Breaking Bad i Better Call Saul

Uniwersum Breaking Bad zwieńczone. Czy Better Call Saul przebiło historię Heisenberga? 

Kajetan Węsierski | 28.08.2022, 15:39

Branża serialowa to w dzisiejszych czasach niezwykle ogromne przedsięwzięcie. Dzięki powstaniu platform streamingowych (jak Netflix, HBO Max czy Disney +), dystrybucja została niesamowicie uproszczona (nie tylko proces, ale także selekcja). Dziś nie trzeba już aż tak martwić się oglądalnością poszczególnych odcinków i przejmować tym, że program kulinarny sprawi, że niedokończony sezon przepadnie w czeluściach programów telewizyjnych. 

Tak jednak wtedy, jak również teraz, co jakiś czas dochodzi do premiery, która przyćmiewa wszystkie inne. Choć nie znajdziemy nikogo, kto zna absolutnie wszystkie debiutujące seriale, to znajdziemy seriale, które zna absolutnie każdy. Wśród nich można wymienić zarówno te, które swoją premierę miały jeszcze w telewizji, jak i takie, które powstały dopiero z myślą o wspomnianych w poprzednim akapicie platformach streamingowych

Dalsza część tekstu pod wideo

Bezproblemowo można wyróżnić dzieła z wielu gatunków. Mamy ponadczasowe sitcomy w stylu F.R.I.E.N.D.S., wojenne pozycje jak „Kompania Braci”, znakomite fantasty niczym „Gra o Tron” czy wiele innych kategorii, gdzie wyróżnić warto “LOST”, “Skazanego na Śmierć”, czy "Black Mirror". Jest natomiast taki jeden, który charakteryzuje się pewną wyjątkową cechą - przez całą swą długość praktycznie nie spuścił z tonu. O czym mowa? O Breaking Bad! 

Yeah Bi*ch! Magnets! 

Najpierw było „Breaking Bad”, później zaczął się „Better Call Saul”, w międzyczasie „El Camino”, a na koniec znów powrót do „Better Call Saul” i ostatecznie zwieńczenie historii, którą zdążyliśmy pokochać. Właściwie nie tylko ją. Pokochaliśmy bohaterów, pokochaliśmy ten świat i przepiękne Albuquerque, pokochaliśmy wydarzenia, motywy antagonistów i w końcu sam scenariusz, który bił wiele innych na głowę. Ale od początku. 

Breaking Bad zadebiutowało 20 stycznia 2008 roku odcinkiem pilotażowym, który błyskawicznie rozkochał w sobie całe tabuny widzów. I choć sam epizod był krótki, a przy tym nawet w najmniejszym stopniu nie zdradzał, z jak kapitalną pozycją będziemy mieli do czynienia, to już charakterystyka bohaterów przyciągała. Magnes był tak mocny, że wiele osób udało się przytrzymać aż do przełomu września i października pięć lat później, gdy dostaliśmy ostatni odcinek. 

Przez pięć lat emisji mieliśmy wgląd w blisko dwa lata życia głównego bohatera - Waltera White’a, podczas których dochodziło do całej masy nietypowych sytuacji. Przeprowadzono tam niemal serialową wiwisekcję tego, jak daleko jest w stanie posunąć się ojciec dla dobra swojej rodziny, a także tego, iż w pewnych sytuacjach… Z każdego z nas zaczynają wychodzić prehistoryczne instynkty dyktowane dziką naturą rodzaju ludzkiego. 

Jeszcze jedno słowo…

Kult urósł natomiast do takich rozmiarów, że przy okazji zakończenia (otwartego, jakby nie spojrzeć) skala smutku była wręcz przytłaczająca. Nawet mi, choć to rzadkość, zakręciła się łezka w oku w trakcie końcowych sekwencji. Nie jest więc żadnych zaskoczeniem, że kilka lat później zapowiedziano nadejście El Camino. Produkcji, która miała raz na zawsze zakończyć opowieść serwowaną nam przez lata - tym razem jednak z perspektywy Jessego Pinkmana

Debiut „El Camino: Breaking Bad” miał miejsce w październiku 2019 i był dokładnie takim epilogiem, jakiego można było oczekiwać. Emocjonalnym, trudnym do przełknięcia, a momentami… Zabawnym. Mieszanina emocji sprawiała, że fani czuli się jak w domu - nawet jeśli przez sześć lat rozłąki czas zdążył nieco zaleczyć powstałe rany. Vince Gilligan zdecydowanie dał czadu. 

S'all good, man!

Choć będąc szczerym, trudno się temu dziwić. Jego rozbrat z tym światem nie trwał przecież tak długo - warto przypomnieć, że już dwa lata po zakończeniu „Breaking Bad” mogliśmy oglądać serial „Better Call Saul” (pl, „Zadzwoń do Saula”). Ów skupiał się na postaci Saula Goodmana, a więc prawnika, którego bardzo dobrze zdążyliśmy poznać w oryginalnej serii od doskonałego twórcy. 

I pomimo faktu, iż początkowo wydawało się, że dostaniemy stosunkowo krótką i skondensowaną historię, w praktyce liczba epizodów okazała się nawet większa, niż w przypadku historii, gdzie główną rolę odgrywał Walter White (63 do 62). Co więcej - dla wielu jakość była nawet wyższa, niż przy oryginalnej opowieści! Ja muszę jednak przyznać, że nie potrafię się w stu procentach pod tym podpisać. 

Mam bowiem tak, iż nawet pomimo wyuczonej zdolności do tłumienia emocji przy okazji oceniania pewnych dzieł, wciąż nie zawsze jestem w stanie to zrobić. I tak jest także w tym przypadku. „Breaking Bad” ma w moim sercu szczególne miejsce i prawdopodobnie wiąże się to z tym, iż to właśnie ten serial był tym pierwszym, który oferował tak niepowtarzalny klimat i tak angażujący sposób kreacji bohaterów. 

„Better Call Saul” również robi to znakomicie, a zdjęcia oraz historie zdają się jeszcze bardziej dopracowane, niż przy pierwowzorze, ale nie ma tu zaskoczenia wiążącego się z tą wysoką jakością. Jest zachwyt i sprostanie oczekiwaniom (a wręcz przerośnięcie ich), ale nie ma tego efektu „wow”, albowiem gdzieś już to wcześniej widziałem. Niemniej, to wciąż pozycja, która w wielu aspektach jest po prostu idealna. I nie wstydzę się takiego określenia. 

Ponadczasowo, ponadprzeciętnie! 

Sam podtytuł zakończenia tekstu na pewno zdradza emocje, które towarzyszą mi przy okazji rozstania z tym uniwersum. Jako człowiek wielkiej wiary i płomiennej nadziei, wciąż liczę, że to nie koniec. Że gdzieś tam, za kilka lat, gdy pojawią się dwie kolejne wersje portalu, Tim Cook pokaże iPhone’a X2, a Tom Nook ściągnie od nas dług za nową wyspę, znów dane nam będzie wrócić do Nowego Meksyku i tego klimatu. 

Niemniej, jeśli kiedykolwiek zabraknie mi tak doskonałego kawałka telewizji, to wiem, że wrócę sam. Mamy przecież 125 odcinków i jeden pełnometrażowy film. To całkiem sporo. I zdecydowanie wystarczająco, by na nowo wciągnąć się w tę przygodę. Nawet znając zakończenie, albowiem stanowi ono wyłącznie wisienkę na torcie. Dopełnienie smaku, który już sam w sobie jest nie z tej planety. 

Nie boję się stwierdzenia, iż w moim odczuciu to jedno z najlepszych serialowych dzieł w historii. Trudno znaleźć mi wiele lepszych, albo mogących z powodzeniem stawać w szranki z tym, co oddał dla nas Vince Gilligan. Ze świecą szukać produkcji, która tak długo trzymała tak wysoki i równy poziom. Odpowiadając natomiast na pytanie z tytułu - Czy Better Call Saul przebiło historię Heisenberga? Nie, moim zdaniem nie, ale w sposób wręcz perfekcyjny ją dopełniło

Kajetan Węsierski Strona autora
Gry są z nim od zawsze! Z racji młodego wieku, dojrzewał, gdy zdążyły już zalać rynek. Poszło więc naturalnie z masą gatunków, a dziś najlepiej bawi się w FIFIE, produkcjach pełnych akcji oraz przygód, a także dziełach na bazie anime i komiksów Marvela. Najlepsza gra? Minecraft. No i Pajączek od Insomniac Games.
cropper