Obama: Ku doskonalszej unii (2021) – recenzja serialu (HBO). He had a dream

Obama: Ku doskonalszej unii (2021) – recenzja serialu (HBO). He had a dream

Jędrzej Dudkiewicz | 05.08.2021, 21:00

Są takie produkcje, w przypadku których sama informacja o tym, że powstaną wywołuje w ludziach ogromne emocje. A im bliżej premiery, tym gorzej. Może tak być zarówno w przypadku dzieł fabularnych, jak i dokumentalnych. Niestety utrudnia to również dyskutowanie o nich. Oto recenzja miniserialu HBO, pt. Obama: Ku doskonalszej unii (2021).

Obama: Ku doskonalszej unii nie jest typowym dokumentem, ale wynika to też z tego, że – co by o nim nie mówić i nie myśleć – ani Barack Obama nie jest typowym gościem, ani jego życie i kariera polityczna takie nie są.

Dalsza część tekstu pod wideo

Obama: Ku doskonalszej unii (2021) – recenzja serialu (HBO). He had a dream

Obama: Ku doskonalszej unii (2021) – recenzja serialu (HBO). Trochę nadziei, trochę smutku

Produkcja ta jest podzielona na trzy długie – dwa po półtorej godziny, ostatni godzinę i czterdzieści pięć minut – odcinki. Pierwszy poświęcony jest temu, co ukształtowało Obamę oraz jego wczesnym aktywnościom politycznym. Drugi to zmagania wpierw o to, by zostać kandydatem Demokratów, a potem, by wygrać wybory prezydenckie. Trzeci zaś skupia się już na samej prezydenturze.

Owszem, dostajemy tu sporo informacji o samym Obamie, o tym, jak zdolnym był politykiem. Nie można mu odmówić skuteczności, inteligencji, elokwencji, opanowania i charyzmy. Są tu fragmenty, czasem całkiem spore, jego najważniejszych wystąpień i rzeczywiście są one porywające. To także człowiek, który idąc na szczyt popełniał zaskakująco mało błędów. I pewnie dlatego udało mu się osiągnąć sukces. A przynajmniej względny sukces.

Bo Obama: Ku doskonalszej unii jest w największy stopniu opowieścią o rasizmie w Stanach Zjednoczonych oraz o tym, jaką wizję miał nie tylko sam Obama, ale i wszyscy dookoła niego, by spróbować zbudować nieco lepszy kraj. Dlatego też na dobrą sprawę nie dowiemy się wiele o jego działalności w Senacie. Ba, nie porusza się tu większości działań w trakcie prezydentury. Nieco więcej czasu dostaje reforma systemu ochrony zdrowia. Pojawia się też kilka innych kwestii. Ale tak naprawdę wszystko to jest opowiedziane w kontekście tego, co dla całego społeczeństwa oraz poszczególnych jego grup oznaczało, że w Białym Domu będzie zasiadać człowiek o innym kolorze skóry niż biały.

Obama: Ku doskonalszej unii przywołuje wiele zdarzeń w trakcie jego długiej kariery, o których albo nie wiedziałem, albo pamiętałem je piąte przez dziesiąte. W związku z tym cały czas byłem zaintrygowany, tym bardziej, że wypowiada się tu cała masa osób, znających Obamę, współpracujących z nim, ludzi mediów i polityki, którzy w fascynujący sposób tłumaczą, jak istotny – wręcz najistotniejszy – jest kolor skóry prezydenta. I że tak naprawdę nie miał on zbyt wielkiego pola manewru. Z jednej strony musiał liczyć się z kontrą, oporem, gniewem, z drugiej z niesamowicie wygórowanymi oczekiwaniami. Czego nie robił i nie mówił było analizowane o wiele, wiele mocniej niż miało to miejsce wcześniej (notabene tak samo, tylko w nieco inny sposób, byłoby w przypadku gdyby w Białym Domu zasiadła Hillary Clinton).

To wciągająca i poruszająca oraz zmuszająca do myślenia opowieść o tym, jak bardzo potrzebne są fundamentalne zmiany i jednocześnie, jak trudne są. O wiele trudniejsze niż to, że prezydentem zostanie osoba czarnoskóra, chociaż przed Obamą większości ludzi w ogóle się to nie śniło. W sumie cały serial jest refleksją na temat korzeni i duszy Stanów Zjednoczonych. Tego, co w tym kraju najlepsze i tego, co najgorsze. Wiem, że czegokolwiek bym tu nie napisał, znajdzie się sporo takich, którzy natychmiast uznają, że Obama: Ku doskonalszej unii to czysta propaganda, lewackie kłamstwa, terror politycznej poprawności, etc. Zachęcam jednak do tego, by podejść do seansu z otwartą głową i skonfrontować się z tym, co proponują twórcy. Nawet jeśli się Obamy nie lubi lub się go nie ceni. Sam jestem w stanie skrytykować go za wiele rzeczy, zarówno te, które zrobił, jak i te, których nie zrobił. Jednocześnie jednak serial ten rzucił nowe światło na jego prezydenturę i było to ciekawe doświadczenie. Nie tylko zmusił mnie do myślenia, ale zostawił też z dwiema emocjami – z jednej strony z nadzieją, z drugiej ze smutkiem. Wydaje mi się, że odrobinę więcej jest tej pierwszej. Ale tylko odrobinę.

Jędrzej Dudkiewicz Strona autora
Miłość do filmów zaczęła się, gdy tata powiedział mi i bratu, że "hej, są takie filmy, które musimy obejrzeć". Była to stara trylogia Star Wars. Od tego czasu przybyło mnóstwo filmów, seriali, ale też książek i oczywiście – od czasu do czasu – fajnych gier.
cropper