Temat Tygodnia - czy Sea of Thieves to gra niekompletna?

Temat Tygodnia - czy Sea of Thieves to gra niekompletna?

Rozbo | 24.03.2018, 13:00

Sea of Thieves... wielka nadzieja Xboxa, a w zasadzie - jeden z nielicznych exclusive'ów, na który mogliśmy w ostatnim czasie liczyć. I co...?

Recenzenci nie są generalnie łaskawi dla gry Rare, podobnie zresztą sami gracze, co - jak zwykle - dość obrazowo pokazuje nam nasz "ukochany" Metacritic. Ale wystarczy wychylić się i poza niego, by przekonać się, że tak zachwalana przez Phila Spencera produkcja chyba nie spełniła pokładanych w niej nadziei.

Dalsza część tekstu pod wideo

Więcej na ten temat w:

Sea of Thieves. Problemy z serwerami. Twórcy wstrzymują przyjmowanie nowych graczy

Sea of Thieves "to gra kompletna w 10%". Recenzenci krytykują piracką przygodę. Pierwsze oceny

Generalnie da się zauważyć ogromne rozczarowanie zawartością w grze. W Sea of Thieves, nie ma wątku fabularnego, jasnego celu, ani miliona różnych aktywności, przy których Assassin's Creed: Black Flag mógłby się schować. Są za to trzy typy zadań, z których każde klepiemy w kółko celem zyskania pieniędzy na przedmioty wyłącznie kosmetyczne. No i inni gracze będący częścią tytułowego Morza Złodziei...

Naszą recenzję autorstwa Wojtka przeczytacie już niebawem, jednak ja również spędziłem trochę czasu na żeglowaniu i rabowaniu. Nie wypowiem się na temat wad produktu, o których piszą krytycy i gracze. To wszystko prawda, bez dwóch zdań. Ale czy grę można uważać za niekompletną. Zamiast jasnej odpowiedzi, opowiem Wam kilka przygód z wielu, jakie przeżyłem, grając w SoT. Mam nadzieję, że będzie to tysiąckroć lepsza odpowiedź niż standardowe "tak" lub "nie".

Dzień pierwszy: majtek na pokładzie

Mam o tyle szczęście, że zostałem zaproszony do załogi doświadczonych piratów. Zjedli zęby na becie, dlatego wiedzą co i jak. Krótkie szkolenie uświadamia mi, że nie zostawiamy nigdy na statku zapalonych lamp (bo go widać lepiej na horyzoncie), że wiaderko służy do wybierania wody spod pokładu oraz do otrzeźwiania pijanych piratów. Pierwszy rejs to nauka podstaw żeglarskich. Latam między jednym żaglem a drugim, zwijam go i rozwijam oraz zmieniam kierunek ustawienia tak jak przykazał kapitan. Dość szybko pojawia się na naszej drugiej godzinie wyspa. Podpływamy i gdy już chcę zejść po ludzku na pokład kumple z załogi ładują się do dział i wystrzeliwują w głąb wyspy. Chyba jestem tu noobem...

Na lądzie kilka kościotrupów zagradza nam drogę po czym wyciągam mapę z zaznaczonym iksem. Szukam punktów orientacyjnych po czym wbijam łopatę i słyszę charakterystyczny dźwięk. Zanim zdążę się obejrzeć już zasuwam ze skrzynką, bo właśnie na horyzoncie pojawił się inny okręt. Na szczęście jest mniejszy od naszego, co nie przeszkadza mu iść na nas na kursie kolizyjnym. I teraz wkracza do akcji nasza zgrana załoga (oraz ja). Dwie komendy kapitana, szybka zmiana kierunku masztów, zwrot niczym Ferrari na torze Nurburgring i mamy naszego śmiałka po lewej burcie. "Do dział!" wrzeszczy nasz kapitan, więc strzelamy zgodną salwą, która zatapia momentalnie mały, nieporadny stateczek. To było easy, bo generalnie mniejsze statki (slupy) nie atakują większych (galeony), tylko na odwrót. Po tym łatwym dość zwycięstwie wyciągamy instrumenty do grania i gramy sobie w rytm śmiesznie zdeformowanego "Cwału Walkirii" Wagnera. Tylko jeden z nas fałszuje bo wcześniej wypił kufel Rumu. To ja właśnie.

Dzień drugi: ciemno i straszno

Tym razem wypływam w morze sam swoim małym slupem. Zupełnie inny klimat i wrażenia. Z jednej strony - jest czas na kontemplację i podziwianie pięknego morza. Z drugiej strony nerwowo zerkam wokół, czy gdzieś daleko nie pojawią się trzy maszty galeonu. Czuć napięcie w powietrzu, tym bardziej że w moim kierunku zbliża się burza. Postanawiam zacumować przy najbliższej wysepce. Akurat tak się składa, że to wyspa, do której zaprowadziła mnie znaleziona w butelce słowna szarada. Zanim docieram na ląd, dopada mnie sztorm i zaczyna rzucać łajbą jak szaloną. Kompas i ster szaleją, więc siłuję się z padem do Xboxa, żeby go okiełznać. Po zacumowaniu i wylaniu wody spod pokładu (deszczówka), schodzę na ziemię. Mam niewiele czasu, bo trzeba będzie za jakiś czas wrócić do łodzi i wybrać powoli gromadzącą się wodę. 

Na wyspie mam znaleźć "trębaczy skrytych pod zachodnim szczytem i oświetlić ich blaskiem lampy". Znalezienie szczytu nie stanowi problemu, nawet w trakcie szalejącej burzy. Jest nim bowiem wyrzeźbiony w skale sokół. Gorzej z trębaczami. Jacy trębacze?! Szukam i szukam i wreszcie zauważam na skale malunek z dwoma ludzikami z trąbkami. Podświetlam go lampą i na skrawku papieru z butelki rozszyfrowuje się kolejny kawałek zagadki. Teraz mam dotrzeć do innego malunku po drugiej stronie wyspy i zrobić od niego 8 kroków w kierunku północno-wschodnim. Tak robię i faktycznie - jest skrzynia ze skarbem zakopana we wskazanym punkcie! Pędęm do statku, załadować skrzynię i szybko wybrać nagromadzoną wodę.

Resztę czasu planuję spędzić spokojnie pod pokładem, czekając aż minie sztorm i pilnując poziomu wody. Na zewnątrz słychać uderzenia piorunów, ale w pewnym momencie odgłosy robią się jakieś dziwne. Kiedy nagle zaczyna wstrząsać moją łajbą, a w kadłubie pojawiają się dziury, zdaję sobie sprawę że coś jest nie tak. Walą do mnie z armat, a ja ich odgłos pomyliłem z grzmotami! Łatam deskami co się da, wyskakuję na pokład i podnoszę kotwicę. Przez sztorm nie widzę skąd i kto do mnie strzela, dlatego w panice rozwijam pełny żagiel, żeby jak najszybciej uciec. I wtedy staje się rzecz nieprawdopodobna. Kula armatnia (którą widziałem, jak do mnie zmierza) dosłownie zmiata mnie z pokładu. Ląduje w wodzie, jakieś dwieście metrów od statku z połową życia i obserwuję tylko jak mój w pełni rozpędzony okręt się oddala, a potem trafiony jeszcze jednym pociskiem idzie na dno. Akurat niebo się rozjaśnia i sztorm przechodzi. 

Zrezygnowany wracam wpław na wyspę, od której na szczęście za daleko nie wylądowałem i zdaję sobie sprawę, kto do mnie strzelał z armaty stojącej na brzegu. To jeden z truposzy, jakie pałętają się po wyspie. Ale mnie skubaniec urządził!

Dzień trzeci: w samo południe

Znów wypływam na morze sam. Wczorajsze doświadczenia trochę mnie przeorały, zwłaszcza że później natknąłem się jeszcze na galeon i ekipę piratów, która wbiła na mój statek i zrobiła z tyłka jesień ery korsarzy. Zachowuję tym razem najwyższe środki ostrożności, kiedy jednak buszuję po pewnej wyspie w poszukiwaniu... kurczaków, widzę z oddali zbliżający się okręt. Szybko lecę na moją łajbę. Choć to tylko slup, widać, ze nie ma przyjaznych zamiarów. Tym razem nie zamierzam się poddać. Ruszam z kopyta i zaczynamy walkę manewrową. Przeciwnik posyła w moją stronę pierwszy i drugi strzał (slupy mają tylko jedno działo na burcie), zanim zdążę uporać się z kotwicą i rozwinąć żagle. Na szczęście niecelnie. Chowam się za wyspę z zamiarem okrążenia agresora z drugiej strony i przywitania armatą. Był na to przygotowany i zrównaliśmy się burtami z obu stron wyspy w odległości ok. 300 metrów. Wymiana strzałów - ja chybiam, on trafia mnie jedną. Na szczęście powyżej linii wody, więc dziura w kadłubie jest niegroźna. Robię gwałtowny zwrot w lewo mijając się z jego dziobem dosłownie o włos. Tym razem go uprzedziłem, bo zanim on ustawił się na linii strzału, ja już byłem gotów do salwy. Wszystkie trzy moje pociski trafiają. Już krzyczę na głos pewny zwycięstwa, jednak nagle zmienia się wiatr i nie mogę go dopaść. Skubaniec szybko łata statek i wraca do walki. Tym razem wymiana salw jest wyrównana i obaj dostajemy solidnie. Muszę iść pędęm pod pokład, żeby załatać ten ser szwajcarski. Na szczęście on też. Gdy wracam na górę morze robi się niespokojne. Próbuję ponownie ryzykownego manewru ostrego skrętu tuż przed małą wyspą, ale zamiast zaskoczyć adwersarza... ładuję się z impetem na mieliznę. Myślę "już po mnie!". Na szczęście przeciwnik odpuszcza. Widocznie miał dość tej walki. Ja w sumie też, więc oddycham z ulgą. Ale to były emocje!

Przybywam spokojnie do portu, oddaję łup i gdy wracam na przystań, z przerażeniem zauważam podpływający galeon. "Nie będzie miło" myślę sobie. Na mój pokład wchodzą piraci z większego statku i ku mojemu zdumieniu... zaczynają witać się i grać na instrumentach. Jak miło! Witam ich tym samym i przez jakiś czas wspólnie gramy szanty. Potem ruszamy razem w jednym kierunku i spokojnie wspólnie żeglujemy. Po pewnym czasie żegnam się serdecznie z poznanymi piratami i podbudowany na duchu ruszam w swoją stroną. Widocznie nawet na Morzu Złodziei można spotkać porządnych ludzi...

Dzień czwarty: pozdrowienia od Krakena

Znów wpadam do załogi moich kumpli i razem na galeonie ruszamy w kierunku fortu opanowanego przez kościotrupy. Na miejscu czeka nas mnóstwo skarbów ukrytych w specjalnej jamie. Zanim do nich dotrzemy - ściana ognia z dział na lądzie. Manewrujemy galeonem, jednocześnie posyłając grupę wypadową, która zdejmuje strzelców z wież. Kadłub mamy podziurawiony jak sito, więc szybko biorę się za łatanie. W międzyczasie na wyspie, w forcie wychodzą nowe kościotrupy. Każda kolejna fala jest silniejsza. Ponieważ jeden z załogantów rzuca się na kościei z beczką prochu i poświęca dla dobra reszty, wysadzając się elegancko w kosmos, schodzę na brzeg i kontynuuję walkę za niego (on odrodzi się na statku). Trupków na wyspie coraz więcej, więc machamy szablami i strzelamy, póki starcza nam kul. Najlepszy sposób - wyciągnąć trupki na brzeg, gdzie kolega ze statku raczy ich ogniem z dział armatnich. Gdy wreszcie na powierzchnie wychodzi kościany kapitan fortu rzucamy na niego wszystko co mamy.

Po walce dostajemy klucz do skarbca w jamie, a tam mnóstwo skrzynek, cennych czaszek i kosztowności. Zniesienie wszystkiego na statek zajmuje nam dobre 10 minut, ale tylko dzięki temu, że zoptymalizowaliśmy sobie transport. Z pokładu statku wystrzeliwujemy się bowiem z działa ustawionego wprost na wejście do jamy. Kierujemy się do portu, choć nasz okręt jest w opłakanym stanie. Przede wszystkim brakuje jednak kul armatnich. Kiedy myślimy tylko o tym, byle nie natrafić na inny galeon, zrywa się gwałtowna burza. "Pikuś" - mówi nam kapitan.... gdyby nie fakt, że z dna morza nagle wyłaniają się macki. To Kraken! Zaczyna smagać nas mackami a my strzelamy do niego ze wszystkiego, co mamy. Kul armatnich zastraszająco mało, bo nieco ponad 20. Sztorm rzuca naszą łajbą, więc celowanie tym bardziej utrudnione. Nie widzę przed sobą prawie niczego i jedynie błyskawice rozjaśniają mój cel. Strzelamy, bronimy się i walczymy nie tylko ze stworem, ale i burzą. Ostatnia kula armatnia i Kraken znika pod powierzchnią wody. Jeszcze tylko wydostać się z oka cyklonu i możemy odetchnąć z ulgą. Chwila odpoczynku, więc nasz kapitan łapie za kufel rumu i wychyla duszkiem. Nie mamy już amunicji, statek ledwo płynie, a nasz szyper gibie się nachlany po pokładzie. I wtedy, kiedy wydaje się nam, że szczęście się do nas uśmiechnęło, zaś port jest w zasięgu wzroku, na horyzoncie, na godzinie trzeciej pojawiają się żagle. Galeon zbliża się do nas na pełnych żaglach i z wiatrem...

cropper