nastręczała twórcom sporo problemów. Miejsce kaźni dusz potępionych było bowiem w przeszłości przedstawiane w przeróżny sposób i trudno było wymyślić coś oryginalnego. Inspiracją dla niezwykle udanych sekwencji podróży Johna i Angeli przez zaświaty były jednak filmy z testów nuklearnych, takie jak choćby słynny obraz “Trinity and Beyond” Petera Kurana z 1995 roku, w tym zwłaszcza momenty uderzenia fali ciepła po wybuchu nuklearnym. Postanowiono przedstawić piekło na podobieństwa miasta niszczonego przez żywioł ognia, zatrzymanego jednak w tym stanie, i ostatecznie wizja ta rzeczywiście zrobiła na widzach spore wrażenie.

Bardzo dobrze wypadają również animacje potworów, tworzone w całości komputerowo. Latające monstra, których pierwowzorami okazały się nietoperze, dodatkowo pozbawione nóg, co miało sugerować, że przez cały czas muszą one znajdować się w powietrzu. Wyjątkowo solidnie w filmie prezentuje się również pojedynek Johna Constantine’a z Vermin Manem. Demonem wkraczającym w świat ludzki, który manifestuje swą fizyczną obecność przyobleczony w stado insektów i płazów, za sprawą których twórcy zdają się również wykorzystywać instynktowną niechęć do takich stworzeń. Przy okazji owego starcia warto dodać, że Keanu Reevesa wykonywał w tym filmie samodzielnie większość scen kaskaderskich, co widać tu choćby za sprawą efektownego salta, dającego w obrazie efekt ucieczki przed przejeżdżającym samochodem. Walka ze wspomnianym stworem wymagała od niego również specyficznych umiejętności odtworzenia swoistego starcia z cieniem, które dopiero później - za sprawą nałożenia komputerowego obrazu Vermin Mana - dało końcowy efekt obserwowany podczas seansu.

Tuż po premierze film cieszył się sporą popularnością, ostatecznie zarabiając w box office ponad 230 milionów dolarów, przy budżecie sięgającym 100 milionów i to mimo wielu nieprzychylnych recenzji. Z dzisiejszej perspektywy jest to zaiste przedziwne, niezwykle ambitne widowisko, którego jednak z całą pewnością nie da się nazwać do końca spełnionym. Zbyt często miesza ono bowiem całkiem poważne wątki z elementami autoironicznymi, przez co trudno uchwycić właściwy ton opowieści, a sam Keanu Reeves wydaje się w nim grać na swoistym autopilocie. Paradoks ocen tej produkcji polega również na tym, że choć mamy tu do czynienia z dziełem zupełnie mainstreamowym, dziś jest ono wspominane niemal jako kultowa pozycja, swego czasu niedoceniona przez masy. Wspominał o tym sam Francis Lawrence, zawdzięczający zresztą solidnej pracy nad tym tytułem swą dalszą, błyskotliwą karierę karierę, choćby przy cyklu “Igrzyska śmierci” czy „Jestem Legendą”. Może to mieć związek z tym, że choć sequel planowano niemal od razu po premierze pierwszej części to musiało upłynąć kilkanaście lat zanim nabrał on realnych kształtów. 

Dawid Ilnicki Strona autora
Z uwagi na zainteresowanie kinem i jego historią nie ma wiele czasu na grę, a mimo to szuka okazji, by kolejny raz przejść trylogię Mass Effect czy też kilka kolejnych tur w Disciples II. Filmowo-serialowo fan produkcji HBO, science fiction, thrillerów i horrorów.
cropper